Przejdź do treści

Czytam, bo muszę

„Czy tata czyta cytaty Tacyta”, taka nieco karkołomna wyliczanka modna była za moich szkolnych czasów. Trudno się było wyjęzyczyć, łatwo się było przejęzyczyć. I choć wyliczanka zabawna, to jak się zastanowić, bardzo pouczająca, niczym przysłowie, które jak wiadomo mądrością narodu jest. Po pierwsze, wyliczanka stawia pytanie, czy tata czyta, a zatem, w podtekście, sugeruje, że byłoby nieźle, gdyby czytał, Co więcej, pyta, co mianowicie tata czyta, a więc interesuje się nie tylko ilością, ale i jakością.

 

Wcale, jak się okazuje, niegłupie było to wyliczanie, bo przecież szło w nim o budowanie świadomości, że nawyki czytelnicze rodzą się w domu. A z tym było nie najlepiej, ale i jest nieco lepiej. Prawdopodobnie to owoc prowadzonej od pewnego czasu akcji czytania dzieciom jak Polska długa i szeroka, z udziałem wielu znanych twarzy. W jej wyniku teraz niemal 90 procent młodych ludzi potwierdza, że rodzice im książki czytali na głos, a jeszcze niedawno odsetek ten był znacznie mniejszy (ok. 60 procent). Ale to jednak za mało, bo postępom domowym nie towarzyszą postępy edukacyjne. W Polsce nastąpił – zwracają uwagę znawcy czytelnictwa – rozziew między czytelnictwem prywatnym i społecznym, czyli czytanie się sprywatyzowało. Inaczej jeszcze rzecz ujmując szkoła, instytucje kultury, mass media uznały, że to nie ich sprawa albo sprawa dla nich marginalna. Stąd wyrugowanie (albo co najmniej znaczne ograniczenie) recenzji książkowych, wywiadów z pisarzami, a zwłaszcza publikacji fragmentów utworów literackich z łamów gazet i czasopism, wyjąwszy getta miesięczników i kwartalników literackich dla wtajemniczonych. W telewizji o książkach rozmawia się po północy a najchętniej w ogóle nie rozmawia. A w szkole zamiast umiejętności pisania, opowiadania i mówienia uczy się umiejętności wypełniania ankiet, kwestionariuszy i tekstów.

Na efekty takiego działania nie trzeba było długo czekać, rośnie kolejne pokolenie analfabetów. Rzecz zdumiewająca (ma pozór!) w kraju, w którym tak burzliwie wzrosła liczba studiujących i dyplomowanych absolwentów szkół wyższych. Okazuje się jednak, że można ukończyć studia prawie nic nie czytając i niemal nic nie pisząc, aby po studiach natychmiast zarzucić ten niedorozwinięty obyczaj czytelniczy ze szczętem.

Kolejne, ponawiane od pewnego czasu co dwa lata badania czytelnictwa w Polsce i powstające na ich podstawie raporty (ostatni opublikowano na początku tego roku) wskazują jednoznacznie, że szkoły (także te wyższe|) nie radzą sobie z rozbudzaniem potrzeby czytania. Więcej nawet, biblioteki szkolne i ich zasoby to zaledwie źródło co 20 przeczytanej w Polsce książki, co oznacza, że tylko 5 procent czytających korzysta z bibliotek szkolnych. Lepiej jest z bibliotekami publicznymi, bo z ich zasobów korzysta co trzeci polski czytelnik.

Szkoła zatem to niewykorzystane ogniwo rozbudzania miłości do ksiąg. Szkoła pod tym względem stawiana wielokrotnie do kąta i wykpiwana, jak to czynił mistrzowsko Witold Gombrowicz w „Ferdydurke”, dowodząc, jak to szkoła może zamordować chęć sięgania po książki w zarodku. Wprawdzie w ostatnich latach Ministerstwo Edukacji dosypało nieco grosza na zakupy książek do bibliotek szkolnych, ale to kropla zaledwie w morzu potrzeb (wypada mniej więcej 1200 zł na bibliotekę rocznie, czyli 30-40 książek).

Jakby nie patrzeć, Polska sytuuje się w samym ogonie Unii Europejskiej z prawie 60 procentami ludności w ogóle po książkę niesięgającymi. Optymiści się pocieszają, że przez ostatnie dwa lata o 2.5 procenta obniżył się odsetek nieczytających w ogóle (jeśli by to tempo „obniżki” się utrzymało już za pół wieku każdy obywatel choć raz w roku sięgnie po książkę), ale odsetek czytających najwięcej (11 procent) ani drgnął. Nadal trzy czwarte ludności nie podarowało nikomu ani też nie dostało w podarunku nawet jednej książki rocznie. To wszystko są dane przygnębiające, które składają się na profil humanistyczno-społecznego wyposażenia naszych obywateli. Anglicy to przebadali: poziom obcowania z książka wyznacza poziom aktywności obywatelskiej. Oczywiście, to nie jedyny motor postaw obywatelskich, ale jeden ze znaczących czynników skłaniających do tej aktywności. Jeśli nic się istotnego nie zmieni, jeśli politycy naprawdę nie wezmą się za rzeczywisty program uczestnictwa obywateli w kulturze, niebawem każdy krzykacz zyska w kampanii wyborczej zwolenników, a szanse zmanipulowania wyborców fantazyjnymi hasłami wzrosną niebotycznie.

Tomasz Miłkowski

Felieton opublikowany w Dzienniku Trybuna, 17 lipca.

 

Leave a Reply