Przejdź do treści

Oswoić bestię publiczności

Z Tomaszem Miłkowskim rozmawia Małgorzata Drążek

Panel dyskusyjny, otwierający drugi dzień Toruńskich Spotkań Teatrów  Jednego Aktora, połączony był z promocją książki Czy teatr jednego aktora jest teatrem ubogim?, przy tworzeniu której brał Pan udział. Skąd pomysł, aby zająć się właśnie tą dziedziną ekspresji scenicznej?

 

Zaczęło się to dosyć wcześnie. Z chwilą, gdy doszło do pierwszych Spotkań Festiwalu Jednego Aktora, które zostały zorganizowane we Wrocławiu, 45 lat temu w Piwnicy Świdnickiej. W zasadzie od razu pojawiło się pytanie, czym teatr jednego aktora właściwie jest i czym różni się od teatru tradycyjnego. Tym, który wprowadził do obiegu samo pojęcie, był pan Ludwik Flaszen, piszący o spektaklach w wykonaniu Wojciecha Siemiona. Stąd   pomysł nazwania tego festiwalu Festiwalem Teatru Jednego Aktora. Wcześniej mówiło się raczej o monodramach lub o spektaklach jednoosobowych, nikt jednak nie nazwał tego wyraźnie teatrem jednego aktora. Jest to bardzo zobowiązująca nazwa, bo tak naprawdę warto się zastanowić co ona znaczy. W trzech słowach mieści się tak wiele. Po pierwsze, jest to jeden człowiek i jeden aktor, a po drugie jest to teatr, a nie jakaś inna forma działania przed publicznością, tak jak na przykład koncert recytatorski czy widowisko. Można więc wyobrazić sobie wiele rodzajów występów jednej osoby, które teatrem nie będą. Kiedy się więc zaczyna teatr? – oto pytanie, na które zawsze staraliśmy się odpowiedzieć przez te wszystkie lata, a jednocześnie zdefiniować różnicę między tym teatrem pełnym, wieloosobowym, a tym, który jest w rękach jednego człowieka, a właściwie co najmniej dwóch: tego który występuje i tego, który występ ten ogląda. Kolejna kwestia, nad którą się zastanawialiśmy, to przejęcie tej formy przez poszczególne teatry. Czy to wciąż jest teatr jednego aktora? Kiedy się rodził, wyrastał jednak z protestu, z czegoś, co było poza tym instytucjonalizmem, co było czymś niezależnym, co miało wyrażać własny indywidualny pomysł, opinie, uczucie, emocje. Być czymś własnym aktora, a nie kolejnym składnikiem repertuaru teatralnego, co z czasem jednak nastąpiło w dużej mierze. Można nawet  powiedzieć, że spektakle jednoosobowe, które miały być teatrem jednego aktora, stały się po prostu spektaklami z udziałem jednego aktora, który stawał na tle całego ogromu: dekoracji, kostiumów, światła czy muzyki. Pytanie brzmi: czy jest jakaś granica pomiędzy takim przedstawieniem jednoosobowym, a takim, gdzie występują dwie, trzy, cztery osoby? Czy w takim razie nie jest to tylko kwestia ilości osób występujących na scenie? Czy to normalne, że aktor, który deklaruje swoją niezależność, przyjeżdża na spektakl w otoczeniu obszernej scenografii i sztabu ludzi dookoła? W takim razie, co z tą czystością teatru i przekonaniem, że jest to teatr z walizki, że wszędzie, w każdych warunkach można ten spektakl pokazać? To był właśnie fenomen Wojciecha Siemiona, który wszędzie potrafił stworzyć teatr. Bez względu na to, czy była to jakaś chata, czy sala kongresowa.

Teatr ten zatem wszędzie był możliwy, opierał się przede wszystkim na aktorze?

Tak. Pokazuje to, że całe piękno tego teatru i jego niezwykłość polega na tym, że siłą swojego talentu i warsztatu, jeden aktor jest w stanie tak nas zainteresować swoim światem, że my do tego świata wchodzimy, nawet jeżeli jest on iluzoryczny. Aktor potrafi oddziaływać na wyobraźnię widza. Minimalizm tego teatru jest jego główną cechą.

Wspominał Pan wcześniej o korzeniach monodramu. Na początku był on chyba traktowany bardziej jako niechciane dziecko teatru, dopiero później stał się bardziej

doceniany. Jaka według Pana jest przyczyna zainteresowania właśnie taką formą teatralną?

Myślę, że można tutaj mówić o wielu motywach, ale najważniejszym powodem, dla którego publiczność tak entuzjastycznie przyjmuje tego rodzaju formę wyrazu, jest klimat intymności. Bliskość kontaktu z człowiekiem, z aktorem. Spektakle te bardzo często odbywają się w małych salach, w których możliwość zbliżenia się do aktora jest większa, niż w normalnym teatrze. Z kolei dla aktora jest to również ogromne wyzwanie. W przypadku takiego spektaklu musi on zmierzyć się z publicznością bez pomocy innych aktorów. Sam musi stworzyć spektakl, w którym cała odpowiedzialność spoczywa na nim i to on musi oswoić tę bestię publiczności.

Taka forma teatru jest zatem naturalnym etapem rozwoju teatru czy jest z kolei przejawem pewnego rodzaju zmęczenia teatrem tradycyjnym?

Jeden z wybitnych, nieżyjących niestety krytyków sztuki teatralnej, pan Adamski twierdził, że w teatrze nie ma żadnego postępu, teatr się nie rozwija, on tylko ewoluuje. W tym sensie można powiedzieć, że monodram jest najstarszą formą teatru. Wszystko przecież zaczęło się od gawędziarzy, od tych wędrownych sztukmistrzów, którzy poprzez śpiewanie pieśni opowiadali jakieś historie. Oni pierwsi tworzyli jednoosobowe występy, byli zatem protoplastami współczesnego teatru jednego aktora. Można powiedzieć, że tworzyli też jakąś wspólnotę za pomocą swoich opowieści.  Obecnie wiele form teatru, może mieć swoją wersję jednoosobową – wymieniając tu na przykład te z wykorzystaniem śpiewu czy też tańca – co znaczy, że jest to coś żywego, dynamicznego i zmieniającego się, co jednocześnie odnosi się do jakichś korzeni. Nie jest to zamknięty rozdział, jest to bardziej ciągłe poszukiwanie.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Informator Festiwalowy, nr 1, 19 XI 2011

Tekst publikowany także w witrynie „Teatr dla was”.

 

Leave a Reply