Przejdź do treści

Przyjmuję na przechowanie ludzkie lęki…

Rozmowa z Krystyną Knypl, dr med., internistą, hipertensjologiem, ekspertem Europejskiego Towarzystwa Nadciśnienia, autorką kilku książek, wierszy, dziennikarką medyczną.

 

 

Na Wirtualnym Fotelu… lekarz. Pani Doktor. Specjalista od nadciśnienia tętniczego. Jaki jest powód, by wprowadzać ją w świat Yorickowych rozważań i pisań teatralnych? No, oczywiście. Wszyscy mamy albo będziemy mieli nadciśnienie… Ale poza tym prozaicznym faktem, iż dobrze mieć w swoim gronie dobrego, sympatycznego i życzliwego ludziom i światu lekarza, to zaprosiłam Nan Panią Doktor także i z innego powodu. Pani Doktor, bowiem, postanowiła pisać. Wiersze, opowiadania, powieści, także felietony medyczne. Ukazują się kolejne jej książki. Ta jednak jest dość szczególna, bo pokazuje bohaterkę, ale i zarazem autorkę, która po wielu latach swojej zawodowej pracy, zdobyciu w tej pracy pozycji i autorytetu zdecydowała się jakby na „drugie życie” zawodowe. Inne. Pisarskie. Niewiele osób ma odwagę zaczynać wszystko właściwie od początku i robić drugą karierę w zupełnie odmiennym świecie. Niełatwym. Niewielu ludzi potrafi się zdobyć na autoironię, dystans do siebie, ale i szczerość wobec siebie i innych. Trochę się wcielam w swoje postacie, jak aktor, który gra postać, ale nadal jest sobą – mówi – Wymyślone, ale skonstruowane z obserwacji i doświadczeń postacie mają wiele moich cech, bo muszą jem mieć. Nigdy jednak nie są mną…

Lekarz – pisarz. Jako lekarz jest Pani kimś w rodzaju spowiednika, jako pisarka często cel ataków…

Tak, zwłaszcza dzisiaj, w dobie Internetu, jest to cel łatwy. Bywa, że nie jest przyjemnie, aczkolwiek przewaga głosów życzliwych ma swój ciężar. Nie ukrywam, że po ukazaniu się ostatniej mojej książki były opinie sprawiające mi przykrość, drażniące moją próżność.

To były głosy autentycznych czytelników?

Niekoniecznie. W niektórych wypowiedziach czuło się, że ich autorzy książki nie czytali, ale ją zrecenzowali. Z góry  na nie. Niektórzy odnaleźli w moich bohaterach fragmenty swojego życiorysu, swojej osobowości i raptem sportretowani w krzywym zwierciadle postanowili karzącą ręką ordynatorską przywołać autorkę do porządku.

Po przeczytaniu książki „Życie po byciu lekarzem” wcale się nie dziwię, że wielu lekarzy odnalazło tam może nie swój wizerunek, ale swoich szefów…

To naturalne, aczkolwiek ordynator, który jest bohaterem mojej książki, nie jest portretem żadnego ze znanych mi osobiście ordynatorów.

Najwyraźniej poruszyła Pani czułą strunę życia lekarskiego na oddziale klinicznego szpitala…

No cóż, jest na tych oddziałach różnie. Na niektórych dobrze, na innych gorzej czy wręcz źle. Oddział, bohater i bohaterka są wymyśleni, stworzeni na podstawie obserwacji i zasłyszanych opowieści. Taki oddział, taki ordynator, czy tacy ordynatorzy, taka doktor Matylda mogą być wszędzie. Nie jest to, podkreślam jeszcze raz, konkretny oddział ani konkretni ludzie. W odbiorze książki trochę to zadziałało na zasadzie „uderz w stół, a nożyce się odezwą”.

Książka składa się z dwóch części, które łączy postać bohaterki – Matyldy…

Wątkiem pierwszej części są dwa problemy, które trapią środowisko medyczne: nepotyzm i mobbing. Druga część książki jest zupełnie inna. Zastanawiałam się przed rozmową z Panią, o czym tak naprawdę jest ta moja książka i stwierdziłam, że jest to opowieść o tzw. drugiej karierze. To pojęcie u nas jest mało popularne, właściwie nie ma zwyczaju, przynajmniej dobrowolnego zwyczaju, by człowiek, który już coś w życiu zawodowym osiągnął nagle je diametralnie zmieniał i wędrował w innym kierunku. Postanowiłam zacząć drugą karierę, gdy skończyłam 55 lat.

Pani felietony w „Gazecie Lekarskiej” czytuję od dawna…

To tylko tak się Pani wydaje. One też należą do sfery drugiej kariery. Wcześniej pisywałam prace naukowe, ale moja kariera jako człowieka pióra jest krótka, trwa dopiero ok. 10 lat.

Co spowodowało przełom?

Zawsze chciałam pisać! To siedziało we mnie. Czułam w środku, że stać mnie na coś więcej w tej sferze niż recepta i historia choroby. I tak krok po kroku zaczęłam wypowiadać się w innych formach. Najpierw były artykuły, potem napisałam książkę „Maść tygrysia, czyli powołanie do medycyny”.

Skąd ten tytuł?

Kiedyś jeden z pacjentów powiedział: Pani jest jak maść tygrysia. Dobra na wszystko. Kolejne książki to „Belo horizonte”, „Randka nad sekwoją”, zbiór opowiadań „Powieka modelki” i ostatnia „Życie po byciu lekarzem”.

Może Pani określić tę książkę jako autobiograficzną?

Nie, chociaż jest w niej wiele „moich” wątków. Wydaje mi się, że każdy, kto zaczyna swoją przygodę z pisaniem, wykorzystuje przypadki z własnego życia. Dopiero doświadczenie w pisaniu uczy, jak tworzyć postaci, jak przedstawiać wydarzenia, jak się oderwać od siebie. Na medycynę w moich czasach szło się z wielu powodów, ale zasadniczym było powołanie. Ależ tak! Nie wstydźmy się tego – altruizm, wiara, że będę leczyć ludzi, będę im pomagać.

Potem rzeczywistość zaczyna skrzeczeć?

Edukacja medyczna i praktyka sprawiają, że człowiek gubi  ten altruizm, on się gdzieś wypala. Po jakimś czasie zaczyna podchodzić do ludzi jak do przypadków. Bardziej  liczy się choroba niż sam człowiek, który na nią zapadł, a lekarz częściej myśli o swoich własnych interesach niż o tych, których miał leczyć. Oczywiście, uogólniam i upraszczam, ale tak się dzieje często. Mój entuzjazm lekarski wraz ze zdobywanym doświadczeniem i wiedzą rósł. I gdzieś się w końcu też wypalił i postanowiłam robić drugą karierę.

Mówi Pani o drugiej karierze. Czy można być kimś innym niż „maścią tygrysią”, gdy było się nią przez tyle lat?

Nie, tak zupełnie to nie. Dwa tygodnie po ukazaniu się książki : ”Życie po byciu lekarzem” wracałam samolotem z konferencji medycznej z Paryża. Gdy padło pytanie, czy jest tu lekarz? odruchowo się zerwałam mówiąc: tak, ja jestem lekarzem. Tak więc szybko znalazłam odpowiedź na pytanie, co robi lekarz po byciu lekarzem? Nadal jest lekarzem. To był polski samolot, cząstka naszego kraju, chociaż na wysokości 11 tysięcy metrów, więc nie miałam żadnych dylematów natury formalnej, czy np. mam prawo wykonywania zawodu w kraju, do którego należy samolot itp.

Jak usłyszałam ten komunikat i już się przyznałam do zawodu, to się trochę wystraszyłam, bo pierwsze, co się nasuwa w takiej sytuacji to reanimacja. Druga myśl, jak tego chorego w tych warunkach ułożyć… Na pokładzie samolotu czynności ratownicze mają ograniczone możliwości. No, ale okazało się, że ta osoba miała zaburzenia czynności serca, ale nie wymagała masażu serca ani tym podobnych zabiegów. A medycyna, jak już w człowieku utknie, to siedzi. Może dlatego, że jako lekarz jestem stale aktywna zawodowo? Uczestniczę w sympozjach i konferencjach naukowych, leczę pacjentów. Nie w szpitalu, lecz w lecznicy prywatnej.

Debiutancką powieść wydała Pani pod przybranym nazwiskiem…

Tak, napisałam ją bardzo nieśmiało, pod pseudonimem Krystyna Hal-Hublewska. Krystyna to moje imię, Halina Hublewska – imię i nazwisko panieńskie mojej matki.

Jestem jednak osobą próżną i chciałam pisać pod nazwiskiem swoim, więc kolejne ksiązki wychodziły już pod nazwiskiem, które noszę po mężu: Knypl.

Jak zareagowała rodzina na Pani nowe wcielenie?

Moja córka, wtedy dorastająca nastolatka, powiedziała mi, że właściwie każdy jest w stanie napisać jedną książkę w życiu. Na podstawie swojego życiorysu. Ja się wtedy wściekłam i postanowiłam, że napiszę drugą książkę, która będzie zupełnie oderwana od realiów medycznych. To było właściwie takie dłuższe opowiadanie pt. „Powieka modelki”. Rzecz się dzieje w środowisku top modelek w Mediolanie. Jednak medycyna się wkradła i tam jako wątek gabinetu lekarskiego. Jest też wątek science fiction: na powiece modelki pojawia się brokat. Ma on taką właściwość, że skacze na powieki osób, które nie odnoszą się z należytym szacunkiem do innych ludzi. Brokat znakujący jak karząca ręka sprawiedliwości. Potem była „Randka pod sekwoją” i „Belo horizonte” – związane z podróżami.

I „Życie po byciu lekarzem”, w którym bohaterem jest środowisko lekarskie. No, przedstawione w nie najpiękniejszym świetle…

Jak każde środowisko ma swoich bohaterów, ma swoje wspaniałości ludzkie i ludzi pod wieloma względami ułomnych. Dla mnie jest to przede wszystkim książka o drugiej karierze. Matylda, bohaterka, jest lekarzem – w pierwszej części. W drugiej już nie medycyna jest najważniejsza. To takie zadawanie, także sobie, stale pytania: czy warto? Czy to wymaga odwagi? Czy warto podejmować taką decyzję mając pół wieku życia za sobą?

Te pytania stale jeszcze Panią nurtują?

Coraz mniej. Zdecydowanie warto podjąć taką decyzję. Ale, jak powiedziałam, zawsze chciałam pisać. Mam to chyba po mamie, która była mistrzynią narracji. Mówionej, nie pisanej. Słuchałam z zachwytem jej opowiadań i żałowałam, że nie chce tego spisywać.

Pisze Pani także wiersze…

Moja proza jest raczej pogodna, wiersze są smutniejsze. Nie wiem, dlaczego tak jest. Jeden z wierszy, które lubię i lubią go koledzy – lekarze, bo wielokrotnie to podkreślali, zaczyna się od słów przyjmuję na przechowanie ludzkie lęki// smugą cienia podążające za mną// nie dające się odczepić ani na chwilę…

To lekarskie!

Taak. Coś z tych przeczuć zadecydowało o tym, że poszłam na medycynę. I chyba ta obecność „ludzkich lęków”, nieustanna, wchłaniania bezwiednie, a często i świadomie, w pewnym momencie spowodowała moje powolne odchodzenie od lekarskiego fartucha. „Przyjmowanie ludzkich lęków” to ważny aspekt lekarskiej pracy, chociaż dzisiaj niezaksięgowany w katalogach. Medycyna nie da się ująć w kilka katalogów ani przepisów.

Bo, wbrew obecnej poprawności politycznej, lekarz to nie dostawca usług, a pacjent to ktoś więcej niż klient…

Oczywiście. Byłam niedawno na konferencji dotyczącej elektronizacji medycyny, gdzie usłyszałam określenie zdarzenie biznesowe w odniesieniu do chorych w szpitalu. Miałam ochotę zapytać jednego z prelegentów, który wspomniał, że ma synka, czy gdy jechał z żoną do porodu, to czy jechał ze „zdarzeniem biznesowym”…

Nowomowa nie służąca nikomu ani niczemu, bo kim jest lekarz, kim pacjent i czym jest choroba społeczeństwo dobrze wie. Jak środowisko lekarskie przyjęło Pani ostatnią książkę?

Z zaciekawieniem. Trwają poszukiwania „portretów” bohaterów, próby ich ukonkretnienia. W pierwszej części występuje ordynator Wielkosz, szef Matyldy. Koledzy lekarze zaczęli szukać pierwowzoru i obecnie jest około 20 typów Wielkosza. Koledzy ponad wszelką wątpliwość stwierdzają np., że jest to neurolog z Poznania, okulistka ze Szczecina, internista z Lublina, kierownik czyjejś specjalizacji… Mój portret ordynatora jest w jakiejś mierze uniwersalny.

A koledzy, koleżanki nie zaczęli Pani unikać z obawy, że zostaną bohaterami kolejnej książki?

Nie, nikt się ode mnie nie odsunął. Na pewno jednak są osoby, które czekają nie tyle z jakimiś obawami, co z satysfakcją, że znowu kogoś im znanego, wezmę na tapetę. Nie chodzi jednak o jakieś jednostkowe portrety, lecz pewien typ ludzi. Tacy, jak Wielkosz są wszędzie, nie tylko wśród lekarzy. W początkach powieści Matylda jest młodą lekarką zaczynającą karierę. Pełną entuzjazmu, wiary, przekonań, ideałów. Jak większość ludzi młodych.

Jak dużo Pani własnych doświadczeń medycznych „weszło” do książki?

Dobre pytanie, chociaż pacjenci w tej książce właściwie są tylko jednym z elementów jej pejzażu. Nie, nie staram się tworzyć typów pacjentów, portretować ich na łamach powieści. Nie odczuwam w ogóle takiej potrzeby.

Przypięcie łatki temu i owemu lekarzowi, tak bardziej konkretnie, to chyba dla pisarza spora pokusa?

Taak, ale trzeba to w sobie poskramiać. Tyle „spracowanych rąk” przypina łatki naszemu środowisku, że zostawiam to pole innym. Przypięcie łatki komukolwiek, także lekarzowi, jest sprawą bardzo łatwą. Jest taka chińska maksyma mówiąca o tym, że jeżeli na kogoś wskazujesz palcem, to trzy palce kierują się w twoją stronę. Jestem więc winna trzykrotnie. Pamiętajmy, że tylko za 10% kłopotów zdrowotnych każdego człowieka stoi lekarz. Statystyki mówią jasno: 50% odpowiedzialności za zdrowie to nasza własna odpowiedzialność, 20% geny, 20% środowisko. Kierunek, w jakim zmierzają oczekiwania ludzi wobec medycyny nie jest dobry. Medycyna nie wyręczy człowieka, nie przejmie, bo jest to niemożliwe, odpowiedzialności ani za jego zdrowie ani w pełni za leczenie. Pacjent, by się skutecznie leczyć musi aktywnie współdziałać z lekarzem.

I tak rozmawiając o książce weszłyśmy w tematy medyczne. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Justyna Hofman – Wiśniewska

 

 

 

Leave a Reply