Przejdź do treści

PASJE, MIŁOŚCI, HOBBY SERGA KURULISZWILI

O kimś, kogo się znało niemal „od zawsze” niezwykle trudno jest napisać nagle: był. A jednak muszę to zrobić, chociaż w myślach nie umiem się jeszcze z tym oswoić. Sergo stale jest.

Image

Sergo Kuruliszwili w zuluskiej opasce

Jest jego ogromna miłość do życia emanująca wokół, jego uśmiech, który topił lody w kontaktach z ludźmi, jego otwartość, życzliwość, dobroć. Taka zwykła, ludzka, naturalna dobroć dla ludzi i zwierząt. Jest piękny jego ślad, który pozostawił w każdym, kto się z nim zetknął, spotkał, zaprzyjaźnił. A tych ludzi było wielu. Bardzo wielu.
Poznałam go banalnie: na wernisażu jakiejś wystawy plastycznej w Galerii ZPAP na Mazowieckiej w Warszawie. Sergo był stałym bywalcem wystaw plastycznych i fotograficznych, w środowisku artystów czuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Uwielbiał tę atmosferkę rodem jakby z zamierzchłej bohemy, ten specyficzny klimacik, jaki panuje tylko na takich spotkaniach w takich miejscach, ten czas, gdy od wina szumiało już trochę w głowach, ten zapał towarzyszący sporom i dyskusjom na temat sztuki i życia, tę inną, odmienną, swoistą rzeczywistość „tu” i „teraz”, ten unikalny „spektakl emocji, słów i myśli”, jakim było każde tego rodzaju spotkanie. Sergo zanurzał się w tym niczym we wzburzonym, ale i łagodnie falującym morzu. A że był świetnym żeglarzem, to przytopienia mu się nie zdarzały. Lubił i potrafił słuchać. Najczęściej siadał wśród przyjaciół, czy tylko kolegów, nad lampką wina, pogodnie uśmiechnięty (a uśmiech miał zawsze w oczach!) i cieszył się trwającą chwilą. Intensywnie, promiennie, tak, jakby świat zewnętrzny ze swoimi tragediami, dramatami, łajdactwami i zwykłymi przykrościami nie istniał. Dla niego zawsze chyba najważniejsze było „tu” i „teraz”. Nie oglądał się specjalnie za siebie, nie zatrzymywał nad przegranymi czy klęskami, które przecież go dotykały, jak każdego, nie rozpamiętywał tego, co było, jeśli nie było to piękne, inspirujące, emocjonujące, warte zapisania w pamięci. Albo w fotografii.
Największą jego pasją było samo życie. Żył intensywnie, bogato, jeśli chodzi o wrażenia, obserwacje, przeżycia.  Jak w obiektyw chwytał chwile, drgnienia, obrazy tak zachłannie smakował samo życie we wszystkich jego docieniach. Potrafił się delektować każdą jego chwilą. Miał w sobie ciekawość i radość dziecka. Zawsze. Świat go fascynował i życie go fascynowało. Przede wszystkim swoją różnorodnością, barwnością, migotliwością, trwaniem i zmiennością. Jego zdjęcia były i są pełne intensywnego życia. To nie złapany w kadr i zatrzymany jakiś fragment, wycinek, obraz. Potrafił w swoich fotografiach złapać i utrwalić to, co nieuchwytne. W jego zdjęciach pulsuje życie. Są czymś znacznie więcej niż tylko artystycznym i perfekcyjnym zapisem. To, co go wyróżniało spośród fotoreportażystów, to niezwykle ciepły stosunek do ludzi. Lubił ludzi i wszelkie zagrywki i rozgrywki paparazzich były mu absolutnie obce.
Sergo był z zamiłowania, duszy i ducha podróżnikiem – pasjonatem. Nie ma chyba zakątka świata, w którym nie stanęłaby jego noga, nie „strzelił” obiektyw. Najlepiej się zawsze pamięta rzeczy ostatnie. A ostatnia podróż Serga to była Południowa Afryka. I ostatnia jego fotograficzna fascynacja. I ostatnia wystawa jego fotografii w Muzeum Archeologicznym w Krakowie zatytułowana „Pociągiem na Safari” (2004, potem powtórzona w Ojcowie).
Przyjaciele namówili mnie na osobliwą eskapadę, czyli zwiedzanie Afryki Południowej za pomocą (sic!) pociągu. Ponieważ w drodze z Warszawy do Johannesburga zaginął mój bagaż, przeto początek afrykańskiej podróży odbyłem ubrany w tweedową marynarkę, flanelowe spodnie, białą koszulę i krawat we wzór klasyczny. Czułem się idiotycznie! – opowiadał.

Image

Dlaczego nie po zebrze

To była fantastyczna przygoda i wycieczka. Podróżowali pociągiem, głównie nocą. W dzień samochodami byli „rozwożeni po krajobrazie”, jak opowiadał. Patrzyli, obserwowali, chłonęli tę absolutną inność, wąchali Afrykę, podpatrywali wszystko, co dało się podpatrzeć. A pod wieczór zmęczeni wrażeniami uczestnicy wycieczki wracali do „domu – pociągu” i sącząc wino gadali, gadali, gadali nie mogąc ująć w słowa bogactwa doznań i przeżyć. Zdjęcia afrykańskie Serga są oczywiście pewnym zapisem, pewnym dokumentem. Po to „pstrykał” niemal bez przerwy, by utrwalić to „widziane i przeżywane”. Jednak jego fotografie afrykańskie, jak wszystkie fotografie, które robił w różnych miejsca i zakątkach świata, to nie tylko fotograficzna kronika. To impresje artysty, który pragnie pokazać widzowi świat widziany przez siebie, w sposób indywidualny i osobisty.
Jechaliśmy pociągiem turystycznym o wdzięcznej nazwie „Express Shongololo”, który składał się tylko z siedmiu wagonów sypialnych. W każdym było pięć przedziałów dwuosobowych i dwa jednoosobowe plus łazienki. Były również wagony restauracyjne i klubowe oraz lory z samochodami terenowymi. Pociąg jechał głównie nocą. Rano, po śniadaniu wsiadało się do samochodów i wyruszało na całodniowe wypady w interior… – opowiadał. – Najpierw Park Krügera , który ciągnie się 400 km z północy na południe i 70 km ze wschodu na zachód. Na tym obszarze (wielkości Walii) żyje 147 gatunków ssaków, w tym lwy, lamparty, słonie, hipopotamy i bawoły oraz mnóstwo innych zwierząt, ptaków i owadów. Jako pierwsza pojawiła się żyrafa, dorodny samiec, który poczuwszy zapach ludzi, odwrócił się zadem i płynnie odgalopował. Widzieliśmy też antylopy gnu i elandy oraz wiele innych gatunków, których nie zdołałem rozpoznać. Na drzewach siedziały radośnie skrzeczące małpy, od czasu do czasu obrzucając spragnionych wrażeń turystów zgniłymi owocami i pestkami. Odwiedziliśmy również Swaziland, będący ostatnim naprawdę tradycyjnym królestwem afrykańskim. Szczególną atrakcją Swazilandu jest zachowanie dawnych rytuałów (na przykład malowanie narzeczonej czerwoną ochrą w czasie ceremonii zaślubin). Trafiliśmy też do wiosek zuluskich w prowincji KwaZulu-Natal znanej z licznych miejsc bitew z czasów wojen burskich. Cahakaland to jedna z takich zrekonstruowanych wiosek odtwarzających dawny tradycyjny sposób życia Zulusów. Zulusi to lud negroidalny obejmujący większość grup ludności Nguni, mówią językiem zulu, z rodziny bantu, zbliżonym do języka xhosa, zajmują się pasterstwem. Stanowią najliczniejszą grupę etniczną w RPA. To jedno z najbardziej walecznych plemion Afryki. Pod względem bitności można ich stawiać na równi chyba tylko z Masajami. Murzynka poczęstowała nas czymś, co się tam nazywa piwem. Kwaskowaty, dosyć smaczny napój, ale z piwem nie miał nic wspólnego. Zuluskie chaty na tle falujących zielonych wzgórz to świat jak z bajecznego snu. Dziś turyści mogą obejrzeć pokazy wykuwania włóczni, warzenia piwa czy tradycyjnych tańców. Z tej wycieczki przywiozłem sobie typowe nakrycie głowy zuluskiego wojownika, wykonane ze skór małpy i antylopy, które po moim powrocie do Warszawy wywołało prawdziwe poruszenie wśród znajomych pań. Sam nie wiem – zazdrość to, li zachwycenie?
W Narodowym Parku Słoni Addo, 72 km od Port Elizabeth, mieszka ok. 300 słoni należących do genetycznie izolowanej grupy, wskutek czego są one mniejsze od innych przedstawicieli swego gatunku na kontynencie afrykańskim. Miałem tam okazję oglądać całe rodziny tych ogromnych ssaków taplających się w gliniastych sadzawkach, aby pozbyć się insektów. Przewodnikiem w takim rodzinnym stadzie jest zawsze najstarsza samica, która prowadzi grupę od wodopoju do wodopoju i zna wszystkie słoniowe żerowiska.

Image

Wojownik zuluski

Sergo zwiedził także Park Narodowy Ukhahlamba w Górach Smoczych, znany z prahistorycznych malowideł naskalnych, zatokę Mossel Bay o idyllicznej urodzie białych plaż, Końcowym etapem tej fascynującej podróży był słynny Przylądek Dobrej Nadziei oraz Kapsztad. Niejednokrotnie siedząc w swoim domu na tarasie przy winie, czy „wizytując” nas z żoną w Międzylesiu wracał wspomnieniami do tej wyprawy. W jego uśmiechniętych oczach odbijały się widziane tam krajobrazy, ludzie, dzikie zwierzęta podglądane z samochodu, fascynująca inność Afryki.
Jego opowieści ze świata były zawsze przepełnione humorem i zachwytem nad wszelkimi blaskami i odmiennościami, odpryskami chwil radosnych i spełnionych. Miał dar opowiadania, aczkolwiek nie był typem gawędziarza. Słów używał oszczędnie, ale intuicyjnie trafiał w te najbardziej obrazowe, wręcz malujące świat i oddające jego atmosferę. To, co w jego opowieściach było najpiękniejsze, to właśnie zachwyt nad pięknem i różnorodnością. Taki niemal dziecięcy, pełen entuzjazmu i ciekawości. Miał w sobie to dziecko szczere, radosne, pogodne, wypełnione zaciekawieniem. I umiał tworzyć klimat, jakby przenosić słuchaczy i oglądaczy fotografii w czas i miejsce, które zwiedził, obejrzał, popodglądał. Zawsze przy ulubionym winie, a niegdyś i piwie, którego popijania zaprzestał ze wskazań medycznych. To było jedno z bardzo niewielu jego ustępstw na rzecz dbania o zdrowie. Krótko przed zabiegiem byłam u niego w szpitalu. Niczego mi w zasadzie nie wolno. To po co mam żyć?- pierwszy raz zobaczyłem wtedy w jego oczach nie uśmiech, lecz pewne zaniepokojenie. – Mam dom – dodał zaraz. Tak, miał dom, w który wrastał powoli i konsekwentnie i który wrastał w niego. Najpierw, gdy mieli się tam wprowadzić, z pewnym dystansem mówił: Dom jest duuuży. Potem nieustannie go dopieszczał różnymi drobiazgami, wyszukiwanymi wspólnie z żoną na pchlich targach i giełdach meblami, dywanami, lampami itp. Kupowali to stół, to dywan, to lampę i potem Sergo to odnawiał. Bardzo pieczołowicie, z dużym artyzmem i rozmiłowaniem się w tej pracy. Coraz bardziej cieszył go ogród i jego pielęgnacja. Z powagą dokonywał „aktu koszenia trawnika” – potem śmiał się sam z siebie, że tak go to wciąga, że takie to ważne. Widok koszącego mechaniczną kosiarką Serga był przezabawny. Kroczył skupiony popychając warczącą maszynę przed sobą… Gospodarz, że hej! Psy (trzy, w tym jedna znajda) siedziały na tarasie i podziwiały swojego pana. Psy… Mam to w oczach: Sergo, swobodnie tuptający sobie w las i jego trzy psy. Duże, przyjacielskie, z uśmiechniętymi pyskami. Orszak! Cała czwórka przeszczęśliwa, wtopiona w ten dom, ogród, drogę i pobliski las. A po drugiej stronie najbliższy przyjaciel – Włodek.  Architekt. Niestety, odszedł pół roku przed Sergiem. Niezwykle trudno mu było się z tym uporać, bo pogodzić się nie umiał. Spędzali razem wiele czasu, rozmawiali, popijali wino, przesiadywali w saunie, którą Sergo niemal sam zbudował… I nagle powstała pustka. Z nikim nie był tak blisko, chociaż przyjaciół miał wielu. Zawsze był otoczony ludźmi.
Miał „ludzki” stosunek do swojego staruszka samochodu. Zawodnego grata, którego nie potrafił wyrzucić na złom. Był do niego przywiązany. Ten samochód miał duszę. I chociaż nowiutki go zachwycał swoją linią, prędkością, sprawnością, to uczuciowo związać się z nim nie potrafił. Podobnie przywiązany był do swojego aparatu fotograficznego. Nie tam żaden aparat cyfrowy, lecz dobrej klasy, profesjonalny sprzęt analogowy. Zdawał sobie sprawę z tego, że to stanowi ograniczenie, że dzisiaj nikt nie będzie zamawiał zdjęć, które potem trzeba obrabiać w ciemni, że wszystko jest cyfrowe, komputerowe… Nie mógł, a właściwie nie chciał się przełamać. Czuł psychiczny opór. Ten aparat miał duszę. Cyfrowy jej, wg Serga, nie mógł posiadać. I coś w tym myśleniu było pięknego i kojącego. Nie podniecał go pęd za nowinkami, nie zniewalała technika. Kochał, wręcz wszystkimi zmysłami, naturę, ów zapach, dotyk, kolorowość i barwność, zmieniające się w każdej chwili układy światła. Nie fascynował go ani ekran telewizora, ani monitor komputera. On kochał to, co żywe, namacalne, możliwe do ogarnięcia zmysłami. Nie potrafił pokochać fotografii cyfrowej. Przyglądał się tym nowościom i stwierdzał, że zdecydowanie woli ten ciężar aparatu analogowego, ręczne obrabianie zdjęć, tajemniczość fotograficznej ciemni, bo w tym była magia i serce. Sergo o przyrodzie, zwierzętach, życiu mówił zawsze jak o jakimś cudzie, którego tajemnice pragnie zgłębić, ale tylko na tyle, by ten cud nadal trwał, by tej tajemnicy nie rozwiać, nie wyjaśniać do końca.
Rodzina. Ogrzewał się w jej cieple. Ona dawała mu nie tylko poczucie wartości i bezpieczeństwa, ale i kojącą jego męskie ego siłę przetrwania. Imię Sergo w jego rodzinie powtarzało się w każdym pokoleniu. Jako symbol ciągłości i trwania.
Sergo! W nas wszystkich, z którymi się spotkałeś na swojej radosnej i twórczej drodze życia pozostawiłeś piękny, ciepły, serdeczny ślad. I za to Ci dziękuję.

Justyna Hofman – Wiśniewska

Zdjęcia z wystawy fotografii Serga prezentowanej w Muzeum Archeologicznym w Krakowie wykonał: R. Łapanowski

Sergo Kuruliszwili: fotografik, fotoreporter, podróżnik, żeglarz, narciarz, miłośnik życia; ur. 4 marca 1934, Warszawa, zm. 27 listopada 2008. Żonaty, trzech synów: Iliko, Sergo, Sandro. Wykształcenie: Liceum Ogólnokształcące w Warszawie 1952.
Pracował m.,in. w Wytwórni Filmów Dokumentalnych jako asystent operatora Polskiej Kroniki Filmowej, jako fotografik m.in. w: miesięczniku „Sztuka”, „ Polityka”, „VIP”, „Ellite”, jako fotografik-fotoreporter w czasopismach: „Sztandar Młodych” „Przegląd Tygodniowy” „Przegląd”, „Medyk”, „Sprawy Nauki”. Był autorem zdjęć m.in. w takich książkach, jak: „Magia klejnotów”, „Szachy od A do Z”, „Współczesna tkanina polska”, „Encyklopedia Warszawy”, „Encyklopedia PWN”, „Klątwa Urbana”, wydawnictw w Danii, Szwecji, albumów fotograficznych „Województwo warszawskie w XXX-lecie”, „Współczesny rysunek polski”.
Członek: Young Men’s Christian Association, PTTK, ZHP Stow. Dziennikarzy RP,ZAIKS, Stow. „Klub Gruziński 1920” (czł.-zał., prezydent).
Był zapalonym żeglarzem. Zajął IV miejsce w Żeglarskich Mistrzostwach Polski ( w klasie „H” ) 1952, za opłynięcie Islandii na jachcie „Śmiały” otrzymał nagrodę Rejs Roku 1970, Główny Kom. Kultury Fizyczne przyznał mu odznakę Sportowiec I klasy (1953).

Leave a Reply