Przejdź do treści

Splątane korzenie

Tadeusz Słobodzianek w swoim najnowszym dramacie HISTORIA JAKUBA stawia niełatwe pytanie o tożsamość i jej konsekwencje.

Pytanie to pobrzmiewa szczególnym tonem, bo zadaje go pisarz, tropiący ślady holocaustu, które do dzisiaj, tyle lat po dawno zakończonej wojnie, wywierają bezpośredni wpływ na ludzkie losy. Aby tego dowieść, pisarz nawiązuje do autentycznych losów księdza Romualda Jakuba Waszkinela-Wekslera. Żyd i ksiądz katolicki w jednej osobie? Ten paradoksalny zrost, jak to określa profesor Leonard Neuger, okazuje się nie tylko możliwy, ale przez bohatera pożądany. Tyle tylko, że nie znajduje nikogo, kto taki sposób istnienia by wsparł.

Słobodzianek tworzy swoją opowieść w taki sposób, że nie czuje się nadmiernie związany biografią bohatera – to nie jest reportaż czy dramat dokumentalny. Potwierdza to zresztą sam ks. Waszkinel-Weksler. W recenzji z wystawienia sztuki Słobodzianka (Teatr Dramatyczny, Scena na Woli, reż. Ondrej Spišáka pisze: „To nie jest historia moja, ani nawet o mnie”.

Prawdziwe zdarzenia zatem to jedynie inspiracje fabularne, konstrukcja nośna, którą wypełnia autor w zgodzie z logiką dramaturgiczną. Postępuje więc odmiennie od Pawła Passiniego, który tworząc niedawno przejmujące widowisko „Matki” w Teatrze Żydowskim, świadomie zrezygnował z ingerencji w tkankę wspomnień, odwołując się wprost do dokumentalnych świadectw. W jego przedstawieniu występowali świadkowie historii, ocalone dzieci holocaustu, Elżbieta Ficowska, Joanna Sobolewska-Pyz i wspomniany już Jakub Waszkinel-Weksler. Jako świadkowie, ci, którzy przeżyli wojnę, bo w porę znaleźli się zastępczy rodzice, a potem, czasem wiele lat później dowiedzieli się o swym prawdziwym rodowodzie, zawierzają publiczności swoje historie. Tak było właśnie z Jakubem, który ocalony z getta dojrzewał i dorastał w nowej rodzinie nieświadomy, że jest ocaleńcem, a jego prawdziwi rodzice byli ofiarami niemieckich oprawców.

Dramat Słobodzianka, choć skupia się na odtworzeniu historii Jakuba nie jest jednak opowieścią dokumentalną – korzysta jedynie z inspirującego dla twórcy przykładu, zyskując dzięki temu na wiarygodności opowieści, którą na prawach literackiej fikcji buduje metaforę ludzkiego losu. Jak w wielu swoich poprzednich dramatach pisarz pozostaje wierny obranej metodzie. W centrum jego scenicznych opowieści staje jeden bohater (indywidualny albo zbiorowy), opowieść snuje w swoim imieniu albo ją relacjonuje. Rzecz toczy się w porządku linearnym, zgodnie z rytmem wewnętrznym historii. Tak było w „Naszej klasie”, gdzie bohaterem była zbiorowość, tak było nawet w dramacie „Niedźwiedź Wojtek”, którego bohaterem i narratorem był tytułowy niedźwiedź.

Tę samą metodę obiera autor w „Historii Jakuba”, której bohater jest jednocześnie opowiadaczem:

„Opowiem wam moją historię.

Nazywam się Marian.

To moja matka.

To mój tata.

To moja siostra – Stefa.

Mam wtedy siedem lat.

Mama, a dlaczego nazywam się Marian?”.

Marian? Od samego początku stajemy wobec zagadki. Skoro w tytule sztuki stoi imię „Jakub”, skąd u licha Marian? To pytanie z czasem się rozwikła, kiedy Marian-Jakub pozna zagadkę swego pochodzenia i losu wyznaczonego przez pakt matek, tej biologicznej i tej zastępczej, wedle którego ocalony chłopiec miał w przyszłości zostać księdzem katolickim. Miało to go uchronić przed najgorszym, a stało się źródłem dręczących go niepokojów i trudnych wyborów. To jedna z zagadek, przed którą stanie bohater. Pytanie: kim jest, ale także kim chce być, za kogo uważają go inni?

Okazuje się, że nie wystarczy odpowiedzieć na to pytanie po prostu tak: Jestem człowiekiem. Otoczenie żąda jednoznacznych deklaracji. Pyta o rasę, narodowość, płeć, wyznanie, przynależność klasową, zawodową, ciągle oczekuje samookreślenia. W szczegółach. A jeśli ktoś dowiaduje się, że jest – z pochodzenia kimś innym, niż myślał? Jeśli wychodzi na jaw, że należy do innej nacji, choć losy sprawiły, że już nie należy do swej wynikającej z pochodzenia tradycji kulturalnej. Co wtedy? Oto dramat Mariana-Jakuba, który nie chce wybierać, który chciałby zachować tożsamość nabytą i tą zapisaną w rodzinnym dziedziczeniu. Ale czy to możliwe w świecie wytyczonych podziałów?

Podwójna „tożsamość” bohatera, polska i żydowska, stawia go wciąż wobec pytania, kim jest. Przez otoczenie jest traktowany jak bliski-obcy. Ktoś, kto nie potrafi się określić. To nie przypadek, że Marian jako dziecko, już w pierwszej scenie dramatu grozi swoim przybranym rodzicom: „Jak ja jestem Żydem to zobaczycie, co sobie zrobię!”. To między innymi ta groźba sprawi, że tak długo nie dowie się prawdy o swoim prawdziwym pochodzeniu.

Wszystko to dzieje się na tle historii i obyczajów ostatnich dziesięcioleci. Niczego pisarz ani swemu bohaterowi, ani czytelnikom-widzom nie oszczędzi, przypominając okoliczności czasu. To oczywiście tylko tło, sygnały, jak choćby niemal siłą bezwładu pleniąca się zaraza antysemityzmu, inwigilacja służb specjalnych czy też nadmiernie luźne obyczaje szerzące się wśród duszpasterzy. Marian próbuje oprzeć się, na ogół zwycięsko, rozmaitym pokusom zmysłów, jakby celowo wystawiany przez autora na próbę. Swoją wiarę, przysięgi, obietnice traktuje śmiertelnie poważnie. I będzie musiał za to zapłacić.

Swój dramat opatrzył Tadeusz Słobodzianek biblijnym mottem z I Księgi Królewskiej: „Gdy dowiedziano się w Izraelu o wyroku wydanym przez króla, zaczęto się go bać, bo wiedziano, że rozstrzyga sprawy wedle mądrości Bożej”. Cytat wiąże się z powszechnie znaną przypowieścią o Salomonowym sądzie, powziętym po skardze dwóch matek domagających się uznania wyłączności wobec jednego dziecka. Przypowieść tę inscenizuje ksiądz Marian razem z siostrami zakonnymi, a inscenizację interpretuje: „W wyroku Salomonowym prawdziwa matka to ta, która dba o dziecko”. Nietrudno dostrzec paraleli między losami Mariana a przypowieścią biblijną. Nie przypadkiem autor w takiej perspektywie lokuje jego przeżycia i koleje losu. Wskazuje w ten sposób, jak zawiłe bywają ścieżki, po których stąpamy. I jak niełatwo odnaleźć się na tej drodze, nie gubiąc swojego własnego „ja”. Tak pragnie postępować właśnie Marian-Jakub, usiłując się wpisać jednocześnie w tradycję polską i żydowską, chrześcijańską i starszych braci. I choć wydaje się to trud ponad siły, brzemię nie do dźwignięcia, to właśnie tę drogę wybiera. Jakub mówi na koniec: „Scalić to wszystko. Naprawdę chcę. Było cicho. Było pusto. Nie było nikogo. Wyszedłem na ulicę i zamknąłem za sobą drzwi”.

Pytanie, czy zamykając drzwi pozostał na zawsze samotny? Skoro nie było nikogo? Zdaje się, że ta właśnie idea scalenia, akceptacji kulturowego zróżnicowania i bogactwa, legła u podstaw „Historii Jakuba”. Tak czytam słowa, które przed premierą swojej sztuki wypowiedział autor, odpowiadając na pytanie portalu Jewish.pl, czy warto przypominać ciągle o obecności Żydów, których dzisiaj już nie ma: „Sądząc po emocjach, jakie słowo „Żyd” ciągle wywołuje w Polsce, dowodzi to tego, że nawet jeżeli Ich nie ma, to są. A myślę, że są, ponieważ cała polska kultura w sposób niezwykle silny jest osadzona w kulturze żydowskiej. Nie tylko polska kultura, ale też Kościół, chrześcijaństwo są osadzone w judaizmie. Musimy o tym wciąż rozmawiać, przyjmować do wiadomości badania historyków – którzy pokazują, jak te nasze relacje były bardzo skomplikowane – a przede wszystkim musimy zwalczać rozmaite stereotypy, zwłaszcza te nacjonalistyczne, chamstwo propagandystów, którzy próbują czegoś nad pozbawić – głębokiej i istotnej kulturowej tożsamości. Wszyscy jesteśmy od Adama i Ewy”.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply