Przejdź do treści

I po WROSTJA

Tomasz Miłkowski o zakończonych 51. WROSTJA pisze na łamach „DZIENNIKA Trybuna”:

Pewien dyrektor teatru mawia, że jak się festiwal zaczął, to się skończy. To nie zawsze pociecha, zwłaszcza jeżeli festiwal kończy się na dobre.

Tak właśnie dzieje się z Wrocławskimi Spotkaniami Teatrów Jednego Aktora, sławnym na całą Europę festiwalem WROSTJA, który po 51. latach istnienia, wymyślony i do tej pory prowadzony przez Wiesława Gerasa, przechodzi do historii.

Rok temu twórca festiwalu tonął w gratulacjach. Mijało właśnie półwiecze spotkań teatrów jednoosobowych w mieście nad Odrą, ale już od dobrych kilku lat zanosiło się na koniec. Wspierające WROSTJA skromnymi datkami władze samorządowe i miejskie, a wcześniej ministerialne, najwyraźniej wycofywały się z dawnej hojności. Festiwal monodramów

dla polityków to żadna frajda.

Impreza nie dość, że niszowa, to jeszcze niszowa w życiu teatralnym. Toteż urzędnicy dawali do zrozumienia, że może już wystarczy. Ile w końcu można żebrać? Ale Geras i tak żebrał. Sprawa nabrała przyspieszenia, kiedy dyrektor Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu wymówił Wrocławskiemu Towarzystwu Miłośników Teatru lokal. Ten lokal to ośrodek festiwalu, jego archiwum, dokumentacja i miejsce, w którym urzęduje Geras, wcześniej trochę wspierany finansowy, a od początku tego roku całkiem społecznie. Takie hobby. Pukali się znajomi w czoło, dlaczego zawraca sobie tym głowę, skoro i tak nie podziękują. Tak dłużej już być nie mogło i po wrocławskiej premierze „Filozofii po góralsku” wedle Józefa Tischnera w wykonaniu Ireny Jun i Wiesława Komasy, która odbyła się w niedawno otwartym Muzeum Teatru, Wiesław Geras ogłosił zakończenie WROSTJA – więcej już tego festiwalu nie będzie. Wprawdzie Wiesław Komasa doradzał „po góralsku” ze sceny, aby Geras nadal wyznaczał sobie cel i „śpekulował”, ale bądźmy szczerzy: nagłówkował się on już dosyć [na zdjęciu od lewej Wiesław Komasa, Irena Jun, Wiesław Geras i przedstawiciel Prezydenta m. Wrocławia].

Ktoś ze stałych bywalców WROSTJA od razu wyszykował list protestacyjny albo apel, zależy jak na to patrzeć – Wrocław ma już długą tradycję takich apeli, by tylko wspomnieć spory wokół obsady dyrekcji Teatru Polskiego. Przytaczam fragment tego apelu: „My, uczestnicy 51. Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora jesteśmy za kontynuacją tej wielkiej, chociaż w małej formie, tradycyjnej już imprezy, w której występowało wielu najwybitniejszych aktorów polskich i zagranicznych prezentując scenicznie wybitne teksty autorów polskich i obcych, dostarczając nam wiele wspaniałych doznań artystycznych o wzruszeń”. Itd., itp., po czym miały następować podpisy. Ale Geras prosił inicjatora, aby się wycofał i podpisów nie zbierał Jego decyzja o rezygnacji z WROSTJA nie była balonem próbnym.

Pozostaje więc pokłonić się zasłużonemu animatorowi festiwalu, który schodzi ze sceny

w wielkiej formie.

Podczas trzech festiwalowych dni zaprezentował 10 spektakli, w tym cztery premierowe. Połowa spektakli powstała z inspiracji WROSTJA, czyli Gerasa – to jedna z cech tego niezwykłego festiwalu, który oddziaływał na teatr jednoosobowy w wielu krajach.

W tym roku Geras wymyślił nową formułę WROSTJA: trzy razy jeden, czyli jeden autor, jeden aktor/aktorka, jeden reżyser. Autorem okazał się Tadeusz Różewicz, aktorką mistrzyni teatru jednoosobowego Irena Jun (przedpremierowy pokaz „Matki Makryny”), a reżyserem Stanisław Miedziewski (spektakle Marcina Bortkiewicza, Alberta Osika i Caryl Swift). Wielka szkoda, że ten świetny pomysł – tak to wygląda – zostanie w pamięci jako jednorazowy pokaz.

Nietrudno zgadnąć, dlaczego Różewicz został wybrany patronem cyklu „jeden autor”. Na festiwalach wrocławskich utwory Różewicza wiele razy stawały się źródłem literackim monodramów, a co warte podkreślenia ta ścisła więź autora z festiwalem datuje się do pierwszego przeglądu, zorganizowanego w roku 1966 przez ówczesnego kierownika Klubu Młodzieży Pracującej „Piwnica Świdnicka” Wiesława Gerasa. To na jego zaproszenie przybył wtedy Tadeusz Różewicz i kto wie, czy nie pod wpływem tego spotkania nie podjął decyzji o przenosinach do Wrocławia. Tak czy owak, przybył o godzinie 12.57 (podobno pociąg przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem) na Dworzec Główny. W tym roku, o tej samej porze, w siedzibie filii biblioteki miejskiej, która mieści się na Dworcu Głównym odbył się pokaz spektaklu Bogusława Kierca, opartego na „Odejściu Głodomora” Tadeusza Różewicza. Spektakl trwał niewiele ponad pół godziny, ale poruszył do głębi wszystkich zebranych. Kierc ma za sobą aż trzy premiery „Odejścia Głodomora” – pracując z różnymi reżyserami (Helmutem Kajzarem., Zdzisławem Wardejnem, a niedawno z Piotrem Kruszczyńskim) stworzył na scenie trzech sugestywnych Głodomorów. Teraz zmierzył się z ułamkami tekstu Różewicza sam, dając zachwycający pokaz swej aktorskiej maestrii. Piosneczka o Brysiu, który „wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć”, stała się motywem przewodnim tego spektaklu, dając aktorowi możliwości wielokrotnego opracowania głosowego tego utworu (różne tempa, różne wysokości tonu, różne sensy). Kierc uczynił z tej dziecięcej makabrycznej rymowanki klucz do emocjonalnego wejrzenia w

świat Głodomora-inteligenta,

który wystawia się na pokaz, aby być przedmiotem pogardy. Aktor idealnie związał techniczną biegłość z głębią przekazu, w którym szlo przecież o życie, o los artysty.

Niczego nie ujmując pozostałym uczestnikom maratonu Różewiczowskiego: Lidii Danylczuk („Stara kobieta wysiaduje”), Wiesławowi Komasie („Różewiczogranie”) oraz dwóm wersjom „Śmiesznego staruszka” Krzysztofa Gordona i Ary Asaturyana (Armenia), to właśnie Kierc najwyżej zawiesił poprzeczkę artystyczną tego festiwalu, wyznaczając horyzonty tej specyficznej formy.

Nie ma też wątpliwości, że trafny był wybór Ireny Jun i obsadzenie jej w roli JEDNEJ AKTORKI. Irena Jun to bez wątpienia najwybitniejsza dziś reprezentantka tego wymagającego gatunku scenicznego, a jej obecność miała wymiar symboliczny (w 50 rocznicę pierwszego udziału we WROSTJA). Irena Jun pokazała spektakl „in progress” – opowieść wykluwa się, a premierę Teatr Studio zapowiada w lutym przyszłego roku. To rzecz o Matce Makrynie ułożona do słów Juliusza Słowackiego i Jacka Dehnela, historia słynnej mistyfikacji martyrologicznej…

Końcowym akcentem festiwalu stał się dzień JEDNEGO REŻYSERA. Stanisław Miedziewski, twórca związany ze słupskim Teatrem Rondo, kuźni monodramów, jest bogdaj najwybitniejszym reżyserem monodramów w Polsce. Ma ich na swoim koncie już 36, a spod jego ręki wyszli tacy artyści jak Natalia Sikora, Wioleta Komar, Mateusz Nowak i obecni we Wrocławiu: Bortkiewicz, Osik i Swift.

Monodram „Satana”, oparty na „Doktorze Faustusie” Tomasza Manna to poniekąd

flagowy spektakl ze słupskiej kuźni.

Marcin Bortkiewicz zdobył nim cały worek nagród od Kijowa po Edynburg, wszędzie jednając sobie wielkie uznanie publiczności. Udało się bowiem w tym spektaklu połączyć przesłanie wielowątkowej powieści Manna, ukazującej kryzys mieszczańskiej kultury, pleniące się zło i zarazę nienawiści niszczącej człowieka, a zarazem walkę artysty o osiągnięcie doskonałości za wszelką cenę z frapującą, oryginalną formą.

Tak jak w powieści Manna monolog Serenusa Zeitbloma jest neurotyczną opowieścią o zmarłym przyjacielu, genialnym kompozytorze Adrianie Leverkühnie. W opowieść tę wplata Borkiewicz wiele sytuacji i postaci, każdej z niej nadając charakterystyczne piętno i nieco groteskowy wymiar. Nie zaniedbuje też kontaktu z publicznością, którą bierze na świadka swoich teatralnych poczynań – szczególną rolę przypisuje na przykład roli krzeseł w scenografii… Kiedy aktor pojawia się na scenie widzimy szczupłego, wysokiego mężczyznę z przystrzyżonym wąsikiem, lekko zgiętego jak niedomknięty scyzoryk. Porusza, a właściwie skrada się po scenie, lekko kołysząc na nogach i zaczyna snuć opowieść o Adrianie, wchodząc coraz głębiej w środowisko, w którym dorastali, atmosferę domu, szkoły, a wreszcie mroczne zakamarki psychiki. Przytacza aktor monologi i dialogi, tak pamiętne, jak ten:

„- Czy uważasz miłość za najsilniejsze uczucie?

– Znasz od niej silniejsze?

– Tak, ciekawość”.

Ta ciekawość popchnie Adriana w szaleństwo. Nie zawaha się, aby oddać duszę za dotknięcie geniuszu.

„Doktor Faustus” jest potężnym wyzwaniem i otchłanią. Bortkiewicz wkroczył w nią z odwagą i odkrytym czołem. Znalazł tu żywy materiał do aktorskich metamorfoz i podstawowych pytań egzystencjalnych. W pewnym sensie Mann stał się jego przeznaczeniem – spektakl od 17 lat pozostaje w jego repertuarze.

„Taumnovelle” Alberta Osika, spektakl oparty na noweli Artura Schnitzlera także otwiera bramy neurotycznych przeżyć. O ile w „Satanie” chodziło o sprawy ducha, tym razem chodzi o sprawy ciała. Tam idee, tu zmysły. To samo opowiadanie stało się obsesją Stanleya Kubricka, który zainspirowany nim pracował nad swoim ostatnim filmem „Oczy szeroko otwarte”. Osik nie próbował konkurować z kinematografem, byłoby to skazane na porażkę, ale szukał z powodzeniem sposobu na ukazanie wewnętrznych zmagań nadwątlonych doznań zmysłowych. Kiedy uda mu się w bohaterze obudzić na nowo pożądanie na podłodze sceny pojawi się czerwony kwadrat – ten symboliczny znak staje się mocnym ekwiwalentem gorących napięć zmysłowych. Miedziewski uwielbia takie proste i formalne akcenty.

Jeszcze inne zmagania z duchem i zmysłami podejmuje Caryl Swift w monodramie „Matka Mejra i jej dzieci”. Bliskie to jest teatrowi faktu, a jednak zachowuje wymiar uniwersalny. To opowieść wywiedziona z tragicznych doświadczeń wojny w Bośni. Siłą tego monodramu jest przejmująca prawda i powściągliwość w okazywaniu uczuć. Cierpienia matek, nie w jakimś odległym zakątku świata, ale w tej samej Europie, w której żyjemy, wydają się czymś nieprawdopodobnym, ale przecież są rzeczywiste. Caryl Swift sprawia, że widzowie boją się oddychać.

Te trzy spektakle pokazały siłę słupskiej (czyli Miedziewskiego) szkoły monodramu, a zarazem przypomniały jak ognistym festiwalem bywało WROSTJA. Tym razem każdego dnia. Od „Starej Kobiety” Danylczuk po „Matkę Mejrę” Swift.

Wrocławiu, będziesz jeszcze płakał po tym festiwalu!

Tomasz Milkowski

Leave a Reply