Przejdź do treści

Odmawiam uczestnictwa w hejcie

Z Kingą Preis rozmawia Tomasz Miłkowski

Czy widziała pani w internecie dwuminutowy filmik, który przedstawia tort w kształcie Polski? Z offu dobiega głos Olgierda Łukaszewicza, cytującego wyzwiska miotane nawzajem na siebie przez polityków różnych opcji. Tymczasem tort gnije i na koniec się rozpada.

Nie, nie widziałam.

Nie zagląda pani do Internetu?

Coraz rzadziej. Właściwie nie oglądam również telewizji, wystarczą mi książki. Mam wrażenie, że niewiele mogę zmienić wokół siebie. Nie uważam również, że każdy musi publicznie głosić swoje przekonania polityczne. Chciałabym, żeby ludzie się szanowali, a ilość wylewającego się zewsząd hejtu jest czasem nie do zniesienia.

Tak łatwiej żyć? Uprawiać swój ogródek jak Kandyd?

Człowiek powinien mówić to, co myśli i mieć swobodę wypowiedzi, ale nikogo nie obrażać, dlatego że ma odmienne zdanie. A do czegoś takiego doszło. Niezależnie od tego po której stronie politycznego sporu byśmy nie byli, pojawia się coraz większa zajadłość, która wyklucza rozmowę.

Ale od polityki nie można uciec.

Oczywiście, że można, tylko to trudne.

Bo i tak dopada – czego najlepszym dowodem to, co się stało w pani byłym teatrze, czyli Teatrze Polskim we Wrocławiu: kontestowana przez większość zespołu i publiczność nominacja Cezarego Morawskiego na dyrektora teatru, a w rezultacie rozpad tego zespołu. Jak pani to przyjęła?

Przez kilkanaście lat byłam częścią zespołu, który budował pozycję tego teatru. To jest bardzo długi proces. Teatr Polski stał się marką rozpoznawalną nie tylko w Polsce, ale i na świecie, był zapraszany na najlepsze międzynarodowe festiwale. A na sukces teatru trzeba zapracować. Żeby do teatru przychodzili ludzie, którzy chcą spektakle oglądać i to nie dlatego, aby demonstrować poparcie dla kogoś, ale żeby uczestniczyć w wydarzeniu artystycznym. A zepsuć tę pracę, tak jak stało się we wrocławskim Teatrze Polskim można jednym posunięciem. Władze miasta, nowy dyrektor i niestety osoby, które w tym teatrze pracowały, ale chyba nie miały poczucia uczestnictwa w jego artystycznym sukcesie teraz chcą zmienić w nim wszystko paląc po drodze mosty. To są działania destrukcyjne. Mam wrażenie, że ten teatr nie odrodzi się na takim poziomie artystycznym, który wcześniej osiągnął, choć bardzo chciałabym się mylić… Mam wrażenie, że dla widzów też nie jest to obojętne.

A to był jeden z głównych zarzutów wobec poprzedniej dyrekcji, która podobno nie uwzględniała potrzeb widzów.

Widzowie są różni, to był niezależny teatr, tak jak Wrocław jest niezależnym miastem – w sposobie myślenia. Jestem przekonana o tym, że nie było intencją tego teatru nikogo obrażać, tylko wywoływać dyskusję. A dyskusja nie powinna być niczym ograniczana, żadną cenzurą. Wtedy nie mieliśmy problemów z frekwencją, dziś widownia świeci pustkami, czyli że potrzeby widzów też nie są uwzględniane.

Ma pani na myśli nagość na scenie?

Jeżeli ktoś ma problem z nagością w teatrze, to znaczy, że ma problem ze sobą. Nagość nie powinna być obrazoburcza dla nikogo. Jeśli komuś nie podobają się jakieś spektakle, to albo na nie nie przychodzi, albo idzie do innego teatru na inną sztukę. Wywieranie nacisku na artystę pod hasłem, że to są publiczne pieniądze i społeczeństwo za to płaci mnie nie przekonuje. Bo ja również jestem jego częścią i oprócz tego, że płacę abonament i podatki, rozumiem, że ktoś może się ze mną nie zgadzać, ale ja też mam prawo się z kimś nie zgadzać.

To normalne.

To właśnie jest normalne i nie powinno wpływać na politykę teatru. Każdy teatr ma politykę, którą rozumiem jako pomysł na swoją artystyczną drogę. Jacek Weksler, Paweł Miśkiewicz czy Krzysztof Mieszkowski, którzy prowadzili Teatr Polski też mieli swoją politykę. I pewnie każdy z nich miał swoje ambicje i upodobania. Ale wierzę, że to była bardziej polityka kultury, a nie polityka państwa.

Ale pani, niczego nie wypominając, z tego teatru uciekła, zanim nastąpiło to teatralne trzęsienie ziemi.

Odeszłam z tego teatru pięć lat temu, a więc zanim w ogóle cokolwiek zaczęło się zmieniać. Wiele osób w tym moim odejściu dopatruje się manifestu artystycznego. Nie. Odeszłam dlatego, że nie byłam w stanie połączyć pracy zawodowej poza teatrem, głównie w Warszawie, z pracą we Wrocławiu. I tyle. lleś lat udawało mi się to godzić, potem było coraz trudniej. A nie czułam się gwiazdą, która uważa, że powinno się podporządkowywać repertuar teatru mojemu prywatnemu terminarzowi.

Przeniosła się pani z Wrocławia do stolicy?

Nie, ja cały czas mieszkam we Wrocławiu. Mieszkam tu z wyboru. Wrocław ma inne tempo życia. Mam teraz fantastyczną sytuację – kiedy jestem we Wrocławiu, w którym nie pracuję zawodowo, to po prostu jestem w domu.

Chyba że film jest akurat kręcony…

To zdarzyło mi się raz, może dwa razy w życiu. Dwa lata temu z Arkiem Jakubikiem robiliśmy „Prostą historię o morderstwie”, a rzecz się działa w okolicach Dzierżoniowa i Bielawy. To było najbliżej mojego domu. Czasem biorę udział we wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, ale to zdarza się sporadycznie.

Czyli pani decyzja o wyjściu z teatru – miała czysto praktyczne podłoże.

Niestety, ta odległość. Wtedy czas przejazdu pociągiem na trasie Wrocław-Warszawa wynosił ponad 6 godzin.

Teraz trochę szybciej.

Teraz trzy i pół godziny. Ale to nie zmienia faktu, że trzeba się skupić na jakiejś jednej rzeczy. Nie wyobrażam sobie grania w Warszawie do 15.00, a potem gonitwy do teatru we Wrocławiu.

Czy to odejście z teatru to pani wybór na życie, czy decyzja przejściowa?

Próbowałam swoich sił w Warszawie. W Teatrze Studio zagrałam u Agnieszki Glińskiej w spektaklu „Jak zostałam wiedźmą”. No właśnie, zmiany w teatrze nastąpiły nie tylko we Wrocławiu. Dotyczy to także Teatru Studio – Agnieszka Glińska nie jest już jego dyrektorką, część zespołu się zmieniła.

Przynależność do zespołu teatralnego to poważne zobowiązanie.

Kiedy byłam w zespole Teatru Polskiego we Wrocławiu, to zawsze się mówiło, że trzeba być wiernym temu teatrowi, że to świetny teatr, że robi dobre rzeczy i że jeśli ktoś już tu pracuje, to właściwie jego kariera zawodowa poza Wrocławiem jest niemożliwa. Wszyscy byli tak skupieni i wierni temu teatrowi, że nie szukali innych możliwości spełnienia. Kiedy z Polskiego odeszli, okazało się, że są świetnymi aktorami, którzy sprawdzają się również gdzie indziej. Zyskała na tym Warszawa, ale Wrocław stracił…

Tęskni pani do teatru?

Tęsknię. W teatrze inny jest kontakt z widzem, z partnerem w pracy. Spektakl to nie jednorazowe wydarzenie, pracuje się nad nim dłużej, poświęca mu się więcej energii. Teatr wymaga od aktora również większych umiejętności. Ale decyzja o powrocie jest bardzo trudna.

Etatowa praca w teatrze wyklucza wiele możliwości, pozostaje wtedy jeden wolny dzień w tygodniu, poniedziałek. Uwolniłam się od takiej frustracji, że etat ma mi zapewnić poczucie bezpieczeństwa. I to jest plus, ale konfrontacji artystycznej czasem mi brakuje.

Gdybym podjęła pracę w teatrze w Warszawie, musiałabym wybierać: albo Warszawa, albo Wrocław. A ja nie chcę z Wrocławia rezygnować. Ale i tak nie byłoby łatwo się zdecydować, bo trudno byłoby mi powiedzieć, w którym, w tym jedynym konkretnym teatrze chciałabym grać.

Duża część teatrów bardzo liczy się dzisiaj z pieniędzmi. Kiedyś tego problemu nie odczuwało się aż tak dotkliwie. Teraz teatr musi sprostać komercyjnym zapotrzebowaniom, a to moim zdaniem mu nie służy.

Bo to produkt.

Bo sztuka jest produktem, oczywiście. Pewnie najbardziej to widać w filmie. Można zrobić dobry film, ale jeśli się go nie umie sprzedać, to jego wartość nie ma znaczenia, i tak nikt go nie obejrzy. Film i teatr to różne światy, ale teatr swoją publiczność mieć musi.

A teatr telewizji? Też potrzebuje publiczności, a stracił jej sporo. Zrobiła pani w nim niemało, by przypomnieć Emmę Bovary, Joanne d’Arc czy Wnuczkę w „Kartotece rozrzuconej” Tadeusza Różewicza. Ostatnio rzadziej. Czy Teatr TV ma szansę na odrodzenie?

Myślę, że teatr telewizji się odrodzi, choć być może nie na taką skalę jak dawniej. Dostrzegam starania, żeby ten teatr ożywić. Chciałabym, żeby był różnorodny, żeby był wolny od polityki. Nie chciałabym, żeby był jednowymiarowy, ale żeby budził kontrowersje. Takie, jakie zawsze mógł wzbudzać, i żeby to nie wywoływało sprzeciwu.

A może zagrożenie tkwi nie tyle w polityce, ile w tym, że Polska jest tak strasznie podzielona, że kultura się rozpada.

Zawsze się mówiło, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Czyli że prawo, zdrowie, ekonomia, edukacja będą zawsze ważniejsze od kultury i że władza myśli o kulturze na samym końcu. Ja żyję z kultury. Nie mam natury polityka i nie mam takiej potrzeby, żeby ludziom mówić, co mają robić albo do której partii powinno być mi bliżej. Jestem pełna podziwu dla Mai Ostaszewskiej czy Maćka Stuhra. Oni mówią otwarcie o swoich przekonaniach. Mówią z pasją. Walczą o wolność w różnych dziedzinach, mają odwagę, ale nie mówią nic przeciwko ludziom. Dziwię się, że nastały takie czasy, że nie można tego z szacunkiem wysłuchać. Dziś, niestety, trzeba być w kontrze albo bezkrytycznie popierać. A najlepiej nienawidzić.

Śpiewa pani jeszcze od czasu do czasu „Ballady morderców” Nicka Cave’a?

Ale to chyba tylko, jak to mówią, przy goleniu (śmiech). Od wielu lat już nie gramy tego spektaklu z Mariuszem Drężkiem [ fot. ze spektaklu].

Piękny był.

Piękny był, może trzeba przypomnieć ten repertuar? A może byłby zdjęty z afisza? Kto wie.

A myśli pani, że pani „Ballady morderców” okazały się prorocze?

(śmiech) „Ballady morderców” mówiły o fascynacji zbrodnią. A teraz mamy pasjonatów hejtu. Nie chcę w tym uczestniczyć. Dlatego rzadko zaglądam do Internetu. Nie słucham wynurzeń zajadłych ludzi, którzy są przeciw wszystkiemu, którzy mają grymas niechęci i agresji. Bardzo pięknie wystąpiły podczas rozdania polskich nagród filmowych Agata Buzek, Agata Kulesza i Iza Kuna. To było żartobliwe wystąpienie, aktorki polskie są różne, grube, chude, jedne lubią spać do południa, inne wstają o świcie, jedne lubią jeść na potęgę, drugie w ogóle o tym nie myślą. Większość czyta, część jest bardzo inteligentna. Ale to, że każda z nas jest inna, nie przeszkadza nam, żeby się lubić, spotykać prywatnie, szanować, rozmawiać o wszystkim. Słowem, że usiłowania, aby ludzi skłócić, tak naprawdę do niczego nie doprowadzą. W tym sensie, że my się nie damy, że się nie poddamy. Nie będę kogoś nienawidzić tylko dlatego, że on myśli inaczej niż ja. Odmawiam uczestnictwa w hejcie.

Innymi słowy, żywe jest zalecenie Norwida, żebyśmy się potrafili pięknie różnić.

W tej chwili to są tylko słowa wieszcza. Niestety coraz częściej odchodzą one w świat utopii… Nie zaciskam szczęki myśląc o tolerancji.

A jak się pani czuje jako „odkrycie”?

Jakie odkrycie?

Jak to jakie – w książce Łukasza Maciejewskiego, w jego trzecim już tomie portretów gwiazd. Tym razem zatytułowanym: „Aktorki. Odkrycia”.

No tak, okazuje się, że ja wraz z upływem lat coraz częściej jestem dla kogoś odkryciem.

Zaczęła pani karierę zawodową od „odkrycia”. Tak okrzyknięto panią po debiucie aktorskim w spektaklu Jerzego Jarockiego „Kasia z Heilbronnu” we Wrocławiu (1994), była pani wtedy jeszcze studentką PWST. Potem stała się pani „odkryciem” telewizyjnym po emisji tego spektaklu zarejestrowanego dla TVP. Potem znowu „odkryciem” po „Balladach morderców” (1998) i po roli Mimi w filmie „Cisza” (2001). Wygląda na to, że robi pani za „odkrycie”.

To jest urocze. Bardzo mnie cieszy, jeśli ktoś po dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu latach od mojego debiutu, a jak widać to się wciąż zdarza, uznaje mnie za okrycie. To mniej więcej takie uczucie, kiedy ktoś prosi mnie o autograf i mówi: jest pani moim fanem.

Piotr Fronczewski mawia do mnie: Jesteś moim ulubionym idolem. Jak widać, odkrycie ciągle panią czeka.

Jeszcze nie przeczytałam książki Łukasza, czekam na jej premierę, może i ja coś odkryję. Na razie zapoznałam się tylko ze swoim wątkiem. To jest niezwykłe, że ktoś z taką uwagą i pietyzmem przygląda się poszczególnym rolom, etapom życia, wyborom zawodowym i prywatnym i robi to z oddaniem. Cieszę się, że książkę o aktorkach napisał ktoś, kto kocha ten świat, pasjonuje się teatrem i filmem, a nie ktoś, kto chciał napisać o celebrytkach. Mam nadzieję, że się wiele o swoich koleżankach dowiem.

Skądinąd, panuje takie przekonanie, że ktoś, kto lubi teatr czy film, nie powinien być krytykiem. A ja, przeciwnie, uważam, że ktoś, kto nie lubi teatru czy filmu, niech lepiej o tym nie pisze.

Wie pan, teraz stało się zasadą, że ktoś, kto się zajmuje działem mody, czy sportem przechodzi w gazecie do działu kultury i zostaje recenzentem teatralnym. Albo odwrotnie. To znaczy, że jest duże prawdopodobieństwo, że to jest dla niego niezjadliwy produkt i że się najzwyczajniej na tym nie zna. A ja mam takie poczucie, po wielu godzinach rozmów z Łukaszem, że jego się nie da oszukać, bo on się na tym zna i wie o co pytać.

„Odmawiam uczestnictwa w hejcie”
Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 45/06.12
09-11-2017

Leave a Reply