Przejdź do treści

Skrupuły

Maciej Pinkwart pisze po lekturze „Czułego narratora” Olgi Tokarczuk

Tytuł książki jest jednym z pierwszych paragrafów kontraktu, zawieranego przez pisarza z czytelnikiem. Pozostałe to pierwszy i ostatni akapit książki, oraz okładka – zwłaszcza jej tylna strona. Na to, co jest na przedzie okładki rzadko kiedy pisarz ma wpływ, jeszcze rzadziej jest z tego zadowolony. No i, oczywiście, jedną z podstawowych motywacji, skłaniających czytelników do wejścia w posiadanie książki, jest nazwisko autora, a dokładniej – renoma, jaka je otacza. Bo czytelnik często jest też kolekcjonerem, który patrzy na książki na półkach trochę tak, jak filatelista na znaczki w klaserze, a miłośnik dobrych trunków na gablotę w barze…

No więc dlatego na moim biurku (a dokładniej: pod moją choinką) znalazła się książka Olgi Tokarczuk, której dzieła zbieram i czytam. Na ostatniej stronie okładki wydawca podkreśla, że jest to pierwsza jej książka po otrzymaniu Nagrody Nobla. Co, prawdę powiedziawszy, wydało mi się dość tanim chwytem marketingowym: czy talent pisarki po nagrodzie stał się większy niż przed decyzją o nagrodzeniu tego talentu? Oczywiście mam świadomość czegoś w rodzaju śmieszności, na którą się narażam przystępując do recenzowania – nie, to niewłaściwe słowo: omawiania – dzieła Noblistki; to trochę tak, jakby wiejski proboszcz próbował oceniać dzieło Pana Boga. No, ale czyż praca dobrych wiejskich proboszczów nie na tym polega?

Czuły narrator to zbiór dwunastu esejów i tekstów wykładów, które powstały w ciągu kilku lat, poprzedzających nagrodę Nobla. Część była już przedtem publikowana (to zresztą w ostatnim czasie jest proceder często stosowany przez Wydawnictwo Literackie, które odkurza stare teksty Olgi Tokarczuk, zestawia w innych niż uprzednio konfiguracjach, pakuje w nowe okładki i wystawia do sprzedaży – zupełnie słusznie licząc, że kupią je zarówno nowi czytelnicy, jak i starzy kolekcjonerzy), część po wygłoszeniu w formie wykładów pozostawała w biurku Autorki. Przyznam, że najpierw lektura szła mi ciężko: eseje Olgi Tokarczuk są nader intelektualne, co przejawia się przede wszystkim w profuzji wyrazów obcych, profesjonalnych zwrotów (szczególnie z dziedziny psychologii i literaturoznawstwa) i oczywiście erudycyjnych odniesień do literatury klasycznej oraz fachowej, znów psychologicznej i kulturoznawczej. No ale od czego mamy w sieci protezy intelektu, z których nie wstyd jest korzystać – choć bardzo to spowalnia lekturę i przyczynia się niejednokrotnie do gubienia wątków. Notabene, Olga Tokarczuk sama nas do takich działań prowokuje, chwaląc (choć ostrożnie!) Wikipedię i przyznając się, że ją wspiera. Ja też! – chciałbym powiedzieć, narażając się na ironiczne przypomnienie pana Krupy, który wzorem króla Jagiełły też chciał bić Krzyżaki… Ale właśnie wypełniałem zeznanie podatkowe, w którym swój nędzny 1 % przekazałem na rzecz tej najbardziej demokratycznej encyklopedii świata – świadomy tego, że (tak jak i sama demokracja…) ma ona mnóstwo wad polegających na tym, że uczony i nieuk mają tu takie same prawa i że aby korzystać z zawartej w niej wiedzy, trzeba sporo wiedzieć, by odróżnić ziarno od plew i bzdury od prawdy.

Wciągnął mnie dopiero piąty z kolej esej Prace Hermesa, czyli jak tłumacze codziennie ratują świat, a zwłaszcza jego część poświęcona relacjom między estetyką znaków a zawartych w nich znaczeniom. Jako orientalista zawsze fascynowałem się wyglądem egipskich hieroglifów i przepięknej arabskiej kaligrafii, pokrywającej ściany meczetów i strony ksiąg, gdzie religia zabraniała ukazywania postaci ludzkich i zwierzęcych, więc rolę ozdobników przejęły stylizowane wizerunki roślin, arabeski oraz właśnie wariacje na temat pisma arabskiego. Więc nie mogłem nie uśmiechnąć się przy zapisanej przez Olgę Tokarczuk anegdocie:

Pewna zauroczona pięknem chińskich znaków młoda i modna kobieta kazała wytatuować sobie na karku spektakularny i staranny napis, który musiał zaskakiwać każdego znającego język chiński człowieka, albowiem wołał ostrzegawczo: „Nie zamrażać powtórnie!”.

To rzadki w tej książce przejaw humoru, bowiem Czuły narrator jest zbiorem tekstów strasznie serio, w zasadzie sprawiających wrażenie słowa objawionego. A jak wiemy od czasów Einsteina – Bóg nie gra w kości, nie zdaje się na przypadek, bo wszystko musi mieć trwałe podstawy naukowe. To nieprawda, ale ładnie brzmi.

A potem to już mnie strasznie wciągnęło, bo Olga Tokarczuk w kolejnych wykładach zajmuje się analizą własnego warsztatu pisarskiego, szczególnie postacią narratora, kreacją bohaterów, researchingiem poprzedzającym samo pisanie – jako że nawet w beletrystyce nie powinno się popełniać błędów historycznych, anachronizmów itp. Przykłady Autorka czerpie rzecz jasna z własnych powieści – przede wszystkim Dom dzienny, dom nocny, Prowadź swój pług przez kości umarłych i oczywiście z Ksiąg Jakubowych. To kapitalne przeżycie, dla mnie – o ile mogę na ten temat mieć jakieś pojęcie – porównywalne z emocjami, jakich doświadczają czytelnicy kolorowych magazynów oraz internetowych portali „Pudelek” czy „Plotek”, myszkujących zdalnie po kuchni i sypialni Małgorzaty Rozenek. Proszę Noblistkę o wybaczenie, toutes proportions gardées… Nie będę rzecz jasna przytaczał owych fascynujących mnie fragmentów, ale uważam, że zarówno twórcy jak i odbiorcy dobrej literatury powinni się z tym zapoznać.

Zbiór kończy znany tekst przemowy noblowskiej Olgi Tokarczuk, którego tytuł jest zarazem tytułem całej książki. Powiem, że ten tytuł – Czuły narrator – mocno mnie zniechęca. Noblowski tekst jest świetny, erudycyjny, pełen troski nie tylko o los literatury, ale także i o los świata, w którym nasza literatura powstaje. Czytałem go kilkakrotnie w czasie Nobla, czytałem teraz – i nadal nie rozumiem, na czym polega owa czułość narratora, który rzecz jasna ma dla kreacji opowieści znaczenie ważne, niekiedy nawet podstawowe, bo przecież zupełnie inaczej odbieramy opowieść, kiedy narracja ma gramatykę pierwszoosobową: Przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem, a inaczej, gdy narrator jest zdystansowany zewnętrznie: Gdy impet natarcia wojsk ponckich się wyczerpał, Rzymianie przeszli do natarcia, zepchnęli nieprzyjaciela ze wzgórza i ścigali go, zadając bardzo poważne straty i rozpraszając go. Obóz Farnakesa został zdobyty z marszu i splądrowany.

Prawda?

Olga Tokarczuk tworzy w swoim eseju postać a-gramatycznego narratora czwartoosobowego, którego trzeba przywołać w sytuacji, gdy opowieść przedstawia sprawy, przy których zwykły zewnętrzny narrator nie był – ba! – nie mógł być obecny. Przytacza w tym miejscu jako przykład fragment Biblii:

Czy zastanawialiście się kiedyś, kim jest ten cudowny opowiadacz, który w Biblii woła wielkim głosem: „Na początku było słowo”? Który opisuje stworzenie świata, jego pierwszy dzień, kiedy chaos został oddzielony od porządku? Który śledzi serial powstawania kosmosu? Który zna myśli Boga, zna jego wątpliwości i bez drżenia ręki stawia na papierze to niebywałe zdanie: „I uznał Bóg, że to było dobre”. Kim jest to, które wie, co sądził Bóg?

Proszę, żeby Autorka – która oczywiście nie będzie znać tego mojego tekstu, więc apostrofa niniejsza leci w próżnię kosmiczną – zechciała mi wybaczyć, ale w owym przytoczonym fragmencie zdarzyło się Jej popełnić poważny błąd merytoryczny (który, rzecz jasna, nie ma wpływu na intencje całego wywodu). Otóż Na początku było słowo to fraza, która ma swojego autora. Przynajmniej jest on nazwany, ma swoje imię.  Bowiem zdaniem Na początku było słowo rozpoczyna się nie księga Genezis, tylko Ewangelia świętego Jana.

Oczywiście, nie zmienia to zasady działania „czwartoosobowego narratora”: opis stworzenia świata rozpoczyna się od słów:

Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: „Niechaj się stanie światłość!” I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą.

No, więc pytanie brzmi: kto to mówi? Kto ma prawo relacjonować poczynania Boga z czasów, gdy oprócz Boga – według Biblii – nikogo i nawet niczego jeszcze nie było? Naturalnie, dla literatury nie ma nic trudnego, ani dziwnego w takiej konstrukcji; Sienkiewicz miał prawo opisać wydarzenia sprzed ponad czterech stuleci:

W Tyńcu, w gospodzie „Pod Lutym Turem”, należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi

słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron przybywszy prawił im o przygodach, jakich na wojnie i w czasie podróży doznał.

A wieszcz Adam też nie był obecny przy tym, gdy relacjonował:

Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

Świeciły się z daleka pobielane ściany…

Zatem Biblia jest też literaturą, wykreowaną przez narratora zewnętrznego; nie jest świętą księgą objawioną, bo gdyby tak było Bóg sam wystąpiłby jako narrator lub – jak w Koranie – posłużyłby się swoim wysłannikiem, który komuś by to opowiedział. W przypadku Koranu tym kimś jest prorok Muhammad, a narratorem jest archanioł Dżebril, po naszemu – Gabriel.

Jest w zbiorze wykład o intrygującym tytule Kraina Metaksy. Jako miłośnik Grecji przeczytałem zachłannie: niestety, trochę się rozczarowałem: metaksa (μεταξά) Olgi Tokarczuk to konstrukcja czysto literacka, oznaczająca coś co istnieje pomiędzy dwoma bytami, coś co może samo nie być realne, ale istniejąc między jest realne literacko. Wyraz tworzy się z dwóch słów greckich meta (między) oraz kson – razem. Owa istność nie istniejąca w zasadzie naprawdę, tylko wykreowana w opowieści między autorem a czytelnikiem (czy słuchaczem) ma literacką wartość większą niż literalność, dosłowność – której dzisiejsi mniej ogarnięci czytelnicy doszukują się w książkach: ileż to razy każdy pisarz (a nawet: pisarczyk) słyszy od czytelników pytania: było tak naprawdę? Był pan przy tym? To opowiada o pana życiu? Miał pan naprawdę takiego chomika?

Nie mogę jednak się oprzeć temu, by nie opowiedzieć literalnej historii, która zdarzyła się mnie i moim przyjaciołom podczas podróży powrotnej z Grecji. Duże bagaże – spore, bo wojażowaliśmy przez miesiąc – poszły do luku bagażowego, a gdy zobaczyliśmy je wyjeżdżające na lotnisku na taśmie, zauważyliśmy, że jedna z walizek była z pewnością otwierana, bo zniknął drucik, którym spinaliśmy zamki błyskawiczne. Po otwarciu okazało się, że niczego nie brakuje, choć niejaki bałagan jest. Ale co ważniejsze – nie tylko niczego nie brakowało, ale był pewien nadmiar: oto między t-shirtami i spodenkami pyszniła się wielka, pełna i nieotwierana butla siedmiogwiazdkowej metaksy, czyli greckiego koniaku, który z filozoficzną metaksą (o niej, rzecz jasna, wtedy nie miałem pojęcia) nie ma nic wspólnego – napój ów wyprodukował po raz pierwszy w 1888 r. niejaki Spiros Metakses… A skąd metaksa, której jako żywo nie kupowaliśmy i nie wwoziliśmy do Polski, wzięła się w naszej walizce – nie wiem do dziś…

Czemu ta czułość narratora mi nie odpowiada? Bo kołacze mi się po głowie poznana w młodości fraszka Sztaudyngera: nie bądź dla niej za czuły, bo odzyska skrupuły… A dlaczego mi się kołacze? Bo mieszkam na Podhalu, gdzie w Zakopanem nadal nie przyjęto ustawy antyprzemocowej, więc czułość obejmuje tu tylko zagadnienia finansowe, a nie uczuciowe, ani tym bardziej literackie.

Maciej Pinkwart

————————–

Olga Tokarczuk, Czuły narrator (Ognozja; Ćwiczenia z obcości; Maski zwierząt; Niesamowity tygiel braci Quay, londyńskich alchemików filmu; Prace Hermesa, czyli jak tłumacze codziennie ratują świat, Palec w soli, czyli Krótka historia mojego czytania; O daimonionie i innych motywacjach pisarskich; Wykłady łódzkie: Psychologia narratora, Psychologia literackiego stwarzania. Jak powstały Księgi Jakubowe, Przypadek Duszejko. Postaci literackie, Kraina Metaksy; Czuły narrator, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020, 295 stron.

Leave a Reply