Przejdź do treści

JAROSŁAWA SZYMKIEWICZA TEATR SUMIENIA

Jarosława Szymkiewicza wspomina Kazimierz Braun.

Jest wiosna 1982 roku. Coś piszę przy moim biurku w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Telefon. Głos Hani Stelmaszek, najlepszej i najmilszej sekretarki, jaką kiedykolwiek miałem:

Dzwoni Jarosław Szymkiewicz, połączyć?

Wiedziałem, że był internowany, że niedawno go wypuścili.

Oczywiście.

Połączenie. Szymkiewicz mówi, że chciałby porozmawiać. W ważnej sprawie. Kiedy mógłby przyjść?

Bardzo proszę, niech pan do mnie wpadnie. Choćby dziś.

Dziękuję bardzo. To, o której?

Zaraz po próbie, powiedzmy, o 14.15. Dobrze?

Będę niezawodnie.

Z Jarosławem Szymkiewiczem poznałem się kiedyś dawno, gdy przez jakiś czas reżyserowałem w Toruniu, a on mieszkał w Bydgoszczy. Był krytykiem teatralnym cenionym, uznawanym za autorytet. Czasem coś o mnie pisał – wydawało mi się, że obiektywnie, rozsądnie, fachowo. Gdy przyszedłem do Wrocławia, najpierw od jesieni 1974 r. rozpoczynając zajęcia na Kulturoznawstwie na Uniwersytecie, zaproszony przez zawsze życzliwego i pomocnego prof. Stanisława Pietraszkę, a od nowego roku 1975 obejmując dyrekcję Teatru Współczesnego, rozglądałem się po mieście, poznawałem ludzi. Dowiedziałem się, że Szymkiewicz pracował we Wrocławskiej Telewizji. Był związany z młodą aktorką Teatru Współczesnego, Janiną Szarek. To była potencjalnie niezręczna sytuacja: związek aktorki mojego teatru z wpływowym krytykiem, a zarazem mogły się rysować jakieś okazje towarzyskie. Ale Janina sama niebawem z teatru odeszła. Nie pytałem o powody, gdy poprosiła o zwolnienie, i jakoś zniknęła z horyzontu. (Po latach miałem się dowiedzieć, że znalazła się w Niemczech.) Więc i tym razem nie nawiązaliśmy z Jarosławem Szymkiewiczem bliższego kontaktu. Nie nawiązał się on i w telewizji, wrocławskim Teatrem Telewizji bowiem kierował Wiesław Wodecki, więc współpracowałem tam z nim, a nie z Szymkiewiczem. Przy jakichś okazjach spotykaliśmy się, ale nigdy nie byliśmy bliżej. A teraz on ma do mnie jakąś sprawę, i to zaraz po wyjściu z więzienia. O co mu chodzi?

Pojawił się punktualnie. W wizytowym garniturze, krawacie. Bardzo oficjalnie.

Panie dyrektorze, dziękuje, że pan znalazł dla mnie czas.

Widać było, że jest skrępowany i niepewny. Wyglądał mizernie. Był spocony. Już po chwili siedzieliśmy fotelach. Hania przyniosła kawę. Sam fakt, że wyszedł dopiero co z więzienia, usposabiał mnie do niego najżyczliwiej. Ale nie śmiałem go o nic pytać. Nauczyłem się tego jeszcze jako dziecko w czasie wojny: nie pyta się ludzi o przeżycia wojenne, więzienne, obozowe. Można by dotknąć otwartej rany. Jeśli zechcą, sami powiedzą. A jak nie, to należy uszanować ich milczenie.

Czy mogę mówić z panem szczerze, panie dyrektorze?

Proszę, proszę, naturalnie, niech pan mówi, panie Jarku.

Wtedy mi opowiedział, zresztą w bardzo oszczędnych słowach, o swoim zaangażowaniu w Solidarność, o brutalności aresztowania w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., O brudzie, smrodzie, chamstwie strażników w więzieniu. O niepewności pierwszych godzin, potem tygodni, potem miesięcy.

Oni to nazywają eufemistycznie: „internaty”, „internowanie,” określają ludzi: „internowani” mówił. — A przecież siedzieliśmy po prostu w więzieniach. Przynajmniej my, z Dolnego Śląska. Ale przecież nie tylko my. Nie wiedzieliśmy czy nas rozwalą od razu, w czasie nocnego przewożenia, czy wyślą na Sybir, czy oskarżą i skarzą w jakimś sfabrykowanym procesie, a jeśli tak, to na jak to długo.

Zwolnili go dopiero po czterech miesiącach. Poszedł do swojej redakcji w telewizji. Tam zaproponowano mu poddanie się „weryfikacji”. Odmówił. Natychmiast go zwolniono.

Już wiedziałem o takich ludziach. Już zdążyłem zatrudnić jednego byłego pracownika telewizji wrocławskiej, Krzysztofa Tenerowicza, który znalazł się w takiej samej sytuacji. Z Krzysztofem byliśmy jednak blisko od lat, łączyły nas nawet — dalekie — więzy rodzinne. Ale z Szymkiewiczem nigdy nic mnie nie łączyło. Czemu mi to opowiada? No cóż, wiedziano we Wrocławiu dobrze, kim jestem, po której jestem stronie. Nieraz ludzie przychodzili do mnie radzić się w jakiś sprawach roboty podziemnej, zaproponować jakieś wspólne działanie, z wieloma robiliśmy coś razem pod ziemią.

No, i jestem bez pracy, powiedział sucho.

Zrozumiałem, po co przyszedł. Powiedziałem natychmiast:

Panie Jarosławie, wie pan, akurat się rozglądałem za jeszcze jednym pracownikiem w dziale literackim teatru. Mamy tu mędrca i filozofa, Andrzeja Falkiewicza. To jest człowiek do myślenia i pobudzania nas do myślenia. Mamy młodą Justynę Hoffman, ona wykonuje wszelkie prace redakcyjne, jest świetnym redaktorem programów, prowadzi też dokumentację. A pan byłby rzeczywistym kierownikiem literackim. Pisałby pan teksty do programów, zapowiedzi prasowe, przede wszystkim współpracowałby pan z reżyserami, doradzał mi w sprawach repertuaru. Jest pan naprawdę potrzebny. Bardzo pana proszę, aby się pan zgodził, aby przyjął pan moją propozycję.

On zrozumiał, że ja zrozumiałem jego sytuację, i przedstawiam sprawę tak, aby on nie musiał o nic prosić.

No, nie wiem, czy jestem naprawdę potrzebny… Choć nie ukrywam…

Jest pan naprawdę bardzo potrzebny.

Natychmiast poprosiłem Hanię o przygotowanie umowy. Podpisaliśmy. Tego dnia zostaliśmy przyjaciółmi. Ale już po paru dniach nasza przyjaźń została wystawiona na próbę. Jak to z przyjaźnią — na próbę wierności. Zadziałali donosiciele.

Telefon z Wydziału Kultury. Dzwoni dyrektor Stanisław Krotoski. Odbywa się mniej więcej taki dialog:

Czy pan, panie dyrektorze, zatrudnił Jarosława Szymkiewicza?

Tak. Zatrudniłem, panie dyrektorze. Szymkiewicz jest mi bardzo potrzebny.

Nie skonsultował pan tego z nami, panie dyrektorze.

Nigdy nie konsultowałem z władzami spraw zatrudnienia pracowników, panie dyrektorze.

Ale tym razem popełnił pan błąd, panie dyrektorze. Bardzo poważny. Teraz sytuacja jest inna. Proszę się wycofać.

Z czego, panie dyrektorze?

Z zatrudnienia tego Szymkiewicza, panie dyrektorze.

On już pracuje. Ma podpisaną umowę. Nie mam powodu go zwalniać, panie dyrektorze.

I tak dalej. Głupia, przykra, obraźliwa rozmowa. Zakończona wyraźnym i jednoznacznym „poleceniem służbowym” rozwiązania z Szymkiewiczem umowy.

Napisałem natychmiast pismo do dyrektora Krotoskiego – aby pozostał ślad pisany, bo jego „polecenie” było ustne. Tak oni takie sprawy załatwiali. Pewnie zresztą i ten dokument, jak wiele innych z okresu mojej dyrekcji, „zaginął.” Napisałem więc, że otrzymałem w rozmowie telefonicznej, „polecenie służbowe” dyrektora Wydziału Kultury ob. Stanisław Krotoskiego, zwolnienia pracownika Teatru Współczesnego, Kierownika Literackiego ob. Jarosława Szymkiewicza. Jednakże w czasie jego zatrudnienia w Teatrze Współczesnym nie powstały żadne powody do wypowiedzenia mu pracy. Przeciwnie, z obowiązków swoich wywiązuje się nienagannie. Nie mam więc żadnego powodu, aby rozwiązać z nim umowę o pracę. Wysłałem. Po paru dniach znów telefon. To samo żądanie – ustne. Moja odmowa – ustna. Sprawa „przyschła”. Jarek pracował nadal. Zresztą, nie tak zupełnie „przyschła”, bo gdy wytaczano przeciwko mnie, w niewiele później, różne zarzuty, to znalazł się wśród nich i ten, że zatrudniam w teatrze, wbrew poleceniom władz, „niewłaściwe osoby.” Tu trzeba wyjaśnić, że o tym żądaniu zwolnienia go i o mojej odmowie nigdy Jarkowi nie powiedziałem.

Praca z Jarkiem układała nam się naprawdę świetnie. Był człowiekiem mądrym, miłym w obejściu, zawsze wychylonym do innych. Przekonałem się, jak bardzo był oczytany, jak subtelnie rozumiał sztukę teatru, i jak znał się na teatralnej robocie. Stał się jednym z filarów teatru, a także filarów opozycji teatru wobec tego, co się wokół działo. Pomagał mi. Między innymi, poprosiłem go o napisanie komunikatów prasowych, telewizyjnych i radiowych do przedstawienia Dżumy, przygotowywanego przeze mnie na wiosnę 1984 r. Była tam taka scena, w której Pisarz (grany przez Andrzeja Bielskiego), próbuje w swojej pracowni pisać, ale stale przerywają mu komunikaty władz — różnego rodzaju zarządzenia, nakazy i zakazy — na temat zamknięcia miasta, zgłaszania się do punktów kwarantanny, godziny policyjnej itd. Głosy komunikatów dekoncentrują pisarza, obezwładniają go, uniemożliwiają pisanie. Słychać je z ulicy, z głośnika (mieliśmy głośnik zainstalowany na zewnątrz teatru i słychać go było wewnątrz.) Odczytuje je Szczur-dziennikarz z ekranu telewizyjnego. Odzywają się z radia. Wiedziałem, że jako dziennikarz Jarek sformułuje te komunikaty znakomicie. Tak się też stało. Tyle, że część tych komunikatów cenzura obcięła. Gdy ważyły się losy Dżumy po początkowym bezwarunkowym „zdjęciu” przedstawienia, właśnie zakaz nadawania tych komunikatów, był ceną, obok innych skreśleń, którą przyszło zapłacić, za uzyskanie wreszcie zgody na granie.

Byliśmy już wtedy z Jarkiem blisko i działaliśmy wspólnie. On mnie wiele razy podtrzymywał, umacniał. Opowiadałem mu o moich wszystkich kolejnych konfliktach z władzami. Dawałem mu kopie pism, dokumentów, jakie otrzymywałem od władz i jakie sam kierowałem do nich m.in. w sprawach repertuaru (uzgadnianie go było coraz trudniejsze), w sprawach wyjazdów teatru za granicę (coraz częściej spotykały nas zakazy), w sprawie mojej odmowy zapisania się do „Neo-ZASP-u”, w sprawie „zdjęcia” przez władze z afisza, gotowego już przedstawienia Nienasycenia wg Witkacego, w adaptacji i reżyserii Wiesława Saniewskiego. W tej ostatniej sprawie sam Jarek pisał mi szkice listów do cenzury, do Ministra Kultury i Sztuki, które ostatecznie redagowałem i wysyłałem.

Dnia 5 lipca 1984 r. rano, zostałem w nagłym trybie wezwany do Wojewody Wrocławskiego na rozmowę. Napięcie między mną a władzami, które narastało od lat, doszło wtedy do punktu krytycznego. Więc to nagłe wezwanie zapachniało mi paskudnie.

Poprosiłem nie kogo innego, tylko Jarka, aby pojechał ze mną do Urzędu Wojewódzkiego, aby poprowadził mój samochód i jakoś mnie ubezpieczył. Nie mógł wejść do gabinetu, w którym bez znieczulenia amputowano mi Teatr Współczesny. Ale czekał pod drzwiami. I kiedy wyszedłem, to był pierwszą osobą, której pokazałem dokument o zwolnieniu mnie w „trybie natychmiastowym” ze stanowiska Dyrektora i Kierownika Artystycznego Teatru Współczesnego. I był pierwszym człowiekiem, który po otrzymaniu tej wiadomości po prostu otworzył szeroko ramiona i uściskał mnie bardzo mocno. Cóż mogły wyrazić słowa. Wyraził wszystko tym gestem. To Jarek zawiózł mnie Urzędu Wojewódzkiego do teatru. A po spotkaniu-pożegnaniu z zespołem, to Jarek odwiózł mnie i Zofię (moją żonę) do domu.

Już w niewiele tygodni po wyrzuceniu mnie, Jarosław Szymkiewicz, opublikował w podziemnym piśmie „Obecność” (nr 7, 1984), pod pseudonimem Andrzej Żmudzki, obszerny artykuł pod tytułem Sprawa Teatru Współczesnego. Jest to najdokładniejszy, jak dotąd, i najlepiej udokumentowany opis tej sprawy. Bo zrobiła się z tego Sprawa we Wrocławiu, w Polsce, i gdzie indziej. W artykule tym Jarek zacytował m.in. kilka dokumentów, które mu uprzednio dałem. Myślałem, że przydadzą się kiedyś jakimś teatrologom. Przydały się szybciej niż myślałem.

Do swego artykułu Jarek wybrał celnie motto z wiersza Zbigniewa Herberta:

Lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku

Tak smaku

w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”

Wyborem tych słów Jarek dowiódł, że zrozumiał dobrze i mnie, i motywy moich decyzji, w tamtych trudnych latach, dniach, godzinach. I dowiódł, że sam z tej właśnie perspektywy pisał o teatrze: jako o sprawie smaku, a więc estetyki teatru; jako o emanacji ludzkiej duszy, a więc o wymiarze duchowym teatru; jako o sprawie ludzkiego sumienia, a więc o wymiarze moralnym teatru.

Kazimierz Braun

Leave a Reply