Przejdź do treści

Teatr wciąż kusi

Już zwinięte transparenty przed frontonem Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy, teatromani mogą się odespać. 37. Warszawskie Spotkania Teatralne przeszły do historii. Będziemy je dobrze wspominać – pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.

Na koniec Spotkań widzowie mogli obejrzeć spektakl z teatru kaliskiego „Najgorszy człowiek na świecie”. Jeśli selekcjoner chciał zauważyć, że widzowie WST są uzależnieni od teatru, lepiej wybrać nie mógł. Wspomniany spektakl bowiem to rzecz o uzależnieniu – nie tylko od alkoholu, ale o wszelkich uzależnieniach. Pasuje więc jak ulał. Trzeba być przecież nieźle uzależnionym, aby przetrzymać te 10 wieczorów, często gęsto dość długich, i to siedząc na schodach, a czasem nawet na stojąco, jak to było na przedstawieniu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „Triumf woli” (a to przedstawienie nieledwie czterogodzinne, wliczając oklaski i bisy).

To wszystko dowodzi, że frekwencyjnie spotkania były wydarzeniem ze wszech miar udanym. Również pod względem programowym. Wojciechowi Majcherkowi udało się zgromadzić spektakle spod rozmaitych znaków ideowych, estetycznych i geograficznych, dzięki czemu zobaczyliśmy nie tyle spektakle ważne (kilka wręcz wybitnych, jak „Ślub” Anny Augustynowicz czy „Punkt zero. Łaskawe” Janusza Opryńskiego, na zdjęciu), ale także charakterystyczne. Tak właśnie z WST powinno być, nawet jeśli niekiedy ten lub ów widz miewa z tym kłopoty, bo przecież nie może w równej mierze być entuzjastą wysmakowanego estetycznie spektaklu „Wyspa” Teatru Pieśń Kozła i wywołanego już do tablicy „Najgorszego człowieka na świecie”, który nomen omen okazał się najgorszym spektaklem przeglądu.

O pierwszej części WST pisałem tydzień temu, wskazując na jej mroczny w wymowie charakter – dominował bowiem nastrój katastroficzny. Sytuacja odmieniła się w drugiej części Spotkań, gdzie nawet od czasu do czasu powiało optymizmem i większą wiarą w siebie. Do głosu też doszły dramaty jednostek, czyli realizacje wpisujące się w tradycję dramatyczną, dla której problematyka egzystencjalna, analiza psychologiczna stanowi esencję istnienia teatru.

Kim jestem?

Oto pytanie które pojawiało się w kilku odmianach w tych spektaklach. Najdobitniej w przedstawieniu Grzegorza Wiśniewskiego, który wyreżyserował dramat Stevena Stephensa „Harper” (Teatr Żeromskiego z Kielc). Wiśniewski ukazał dramat kobiety w średnim wieku, niejako na rozdrożu życia. Pisarz, a za nim reżyser skupili uwagę na przyczynach buntu Harper. Wszystko jest niby w porządku: niezła praca, dom, obowiązki matki i żony, nic szczególnego. Ale to, co wydaje się normalne, zostaje gwałtownie zakłócone. Droga Harper osiąga punkt krytyczny, kiedy bohaterka dowiaduje się, że jej ojciec trafił do szpitala w Manchesterze. Mimo że grozi jej utrata pracy, postanawia jechać do ojca. Podróż do Manchesteru okaże się daremna. Ojciec już nie żyje, pielęgniarka w szpitalu pozostaje nieczuła na jej uczucia, a po powrocie do domu uporządkowane życie okazuje się fikcją nie do zniesienia.

Niebezpieczne pytanie

Zupełnie inną opowieść przedstawia Janusz Opryński, o niebywałym wręcz ciężarze gatunkowym („Punkt zero. Łaskawe”, Teatr Provisorium z Lublina). Oglądając ten spektakl, trzeba się strzec, aby nie ulec rozumowaniu Maksa Auego. Bo to on właśnie, bohater powieści Littella i spektaklu Opryńskiego, fikcyjny, ale możliwy uczestnik „ostatecznego rozwiązania”, stawia pytanie, czy wojna się skończyła. Wytrąca nas z błogiego poczucia, że Holocaust już się nie powtórzy. I stawia inne jeszcze niebezpieczne pytania, a zwłaszcza kto jest winien. Czy ten, co wydał rozkaz zabijania, czy ten, kto sam zabijał, czy ten, kto technicznie przygotowywał zbrodnię, a może i ten, kto się przyglądał? Niepostrzeżenie zbrodnia staje się niczyja, wina rozpuszcza się i rozrzedza. To w powieści Littella jest najgorsze – można ulec temu relatywizmowi, uwierzyć, że każdy w jakiejś mierze ponosi odpowiedzialność, co więcej, że każdy może zostać zbrodniarzem. To, rzecz jasna, bardzo odważne pytania, z którymi niełatwo się uporać. Stąd przerażenie, jakie wywołuje książka Littella, pisana z punktu widzenia kata, mającego na sumieniu nie tylko zbrodnie ludobójstwa, ale i zbrodnie pospolite, uwznioślone odniesieniami do klątwy wiszącej nad rodem Atrydów. Opryński buduje sugestywne obrazy fabryki śmierci i jej zaplecza, wspierany bezprzykładnym wysiłkiem jego aktorów (porażające role Łukasza Lewandowskiego i Sławomira Grzymkowskiego). Spektakl także – jak książka – budzi przerażenie i trwogę. Sprawia, że pytanie, dlaczego zabijali, dlaczego wciąż zabijają, tak boli.

Matka odchodzi

O śmierci w wymiarze jednostkowym mówi spektakl „Wszystko o mojej matce” (reżyseria Michał Borczuch, Teatr Łaźnia Nowa z Krakowa). Tytuł przedstawienia, nawiązujący do filmu Almodavara, okazuje się obietnicą niemożliwa do spełnienia. W spektaklu bowiem, który ma być próbą przywrócenia wspomnień o matkach dwóch przyjaciół, reżysera Michała Borczucha i aktora Krzysztofa Zarzeckiego, nie udaje się opowiedzieć ani „wszystkiego”, ani właściwie nawet zbudować choćby szkicowego portretu ich matek, przedwcześnie zmarłych na raka. Co więc pozostaje? Strzępy, fragmenty, jakieś mało znaczące sytuacje, coś, co z powodu zbiegu okoliczności, a czasem przypadkowo pozostało w pamięci osieroconych synów. Przywodzi to na myśl tytuł wiersza (i tomu poetyckiego) Tadeusza Różewicza – „zawsze fragment”. Bo to właśnie pozostaje – fragment, odprysk, nigdy całość, nigdy tytułowe w tym spektaklu „wszystko”, co najwyżej wszystko, co udało się przypomnieć.

Możemy?

Dwa spektakle, które tchnęły nieco optymizmu w na ogół mało krzepiące diagnozy o kondycji człowieka przyjechały z Bydgoszczy i Krakowa. Z Bydgoszczy zjechał spektakl „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy”, którego punktem wyjścia miało być życie i klęska Theroigne de Mericourt, działaczki rewolucji francuskiej, nawet dla jakobinów nazbyt radykalnej.

To typowa produkcja Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina, którzy realizują swoje przedstawienia wedle modelu political-historical fiction. Tak więc losy Mericourt to tylko pretekst do okolonej wieloma nawiasami opowieści o walce kobiet o emancypację i polityczną podmiotowość, opowieści o aktorkach i aktorach, którzy wcielają się w postacie dawnych działaczy rewolucji albo ich tylko reprezentują, opowieści o teatrze, który chce przekroczyć swoje ramy i nawet je na moment przekracza, wciągając część publiczności do udziału w zaimprowizowanym czarnym proteście podczas spektaklu (przed głównym wejściem do Pałacu Kultury – widzowie, którzy do protestu nie przystąpili mogli mu kibicować, obserwując relację na żywo na ogromnym ekranie). Część publiczności przyjęła tę propozycję teatru z entuzjazmem, część z dystansem i wątpliwościami, czy ta bezpośrednia ingerencja w życie polityczne jest zadaniem teatrem.

W tej sprawie inny głos zabiera drugi słynny duet artystyczny Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, sugerujący terapię śmiechem. Duet przywiózł z krakowskiego Starego Teatru „Triumf woli”. Przedstawienie, które jest przede wszystkim radosną zabawą, która na prawach naiwności dziecka głosi wiarę w nieograniczone możliwości człowieka. Słowem, że jeśli ktoś chce, to „da radę”. Jeden z bohaterów powiada w pewnej chwili: „Stań naprzeciwko jakiejś góry i przenieś ją”. I jakkolwiek naiwnie brzmią te zawołania, to przecież twórcy spektaklu, sięgając po przykłady wzięte z życia, kiedy właśnie dochodziło do przekroczenia granic własnych możliwości, udzielają temu zawołaniu kredytu zaufaniu. Skoro oni mogli, czemu nie my?

Aktorzy Starego bawią się świetnie, a z nimi publiczność. Ścigają się pomysłami i farsowymi pokazami, wprowadzając publiczność w stan bez mała euforyczny. Nic dziwnego, że spektakl wieńczy owacja na stojąco i trzykrotnie bisowane piosenki, w tym hymn górników walijskich, prawdziwy hit tego spektaklu.

Osobliwego smaku warszawskiej prezentacji „Triumfu woli” dodawał kontekst – działo się to wszystko 10 kwietnia, kiedy jak Warszawa długa i szeroka celebrowano z patosem i wzniosłością siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Zbieg przypadków sprawił, że prezentowany tego dnia spektakl Moniki Strzępki, nawiązujący do Szekspirowskiej „Burzy”, rozpoczyna się nie od katastrofy morskiej, ale właśnie lotniczej. Z jej „ofiarami” obcowaliśmy potem przed ponad trzy i pół godziny w atmosferze radości i wspólnej zabawy. Nic dziwnego – wszyscy pasażerowie samolotu ze spektaklu Strzępki przeżyli.

„Teatr wciąż kusi”
Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna nr 75/77
14-04-2017

Leave a Reply