Przejdź do treści

Kontrabasista na wieki

W 30. rocznicę premiery monodramu „Kontrabasista”, 24 lutego 2015, Jerzy Stuhr zagrał swój legendarny spektakl w krakowskim studiu radiowym. Obok widowni zgromadzonej w radiu towarzyszyło mu 60 tysięcy słuchaczy.

To wtedy pomyślał po raz pierwszy, aby opisać swoją wędrówkę z kontrabasem, swoją wielką przygodę życiowa, jaką miał stać się ten tekst Patricka Süskinda w tłumaczeniu Barbary Wożniak. Jak pomyślał, tak zrobił. We wstępie do książki „Ja kontra bas”, która wkrótce powstała, poświęconej związkowi z kontrabasem, artysta wyliczył, że ponad 700 spektakli wykonanych przez niego, a poprzedzających wspomniany przekaz radiowy, oznaczałoby 49 dni grania bez przerwy. „W wypadku Kontrabasisty – sumował swoje doświadczenia Stuhr – czas pokazał fenomen tego przedstawienia”.

Także opowieść o tym spektaklu okazała się fascynująca jak spektakl, a przy okazji udało się wyplątać aktorowi z legend, które sam stworzył. Po latach wyznał bowiem, że opowieść o tym, jak to tekst szwajcarskiego pisarza wpadł w jego ręce, tylko po części nie mija się z prawdą. Bo rzeczywiście, jak to Stuhr wielokrotnie opisywał, tekst otrzymał po jednym ze spektakli w Starym Teatrze. Nie czekała na niego jednak pod teatrem, przy wyjściu dla aktorów, tłumaczka Barbara Woźniak, ale jej „emisariusz”, znajomy z Krakowa, który przekazał aktorowi tekst z sugestią, że to materiał na monodram. Przy okazji, warto wyjaśnić, że Stuhr nigdy monodramów specjalnie nie poważał (sic!). Przy czym tłumaczka, która zobaczyła wcześniej ten monodram na scenie w wykonaniu szwedzkiego aktora (a nie szwajcarskiego), wcale nie spotkała się z autorem i wcale nie uzyskała jego akceptacji na wykonanie utworu akurat przez Stuhra. Jedynie sama uważała, że Stuhr byłby idealnym wykonawcą i z całą pewnością się nie pomyliła. Ale choć było nieco inaczej, to poza tym wszystko się zgadza. Aktor tekst przeczytał jednym tchem i wpadł po uszy, choć w najśmielszych oczekiwaniach nie przewidywał, że to będzie jego tekst życia.

Jerzy Stuhr wielokrotnie postanawiał zakończyć sceniczne dzieje swego wystawianego od roku 1985 monodramu, ale nigdy to się nie udawało. Nie pozwalała na to publiczność, zawsze tłumnie stawiająca się na spektakle i chłonąca z przejęciem opowieść o dziejach zwykłego człowieka, któremu los nie poskąpił trudnych doświadczeń, będących udziałem wielu innych ludzi. Prawdopodobnie (oprócz mistrzowskiego wykonania) zwykłość i prawda losu bohatera stanowi o sile tego spektaklu.

Po upływie wielu lat to już nie ten sam „Kontrabasista”, co przed laty. Niegdysiejszy jeszcze młody buntownik ze spektaklu Stuhra zmienił się w gorzko doświadczonego, starzejącego się mężczyznę, który po raz ostatni podejmuje walkę o swoją godność. Beznadziejnie zakochany w sopranistce Sarze, a jednocześnie boleśnie naznaczony bylejakością, drugorzędnością swego życia, schwytany w klaustrofobiczną pułapkę swej samotni, pełnej osaczających go dźwięków, raz jeszcze próbuje odmienić swój los. Jego obrona przed ostateczną porażką staje się ironią, autoironią, kpiną, prowadzącą do psychicznego masochizmu. Z niekłamanym wstrętem opowiada o swym znienawidzonym instrumencie, który uczynił go niewolnikiem, posłusznym trybikiem w społecznej machinie-orkiestrze.

Aktor maluje postać kontrabasisty z mistrzowską lekkością, pewną ręką, znakomicie prowadząc za sobą publiczność. To właśnie idealne porozumienie z widzem, w którym aktor odnajduje nie tyle słuchacza, ile partnera rozmowy (Stuhr „zaczepia się” o najlżejszy choćby oddźwięk ze strony widza, aby za nim podążyć, podkreślić sytuację dialogu), buduje ten spektakl o zmiennej linii emocjonalnej, w którym komizm ociera się o tragizm, a kaskady humoru zamierają w lirycznej i nostalgicznej tęsknocie za czasem na zawsze utraconym. Śmiejemy się, ale jest to śmiech podszyty lękiem o nasze własne życie, zwłaszcza że kontrabasista pyta o nasze klęski, o naszą przeciętność.

Publiczność przyjmuje teatr Jerzego Stuhra owacyjnie – przede wszystkim głosuje nogami. Tak było podczas festiwalu teatrów jednego aktora we Wrocławiu, kiedy duża sala Wrocławskiego Teatru Lalek pękała w szwach. To samo było (i wciąż zdarza się) w warszawskim teatrze Polonia, gdzie wystarczy zawiesić małą kartkę (żadnych plakatów!), aby po dwóch godzinach w kasie nie było ani jednego biletu. Najwyraźniej niezgrabny kontrabasista, przegrany i zmęczony, któremu nie udało się znaleźć pociechy w sztuce, uciec od przeciętności i starości, odpowiada na ważne pytanie współczesnego człowieka, jak uporać się ze swoim niewesołym losem. Pomaga mu w tym śmiech, którym pokonuje groźnego potwora, czyli codzienność.

W swojej książce Stuhr ujawnia wiele szczegółów ze swoich wędrówek z kontrabasem, także we Włoszech, gdzie jego monodram (grany po włosku) spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Dzieli się też swoimi niebanalnymi spostrzeżeniami dotyczącymi profesji aktora. Jej uprawianie tłumaczy pasją, która zawsze prowadzi aktora, bez której nie byłby zdolny wyjść na scenę. „Ta przemożna chęć opowiedzenia czegoś ludziom – wyjaśnia Stuhr – która czasem robi cię artystą, towarzyszy człowiekowi przez całe życie”. No właśnie: prawdziwy kontrabasista na wieki.

Tomasz Miłkowski

Jerzy Stuhr, JA KONTRA BAS, Kraków 2015, stron 184

Tekst opublikowany w Dzienniku Trybuna, 18 grudnia

Leave a Reply