Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego: DIABEŁ KTÓRY JEST

O CZAROWNICACH Z SALEM w reżyserii Mariusza Grzegorzka w łódzkim Jaraczu:

Kiedy dzisiaj, w okrutnie podzielonej Polsce, sięga się po „Czarownice z Salem” Arthura Millera, można co najmniej podejrzewać, że przedstawienie będzie aluzyjne, polityczne i dosłowne. Szaleństwo już tutaj jest, wystarczy włączyć telewizor lub przeczytać komentarze pod jakimkolwiek materiałem w Internecie, nie jestem pewien czy koniecznie potrzeba teatru, żeby nam to wszystko przypominać. Nie wiem też, czy właśnie teatr powinien być przestrogą przed kłamliwymi oskarżeniami, bezdusznym wskazywaniem na winnych w imię swoiście rozumianej moralności i szaleństwa. Teatr może oczywiście stanowić drogowskaz, ale tylko wtedy, kiedy wynika to z autentycznej potrzeby twórców, nie z kunktatorstwa czy z dyletanctwa. A to, jak dobrze wiemy, nie jest regułą.

Informacja, że po słynny dramat Millera sięga tym razem akurat Mariusz Grzegorzek, początkowo zdumiała mnie i zaskoczyła. Ten twórca był dotychczas jak najdalszy od publicystyki w teatrze. Szczęśliwie dramat Millera również dlatego zasłużył na trwałe i niezbywalne miejsce w światowej klasyce, ponieważ udaje się go przeczytać na wielu różnych poziomach. Można sprowadzić „Czarownice…” do publicystycznego manifestu, można wykroić z tego tekstu dramat o zemście i żądzy władzy, można również – i tę opcję wybrał właśnie Grzegorzek – opowiedzieć na przykładzie „Czarownic z Salem” o mechanizmie zbiorowego szaleństwa i jego konsekwencjach.

Miller w dramacie z 1952 roku będącym alegoryczną odpowiedzią na amerykański makkartyzm – „polowanie na czarownice” w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, posiłkował się autentycznym procesem o czary w 1692 roku w miasteczku Salem. Mariusza Grzegorzka, reżysera z własnym, wyrazistym językiem teatralnym, nie interesował jednak politycznie poprawny referat. Łódzkie „Czarownice z Salem” są spektaklem pulsującym, namiętnym, bardzo zmysłowym, estetycznie przypomniały mi najbardziej spektakle Grzegorzka z Teatru im. Jaracza sprzed ponad dekady: „Lwa na ulicy”, „Habitat” czy „Blask życia”. Na scenie wszystko wibruje. Prostota scenograficzna zbudowana z wielkich płacht materiału, raz to drgających, raz znieruchomiałych w osobliwym stuporze, tworzyła ciekawą plastycznie przestrzeń dla gwałtownych emocji rozgrywających się na płaszczyźnie dramaturgicznej.

Grzegorzek trzyma się tekstu, chociaż nieznacznie uwspółcześnia miejscami archaiczny już język Millera (polska prapremiera „Czarownic z Salem” odbyła się w 1959 roku!), i są to zmiany niewielkie, ale znaczące. Na przykład John Proctor (Ireneusz Czop) podczas procesu zmienia czas przeszły na teraźniejszy. Mówi, że wciąż pożąda Abigail (Agnieszka Więdłocha). Nic się nie zmieniło. Można walczyć z popędem, można nawet z nim wygrywać, ale prawa biologii są na trwałe stowarzyszone z instynktem. Myślenie, interpretacja zjawisk, wyciąganie wniosków to wielki wysiłek. Zabijanie instynktu to znój, bez przesądzania czy warto było tak cierpieć, a jeśli już, to za jak wysoką cenę… W tym kontekście najważniejszym tematem „Czarownic z Salem”, jak i świetnego dyplomu aktorskiego Grzegorzka z IV rokiem Wydziału Aktorskiego w Łodzi – sztuki Osbourne’a „Diabeł, który…”, staje się krytyka instytucjonalizacji sfery duchowości. Oba spektakle tworzą coś na kształt dylogii o manipulowaniu drugim człowiekiem. Kościół sam nieprzestrzegający reguł etycznych, wykorzystujący tradycyjne emblematy związane z chrystianizmem dla bezwzględnej walki o wpływy, rząd dusz, staje się synonimem piekła, nie nieba. Igraszką szatana, a nie iluzorycznie nawet pojmowanego Boga.

Bohaterowie „Czarownic z Salem” Mariusza Grzegorzka są najczęściej fragmentem większej rozgrywki, niewysuwającymi siebie na czoło peletonu. Zdają się powtarzać słynną maksymę Françoisa de La Rochefoucaulda – „Zawsze mam dość siły, by znieść cudze nieszczęście”. Tylko że czasami tych sił w końcu brakuje, zwłaszcza kiedy nieszczęścia zaczynają dotykać naszych rodzin, nas samych. Dlatego w świecie Millera niektórzy w końcu przechodzą metamorfozę, jak pastor Hale w namiętnej kreacji Marka Nędzy, są służbistami w imię dobrej sprawy (gubernator Danforth Andrzeja Wichrowskiego), albo przebiegłymi kancelistami (pastor Samuel Parris Michała Staszczaka). Ubrani w kostiumy z wczoraj i z jutra, w pobrudzone dwubarwną farbą skafandry z wybiegu mody albo ze stroju superrobociarza z jednego ze snów Lema, w kurteczkach z Fashion TV, czyli z Ku Klux-Klanu, najczęściej bywają żałośni, ale przecież chwilami także bardzo groźni. Abigail Williams w interpretacji Agnieszki Więdłochy nie jest zagubioną dziewczynką wplątaną w mroczną sprawę, która ją przerosła. Manipuluje ludźmi, ponieważ tak można. Ona wie, że jest silniejsza od pozostałych dziewczyn, może je wykorzystać dla własnych celów. Robi to z zemsty, z wyrachowania, może także z przekory, trochę z nudów. Na tym tle bardzo ciekawie wypadają monolity drugiej strony etycznego sporu w miasteczku Salem, czyli obywatele, którzy wiedzą, co jest dobre, a co złe. Nieugięci i sprawiedliwi. Elizabeth Proctor (Matylda Paszczenko) czy Rebeka Nurse (wspaniała, skupiona Zofia Uzelac – to jedna z najlepszych ról w całym spektaklu). Ktoś musi dawać przykład, żeby chaos można było wyciszyć, wygładzić, uspokoić. Jest wreszcie John Proctor – bohater bezwiednie uruchamiający machinę zła, ale starający się, po ludzku, ze słabościami, zawalczyć o rodzinę, czyli o cały świat. Ireneusz Czop stworzył znakomitą kreacją. Zagrał mężczyznę słabego, który nie przestaje być jednak człowiekiem. Dostrzegając rozmiary zła, chce je naprawić. Upada, podnosi się, znowu upada. Tragizm postaci Proctora oznacza tragizm całej, zmęczonej ludzkości. Jedyny diabeł który jest.

Łukasz Maciejewski

fot.Magda Hueckel

Leave a Reply