Przejdź do treści

Po premierze Naszej klasy: Lekcja obowiązkowa

„Jakie to dziwne było to nasze życie” pisze Abram Baker, dawniej Piekarz, w post scriptum listu do Marianny, dawniej Racheli, jedynej ocalałej z pogromu koleżanki z klasy. Kiedy list nadszedł, Marianna jeszcze żyła, ale go nie przeczytała, bo pismo wydało się jej zbyt drobne. Całe dnie jak przykuta do telewizora – oglądała z zapartym tchem programy o zwierzętach na Discovery i Animal Planet, poszukując odpowiedzi na pytanie: „jaki sens miało to życie?”. Ale i ona wkrótce umarła, podobnie jak Abram, jedyny kolega z klasy, który zachował niewinność (ale i naiwność), bo jeszcze przed wojną wyjechał Nowego Yorku, aby uczyć się na rabina. On też umarł, jak wszyscy bohaterowie Naszej klasy, jedni zamordowani, inni śmiercią naturalną, powaleni przez choroby, nękani wyrzutami sumienia i przeszłością, od której nie sposób się uwolnić.

Wszystkie osoby tego dramatu nie żyją, a więc obcujemy ze zmarłymi – łatwo się w tej sytuacji rozeznać szczególnie podczas lektury sztuki – każda z 10 postaci wyposażona została przez autora w metryczkę z datami urodzenia i śmierci. W polskiej dramaturgii i teatrze to nic nowego, od razu nasuwa się z jednej strony skojarzenie z dramatami romantycznymi, z „Dziadami” przede wszystkim, z drugiej strony z „Umarłą klasą” Tadeusza Kantora. O ile jednak w arcydramacie Mickiewicza widma i upiory są wywoływane przez gromadę, aby uporać się ze swoją winą, u Kantora są wspominane jako nigdy niezabliźniona strata, u Słobodzianka przychodzą same, nieproszone, i nie chcą zostawić żywych w spokoju. Rzecz nawet nie w wystawianiu rachunku za przeszłość (choć i to także), ile w wezwaniu do stawienia czoła prawdzie, do uwewnętrznienia doświadczenia, które latami pozostawało gdzieś na marginesie, na zewnątrz, wypychane ze świadomości indywidualnej i zbiorowej.

Kiedy czyta się ten dramat, a tym bardziej kiedy ogląda na scenie, nie można uciec od wspomnienia Umarłej klasy Kantora. „Jest bowiem w Umarłej klasie coś – pisała przed laty Anna Boska – co nieodparcie kojarzy się z seansem spirytystycznym, z przywoływaniem duchów. W istocie bowiem jest to przywoływanie umarłego świata przeszłości, który – tylko pozornie martwy – wciąż trwa w naszej podświadomości”. A Zygmunt Greń konkludował: „Kantor odmierza wyroki losu, historii”. Słobodzianek idzie drogą wyznaczoną przez Kantora, choć nie podsuwa gotowych odpowiedzi – wnioski pozostawia widzom.

Reżyser Ondrej Spišak, który ma za sobą kilka zakończonych sukcesem realizacji dramatów Słobodzianka i tym razem idealnie ucieleśnia wizję zawartą w jego tekście. Nie tyle chodzi o wierność uwagom scenicznym, których w dramacie tyle co nic (w rodzaju lakonicznych wskazówek: „do Rachelki”, „śpiewają” itp.), ile o wierność zasadzie teatralnego skrótu, odejście od mimetyzmu na rzecz udania, programowy antynaturalizm, przy zachowaniu szacunku dla detalu, dla dźwięku (świetnie tu brzmią partie śpiewane). Prawdę buduje się tu ze znaczeń a nie dosłowności. To pozwala widzowi przetrwać spektakl, bo autor nie oszczędza nikogo, stając twarzą w twarz z najboleśniejszymi doświadczeniami.

Słobodzianek wraca w swoim dramacie do tragedii Jedwabnego (choć w Naszej klasie ani razu nazwa miejscowości nie pada) – mordu na Żydach mieszkających w tym miasteczku, dokonanego przez polskich sąsiadów, z którym autor nie tyle próbuje się uporać, ale z którym żyje i z którym wszyscy musimy żyć. To jest nie tylko kwestia pamięci, ale i kwestia pokory wobec przeszłości polsko-żydowskiej, której nie wolno lekceważyć, umniejszać czy zasłaniać frazesami.

Nasza klasa, mimo że w podtytule mowa o „lekcjach”, jest lekcją nietypową. Nikt nikogo tutaj nie odpytuje ani nie stawia ocen. Przeszłość opowiadają zmarli, ci, którzy zostali zamordowani, spaleni żywcem w stodole, zakatowani, i ci, którzy odeszli śmiercią naturalną z czarnymi plamami hańbiącej przeszłości, czasem powaleni chorobą i nieszczęściami rodzinnymi. Zmarli nie mają już interesu, żeby kłamać, ich prawdomówność, pozbawiona emocji relacja ma straszliwą siłę, zwłaszcza konfrontowana z przywoływanymi w dramacie niewinnymi dziecięcymi wierszykami i przyśpiewkami, które nabierają sensu gorzko-ironicznego komentarza.

Odeszli na zawsze bohaterowie wracają do szkolnych ławek, w pierwszych scenach stłoczeni za pulpitami, odpytywani, kim chcą zostać w przyszłości, przygotowujący szkolne uroczystości. Deklamują wierszyki, bawią się, flirtują. Na razie ten świat rysuje się beztrosko, niemal idyllicznie, choć od czasu do czasu dają się o sobie znać antysemickie jady, triumfalizm religii panującej, a nad drzwiami klasy wisi krzyż, widomy znak ideologii panującej, wkrótce zastąpiony przez sierp i młot. To wtedy narastają niechęci, powstają podziały, naszą klasę toczy już gangrena, która przybierze monstrualne kształty, gdy nad drzwiami zawiśnie swastyka. Nienawiść osiągnie wtedy apogeum, sąsiedzi będą mordować sąsiadów, w gwałtownym wybuchu przemocy giną niemal wszyscy Żydzi z miasteczka, tylko nielicznym udaje się ocaleć. Ten straszliwy mord kładzie się długim cieniem na życiu pozostałych. To wtedy zaczyna ubywać ze sceny szkolnych ławek. Reżyser znalazł bowiem niezwykle prosty, sugestywny sposób ukazania infekcji śmierci, która jak fatum idzie za ludźmi: uczniowie znikają ze swoim stołkami i ławkami za uchylonymi drzwiami, tworząc wspólnotę ofiar i katów. To za tymi drzwiami trwa budowa świata umarłych, aż do końca, kiedy i Abram ze swoim krzesełkiem znajdzie się w krainie tych, co odeszli i wracają do nas jako upiory.

Aktorzy z wielką siłą i oddaniem tworzą przed oczami publiczności opowieści, składające się na niemal stuletnią historię stosunków polsko-żydowskich z Niemcami i Rosjanami w tle. „Forma jest zwodniczo prosta – pisał po londyńskiej prapremierze Naszej klasy Michael Billington w „Guardianie”. – Autor śledzi losy dziesięciu uczniów jednej klasy, katolików i Żydów, od 1925 roku po dziś dzień. Historia przeraża, fabuła została jednak wspaniale nakreślona przez Słobodzianka, który podąża śladem każdej z jednostek”. Z podobnym podziwem mówić można o kształcie widowiska w Teatrze na Woli, w którym wszyscy aktorzy mają świadomość udziału w wydarzeniu niecodziennym. Nie sposób nie wspomnieć o wielkich kreacjach, jakie stworzyły Izabela Dąbrowska (Zocha) i Dorota Landowska (Rachelka) – jej weselny taniec, kiedy powłóczy bezwolnie nogami jak kukła bez kropli krwi długo pozostanie w pamięci.

Przygotowania do premiery warszawskiej Naszej klasy trwały dwa lata. Na początku było czytanie dramatu w Lublinie podczas Konfrontacji Teatralnych i gorące wokół dramatu dyskusje, potem wspomniana prapremiera londyńska, próby w Laboratorium Dramatu i wreszcie premiera w Teatrze na Woli, za którą publiczność dziękowała długotrwałymi oklaskami na stojąco. Autor, reżyser i aktorzy wyszli do oklasków tylko raz – ustawili się w jednym rzędzie, ale nie kłaniali, a kiedy zeszli ze sceny już nie powrócili, mimo że długo jeszcze oklaski nie milkły. Uchylili się w ten sposób od zwyczajowych umizgów, rozdawania uśmiechów, bo forma nie byłaby po temu stosowna. Premiera w Teatrze na Woli należy do tych rzadkich chwil, kiedy teatr staje się soczewką, skupiającą to, co ważne w życiu jednostek i wspólnoty. Czasem i dzisiaj zdarza się taki cud.

Tomasz Miłkowski

 

NASZA KLASA. HISTORIA W XIV LEKCJACH Tadeusz Słobodzinaka, reż. Ondrej Spišak, scenografia František Liptak, kostiumy Jan Kozikowski, muz. Bartłomiej Wożniak, choreografia Anna Iberszer, kier. prod. Magdalena Romańska, Teatr na Woli, koprodukcja Funacja Sztuka Dialogu i Konfrontacje Teatralne w Lublinie, prapremiera polska 16 października 2010

 

Poszerzona wersja recenzji zamieszczonej na łamach tygodnika Przegląd, 25 października 2010

Leave a Reply