Przejdź do treści

Z głuchego i Salomon nie naleje

Jednym z dzieł Francesco Goi jest "Gdy rozum śpi, budzą się demony". Artysta przedstawia człowieka atakowanego przez groźne stwory przypominające ptaki. Taki tytuł też nosi przedstawienie Marka Fiedora na podstawie tekstu Antonio Buero Vallejo. Jednak na ile rozum może spać i na ile mogą budzić się w człowieku demony? Jak je interpretować?

Goya Fiedora (Jacek Polaczek) zmaga się ze starością i głuchotą. Ale zmaga się raczej jako człowiek, a dopiero potem jako artysta. Wewnętrzne głosy doprowadzają go prawie do utraty zmysłów. Na pewno też traci poczucie rzeczywistości, co widać w chwili, gdy rozpaczliwie szuka córeczki albo pije za dwóch. Szuka też w swojej starości mężczyzny. Błąka się po scenie i to błąkanie – od ściany do ściany, od głosu do głosu – maluje się widzowi w pewien obraz. Szkic. Bohomaz. Trudno jest jednoznacznie stwierdzić, co w spektaklu jest najważniejsze. Impotencja artysty? Impotencja mężczyzny? Impotencja świadomości? Impotencja reżysera? Fiedor łączy wszystko tak, jakby rozmazywał farbę. Przedstawia Goyę w dwóch barwach – w czerni i bieli. Pomimo przemieszania, jedno z drugim się nie łączy – brakuje nici, którą można pozszywać walające się po scenie strzępy artysty-człowieka. A dlaczego się walają – też nie można jednoznacznie stwierdzić.
Goya po scenie chodzi jakby we mgle. Raz zakłada pasiasty szlafrok – niczym szpitalny pacjent. Innym razem z rozmachem zrzuca kapelusz z głowy – jakby miał tę mgłę rozproszyć. Ale na nic to. Mgła zaciera przede wszystkim odbiór sztuki. Fiedor jednak stara podkręcić dramaturgię poprzez kamienie wrzucane na scenę przez okno. I tu uwydatnia się ta "druga natura artysty". Głuchy od trzydziestu lat Goya w perspektywie wybijanych szyb jawi się jako świadomy sytuacji społecznej obywatel. Nie ukrywa swojej liberalnej postawy, wysyła list do króla. List, w którym – jak można się domyślić – nie przebiera w słowach. Jest tego świadomy, bo dzień w dzień czeka na odpowiedź wypytując wciąż o listonosza. Ale nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia, jakie sam na siebie ściąga. Kamienie jednak nie przynoszą puenty. Nie rozwiązują niczego, nie otwierają oczu ani Goi, ani publiczności. Są może jedynie zapowiedzią wizyty rządnych gwałtu inkwizycyjnych bojówkarzy – która kończy sztukę jakby w połowie zdania. Coś niby się dzieje, a tu raptem aktorzy stają w szeregu i kłaniają się w pas. Więc koniec? Koniec.
Goya jest głuchy, więc Fiedor wprowadza na scenę język migowy – jako że bliscy w taki sposób mogą się z nim porozumiewać. To ciekawy sceniczny zabieg, ale tylko na pierwszy rzut oka. Dialogi migano-mówione nie przenoszą gór – reżyser wykłada kawę na ławę i tym samym rezygnuje z niedopowiedzeń i metafor. Czyżby widz przychodził głuchy mentalnie do teatru? Brakuje w spektaklu obcowania z tym, co trapi Goyę. Głosy, jakie go nachodzą, są zlepkiem myśli i też nie naprowadzają na żaden trop. Wszystko sobie śpiewa a muzom, więc spektakl ogląda się jak reprodukcje obrazów. Gdzieś dzwoni, ale gdzie? Jakiego punktu się trzymać? Sztuki nie ratuje nawet przejmujący monolog Polaczka, który stara się opowiedzieć o swoich demonach. Po raz pierwszy i po raz ostatni tłumaczy, co go gniecie – na duszy i w sercu.
Scenografia Moniki Jaworowskiej przyciąga uwagę jako jedyna. Dwie wysokie otynkowane ściany wyznaczają przestrzeń pracowni malarskiej. Po lewej stronie stoi stół, w głębi pulpit kreślarski, po prawej zwinięte w rulony obrazy. Tłem jest rozciągnięte płótno przedstawiające panoramę Madrytu, które świetnie współgra z przejściami między scenami i z przemianą rekwizytów. Aktorzy zamieniają się w uliczny tłum. Ale ten kawałek płótna niestety nie okrywa całego spektaklu. Szkoda, że ciekawie zapowiadający się spektakl – właśnie z przyczyny zainscenizowanej przestrzeni – rozczarowuje.
Ada Romanowska

Tekst ukazał się na www.e-teatr.pl

Leave a Reply