Przejdź do treści

Kultura, głupcze!

Z Rafałem Skąpskim, kandydatem na posła w listy Zjednoczonej Lewicy rozmawia Tomasz Miłkowski

Na konwencji Zjednoczonej Lewicy Barbara Nowacka mocno zaakcentowała znaczenie kultury i polityki kulturalnej. To dobrze?

Bardzo dobrze. Zawsze powtarzałem, że kultura ma ogromny potencjał i lansowałem hasło: „Kultura, głupcze”.

 

Czy tej radości nie mąci przegrana w walce o uratowanie Państwowego Instytutu Wydawniczego, którego byłeś najpierw dyrektorem, a potem likwidatorem. Paradoksalnym likwidatorem, który dążył nie do likwidacji, ale uratowania PIW-u.

Zostałem brutalnie wyrzucony, ale wreszcie realizowany jest założony przeze mnie cel. Jest obietnica uratowania PIW-u, jest obietnica przekształcenia PIW-u tak, jak to opisałem ministrowi Zdrojewskiemu 7 lat temu.

I trudno się nie zdziwić. Tyle lat nie było można nic z tym zrobić, a teraz można.

Od początku mi mówiono, że albo nie ma możliwości prawnej, albo ideowej, bo w państwie wolnorynkowym ma być wolny rynek książki. I były to argumenty, z którymi trudno polemizować, bo rzeczywiście nie ma możliwości przekształcenia przedsiębiorstwa zadłużonego w cokolwiek innego. Najpierw trzeba zlikwidować długi.

Dowiedziałeś się, że PIW jest zadłużony, kiedy wygrałeś konkurs na jego dyrektora.

Tak właśnie było: zastałem sytuację dramatyczną. Po wygranym konkursie, gdy dopiero mogłem zapoznać się z dokumentami, zastanawiałem się czy skorzystać z tej wygranej. PIW był zadłużony i co roku to zadłużenie zwiększało się o kilkaset tysięcy. Udało mi się już w pierwszym roku powstrzymać tę tendencję ogromnych, corocznych strat. Pierwszy mój bilans to zalewie 65 tysięcy na minusie, a rok następny to już zysk, niewielki, 1500 zł, ale zysk! I każdy kolejny rok przynosił coraz większy, aż do roku 2012, kiedy ogłoszono, że PIW jest zlikwidowany i rynek na to zareagował, oczywiście negatywnie.

Wyciągałeś rękę po pomoc?

W zasadzie nigdy nie prosiłem o jakieś szczególne traktowanie PIW-u, czy przyznanie pieniędzy na oddłużenie. Chociaż, kiedy czytałem, jak ogromne pieniądze otrzymuje LOT, to się zastanawiałem, dlaczego PIW nie możne dostać 1 procenta takiej dotacji? Od roku 2012 w roli likwidatora zacząłem spłacać zadłużenie, sprzedając mieszkania. PIW dysponował dwoma kamienicami, biurową i mieszkalną dla pracowników – tak to dawna władza zaplanowała. Dzięki tej sprzedaży spłaciłem ok. 75-80 proc. długu. Do spłacenia zostały niecałe 2 miliony. Równolegle walczyłem o obalenie dwóch aktów notarialnych przyrzeczenia sprzedaży kamienicy biurowej, podpisanych przez mojego poprzednika. Pierwszy z nich został po długotrwałym procesie sądowym obalony, PIW odzyskał 2 piętra. Po tym wyroku strona, z którą byliśmy w sporze, odstąpiła od zamiaru zakupu pozostałej części budynku, na rzecz czego wpłaciła przed laty PIW-owi zaliczkę, oczekując teraz jej zwrotu i odszkodowania za to, że ta dość pokaźna kwota pozostawała przez długi okres poza jej kontrolą. Dla ministerstwa skarbu było to nieoczekiwanie pretekstem do uznania, że PIW ma większe długi, niż ja uczciwie głosiłem. Po prostu doliczono do długu kwotę zaliczki i ew. odszkodowania twierdząc, że długi są większe, choć gdyby nie odzyskanie kamienicy biurowej, to pobrana kiedyś zaliczka byłaby uznana za zysk. Ministerstwo Skarbu uczyniło mi zarzut, że fałszuję dane. Nie usłyszałem jednak, aby mój następca stwierdził rozbieżność między mymi sprawozdaniami. Były one zresztą w ostatnich latach przedkładane audytorowi, wyznaczonemu przez Ministerstwo Skarbu – ostatnim audytorem była kancelaria prof. Witolda Modzelewskiego, którego o jakikolwiek stopień życzliwości dla kandydata z listy lewicowej trudno posądzać.

Długo słyszałem taki wykręt, że Minister Kultury nic do PIW-u nie ma, bo to przedsiębiorstwo, a że zajmujące się książką, to nie ma nic do rzeczy, to nie jest kwestia tego Ministra.

Błąd podstawowy nastąpił w roku 1997 – kiedy rząd premiera Buzka przejął wszystkie przedsiębiorstwa z obszaru kultury do obszaru skarbu. Urzędnik Ministerstwa Skarbu powiedział kiedyś do mnie, przeglądając papiery: Dyrektorze, panu się produkt wolno rotuje w magazynie. Taka była relacja mecenasa, nadzorcy, do meritum mojej działalności. Kiedy kila tygodni później minister Zdrojewski zapytał mnie, czy wznowię wybór dzieł Słowackiego, usłyszał ode mnie: Nie, bo Słowacki będzie mi się wolno rotował. I zaraz mu przytoczyłem tę rozmowę w Ministerstwie Skarbu, wyjaśniając, że właśnie dlatego optuję za tym, aby PIW wrócił pod skrzydła Ministerstwa Kultury.

To zresztą wiąże się z różnymi koncepcjami ujęcia relacji państwo-kultura, Jedna koncepcja głosi, że państwo w ogóle się do kultury nie wtrąca, a druga, że kulturą zarządza.

Zarządzać powinien mechanizmami, stwarzać możliwości funkcjonowania instytucji, dbać o edukację, o upowszechnianie twórczości, o promocję polskiej kultury w świecie, współdziałać ze związkami twórczymi. A wracając do sprawy PIW-u mówienie o tym, że Minister Kultury nie ma nic do PIW-u, co słyszałem niejednokrotnie poprzednio, przypomina mówienie tego samego ministra, że nie ma on nic do Polskich Nagrań, bo też podlegają Ministrowi Skarbu. Ale pytam, gdyby trafił nam się Minister Rolnictwa, który chciałby zlikwidować Centralną Bibliotekę Rolniczą, która ma wspaniały księgozbiór, także XIX- i XVIII-wieczny i wcale nie tylko literatury fachowej, to Minister Kultury też wtedy mógłby powiedzieć: A cóż mnie to obchodzi, to nie moja biblioteka? Nie, powinien zawołać: Hola, to biblioteka! To kultura i dziedzictwo!

Otóż to, tu nie może być takiego wąsko resortowego podejścia.

Minister Kultury nie może być obojętny wobec tego, co się na przykład dzieje w bibliotekach szkolnych, choć ich nie finansuje. Powinien patrzeć na całą mapę takich bibliotek, szkolnych, pedagogicznych, różne są, jeszcze. I na tej podstawie kierować sugestie do Ministra Edukacji.

Proszę, to moja wyborcza ulotka. Wskazałem te obszary, które winny być polami aktywności, obowiązków państwa: edukacja artystyczna, warunki uczestnictwa w kulturze, dziedzictwo, utrzymanie instytucji narodowych i samorządowych, funkcjonowanie mediów publicznych i ochrona własności intelektualnej; te, które powinny być obszarem wspomagania, czyli społeczny ruch kulturalny, artystyczny i regionalny, debiuty, eksperymenty, prywatny mecenat, współpraca publiczno-prywatna; i te, których państwo powinno unikać, mówiąc krótko – nie ingerować w swobody twórcze czy komercyjną działalność kulturalną.

Jednak grzech pierworodny w zajmowaniu się lub niezajmowaniu się kulturą pojawił się u samego progu transformacji – wówczas samo pojęcie polityka kulturalna wywoływało lęk. Bała się tej polityki pierwsza minister po wyborach czerwcowych w 1989 roku, Izabella Cywińska.

Doskonale pamiętam ten czas i doskonale pamiętam słowa Izy Cywińskiej. Tylko to była reakcja uczuleniowa na słowo polityka i niezrozumienie, czym jest polityka kulturalna, rodzaj planowania kultury. Ja utopijnie chciałbym, żeby polityka kulturalna państwa była trwała, stabilna, niezależnie od zmieniających się ekip i konfiguracji rządowych. Pewne kierunki działania powinny być stałe. Cóż lewicowy lub prawicowy minister ma zmieniać w funkcjonowaniu bibliotek? On ma po prostu dbać, żeby one trwały, żeby były zaopatrywane, żeby skutecznie poszukiwały sposobów zdobywania nowych czytelników, żeby ten czytelnik dostawał poza książką jeszcze coś, jakąś ciekawą ofertę. Gdyby istniała polityka kulturalna, która byłaby długofalowa, przynosiłaby lepsze efekty. Dobrze wiemy, że programy ministra, na których opracowanie idą dziesiątki i setki tysięcy złotych, są przez następcę wrzucane do kosza, a z reguły jest tak, że te programy minister pisze tuż przed odejściem, bo wtedy już wiele zrozumiał.

I pisze testament.

Pisze rodzaj testamentu, który nikogo w następnej ekipie nie interesuje. A to błąd.

Za dużo u nas wymyślania wszystkiego do początku. Sporo czasu upłynęło, zanim na nowo utrwaliło się przekonanie, że mecenat państwa jest konieczny, że na sponsorów prywatnych przyjdzie długo czekać.

Choć bywają, ale najczęściej polega to na tym, że Kazio dotuje Stasia, a nie sztukę. Często popełniamy błąd, odwołując się do tradycji starożytnej. Upajamy się dziś tym, że urzędnik wszystko konsultuje, a ja mam pytanie: to po co jest urzędnik? Demokracja bezpośrednia jest skuteczna na poziomie lokalnym, podstawowym. Powinna być stosowana w małych lokalnych społecznościach. Dzisiaj, żeby wydawca dostał dotacje na książkę z Ministerstwa, musi pisać do anonimowych komisji. Komisje, których skład zna tylko minister, siadają i punktują. Miałem na przykład takie doświadczenie, że III tom listów Witkacego otrzymał bodaj 92 punkty, a IV tom nieco ponad 70.

Dlaczego?

Też chciałbym wiedzieć. Zmieniły się tylko daty listów. Mówi się, że uspołeczniliśmy podejmowanie decyzji. Czy na pewno?

A prywatny mecenat?

Od 28 lat, od kiedy znów działają w Polsce fundacje, mówi się, że prywatny mecenas powinien mieć jakieś ulgi z tytułu sponsorowania kultury. Ale tylko się mówi – nadal takich ulg nie ma, toteż i mecenat prywatny kuleje.

Wywiad opublikowany w „Dzienniku Trybuna”, 9 października

Leave a Reply