Przejdź do treści

Teatr okrojony

Tomasz Miłkowski o minionym sezonie teatralnym 2019/2020 pisze w „Przeglądzie”:

Sezon teatralny 2019/2020 to na dobrą sprawę pół-sezon, zatrzymany nagle w marcu przez pandemiczne tsunami. Życie teatralne zamarło, a po części przeszło w stan wirtualny.

Lansowane z uporem przekonanie o wszechmocy człowieka – pana stworzenia na Ziemi runęło. Na pociechę dodam: teatr to przewidział. Premiera Wracać wciąż do domu wg Ursuli le Guin w reżyserii Magdy Szpecht w TR Warszawa (6 marca 2020) idealnie trafiła w moment przesilenia. Teraz bowiem świat zatrzymał się ze zdumienia, choć był tyle razy ostrzegany i upominany, aby natury nie lekceważyć. I choć nie wiemy jeszcze z całą pewnością, jak doszło do powstania paskudnego wirusa i jaki w tym był udział ludzkiej niefrasobliwości, to wiemy dość, aby przyznać, że był to udział niemały. Po tej premierze-komentarzu Covid 19 pojawił się u bram i teatr musiał zamknąć podwoje i przejść na system online.

Nie trzeba tłumaczyć, że to co innego, niż teatr „na żywo”, ale warto odnotować, że potrzeba bywa matką wynalazków. Toteż przydarzyło się kilka produkcji online godnych zapamiętania, poczynając od emisji wspomnieniowych, ale uzupełnianych komentarzem – rozmową, jak to to było w wypadku Bzika tropikalnego legendarnego spektaklu Rozmaitości czy też „czytań” dramatów, prowadzonych m.in. przez warszawski Teatr Dramatyczny. Byliśmy też świadkami pierwszego w Polsce spektaklu komórkowego, czyli nagranego przez aktorów (we wzajemnej w izolacji) za pomocą telefonów komórkowych pod kierunkiem Macieja Englerta – to produkcja pandemiczna stołecznego Teatru Współczesnego, który przygotował Szaleństwa Lisa Witalisa Jana Brzechwy, bajkę inteligentną i aluzyjną. Powstało też kilka oryginalnych monodramów online, wśród których wyróżnia się Noc Szekspira Piotra Kondrata Noc Szekspira.

NIE MA, ale jest w Internecie

Już u progu nowego sezonu zobaczyliśmy pierwszą prawdziwie internetową produkcję teatralną, specjalnie przygotowaną z myślą o wirtualnym medium – mam na myśli spektakl Teatru Żydowskiego, zrealizowany na podstawie książki reporterskiej Mariusza Szczygła Nie ma w reżyserii Agnieszki Lipiec Wróblewskiej. Autorki spektaklu, reżyserka i scenografka Agnieszka Zawadowska, perfekcyjnie wykorzystały przestrzeń kawiarni Nowy Świat. Już wcześniej tę przestrzeń twórczo zaaranżowali Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski w innym spektaklu Teatru Żydowskiego Berek. Wtedy jednak był to spektakl „montowany na żywo” przez widzów, którzy podążali za wybranymi aktorami. Tym razem pustka wybebeszonej kawiarni, gdzie tkwi tylko samotny stół, a na piętrze sofa, gdzie grają detale architektury i wielkie okna, pracuje na sukces spektaklu realizowanego dla widowni internetowej. To nie widz kadruje, ale kamera. W teatrze liczy się nie tylko co, ale i jak się to opowiada. Agnieszka Lipiec-Wróblewska nie zabiegała o związki przyczynowo-skutkowe – przeciwnie, stąpała śladami autora i spektakl celowo podzieliła na kilka części, które można oglądać w kolejności zaprojektowanej przez reżyserkę, ale można równie dobrze w odwrotnej albo zupełnie innej. Widz sam decyduje, mając do dyspozycji kilka elementów układanki. Rzecz bowiem nie w ułożeniu historyjki, ale w wydobyciu podstawowego sensu wszystkich opowieści: ulotności pamięci, a zarazem jej fundamentalnego znaczenia, tak jak to sugeruje Mariusz Szczygieł, którego monolog o reportażu jest częścią widowiska.

Nowy początek według Lupy

W teatrze żywego planu spektaklem powszechnie przyjętym jako wydarzenie, które przesłoniło wiele innych dokonań, okazało się najnowsze dzieło Krystiana Lupy, Capri – wyspa uciekinierów, które weszło na afisz warszawskiego Teatru Powszechnego. Spektakl obsypany został nagrodami na festiwalu „Boska Komedia”, niemal jednogłośnie uznany za najlepszy spektakl sezony w ankiecie „Teatru”, a także to wiadomość z ostatniej chwili – wyróżniony Doroczną Nagrodą AICT im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego za wybitne osiągnięcia w sztuce teatru.

Krystian Lupa, odwołując się do książek Kaputt i Skóra Curzia Malapartego, prowadząc nas przez pejzaże włoskie, zwłaszcza wokół Capri, ukazuje upadek cywilizacji europejskiej. „Dwa tysiące lat stracone”, taki pada wyrok, a nagromadzone sceny z okresu triumfu faszyzmu potwierdzają niebezpieczny stan zmierzchania, znaczony zbrodniami nazistów i moralnym upadkiem przegranych i zwycięzców. W hipnotycznych obrazach, w przewrotnych samplach aktorskich, scenach pełnych zmysłowego zagęszczenia i grozy przewija się pytanie, o to, kim jesteśmy i czy pojawi się jeszcze ratunek. Mimo bezwzględnej diagnozy, gdzieś na dnie tli się nadzieja – to nie tylko spektakl-przestroga, ale i wprost wyrażona myśli, że wciąż chce się żyć.

Spektakl formalnie skomplikowany, z precyzyjnie namalowanymi obrazami jak freski w starych kościołach i pałacach, jak rzeźby w galeriach, trwający niemal 6 godzin, trzyma w napięciu widza, prowadzonego na koniec do jaskini. Czyżby ludzkość miała zaczynać wszystko od początku? Ważny głos artysty w czasach narastającej trwogi.

Ostatnia premiera w tym dziwnym sezonie w Powszechnym zabrzmiała jak argument potwierdzający diagnozę Krystiana Lupy. Węgierski reżyser Árpád Schilling, wystawiając Dobrobyt, poddał ironicznemu prześwietleniu stosunki między zwycięzcami i przegranymi w świecie rządzonym stanem konta w banku. Ukazał przy tym stopniowe wchodzenie w cień paskudnej dyktatury.

Powrót Iwaszkiewicza

Wart odnotowania jest wyraźny wzrost zainteresowania twórczością i osobą Jarosława Iwaszkiewicza. W minionym sezonie miały miejsce dwie premiery inspirowane jego opowiadaniem Matka Joanna od aniołów – w Nowym Teatrze w reżyserii Jana Klaty i w stołecznym Teatrze Powszechnym (Diabły) w reżyserii Agnieszki Błońskiej, a przed nami jeszcze kolejna adaptacja w Teatrze Narodowym Wojciecha Farugi. Jan Klata trzyma się opowiadania Iwaszkiewicza, ale nasyca go – co zrozumiałe – współczesnymi odniesieniami. Historia o rzekomym opętaniu, które próbuje nieporadnie okiełznać ksiądz Suryn (Bartosz Bielenia) jest dla reżysera zaczynem opowieści o urzeczowieniu kobiet, wciąż pozostających pod patriarchalnym nadzorem.

Diabły w przeciwieństwie do spektaklu w Nowym Teatrze to nie jest adaptacja Matki Joanny od Aniołów, ale sugestywna opowieść o trwającej od wieków opresji kobiet, której patronuje Kościół katolicki. Stąd i motto tego spektaklu z pism św. Tomasza z Akwinu: „Kobiety są błędem natury… z tym ich nadmiarem wilgoci i ich temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu… są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny… Pełnym urzeczywistnieniem rodzaju ludzkiego jest mężczyzna”.

Powstał spektakl pełen feministycznej energii, którego puentą staje się lekcja z proponowanego przez autorki programu edukacji seksualnej – ostatnio pod pręgierzem obrońców skrajnie konserwatywnego podejścia do spraw płci i cielesności, którego koroną jest opis orgazmu łechtaczkowego, poprzedzony musicalowym szlagierem poświęconym akceptacji ciała. Rzecz jest więc – choćby w świetle walki o ograniczenie (albo i zniesienie) edukacji seksualnej w szkołach – bardzo na czasie.

Nieco wcześniej Agnieszka Glińska wystawiała w Starym Teatrze, a Krzysztof Rekowski w Olsztynie Panny z Wilka. Jeśli do tego dodać premierę Życia intymnego Jarosława (20 sierpnia 2020, w Malarni Teatru Wybrzeże) Magdy Kupryjanowicz, Michała Kurkowskiego wg pomysłu i we współpracy z Kubą Kowalskim na podstawie korespondencji i dzienników oraz wątków opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, widać jasno, że autor Sławy i chwały najwyraźniej wraca do głównego nurtu życia teatralnego. „Życie intymne Jarosława to obraz człowieka nieszczęśliwego – pisał w recenzji Łukasz Rudziński – który rozumie swoją rolę w życiu kochanka, docenia poświęcenie żony i świadomie funkcjonuje w miłosnym trójkącie, nie chcąc rezygnować z obu tych relacji. By wzmocnić przekaz, postać Jerzego Błeszyńskiego rozpisano na trzech aktorów”.

Taki wstyd

To nie był sezon zbyt wielu nowych polskich dramatów, ale kilka co najmniej zasługuje na uwagę. Przede wszystkim Wstyd Marka Modzelewskiego na scenie w Baraku Warszawskiego Teatru Współczesnego w reżyserii Marka Modzelewskiego. To błyskotliwie napisana tragikomedia. Kluczem otwierającym szafy z trupami staje się zerwane wesele, do którego w ostatniej chwili nie dochodzi. Pan Młody ucieka sprzed ołtarza. Ale młodych nie zobaczymy na scenie, tylko ich zawiedzionych rodziców. Ich spotkaniu towarzyszy zrozumiale napięcie, w powietrzu wisi jeszcze większa katastrofa niż zerwany ślub i stracone pieniądze na wystawne wesele.

Aktorzy fenomenalnie ogrywają sytuację, zdenerwowanie rodziców Pana Młodego, wściekłej, ale i trochę zadowolonej z obrotu sprawy Małgorzaty (Iza Kuna), rozczarowanego Andrzeja (Jacek Braciak), bliskiej wymordowania wszystkich niedoszłej teściowej (Agnieszka Suchora) i jej płaczliwego męża (Mariusz Jakus). Autor i reżyser grzebią bohaterom w duszach i pamięci, wywlekają na wierzch brudy. Słowem – wielkie pranie, pełne momentów nieodparcie zabawnych, ale i dramatycznych. Powstaje portret prowincjonalnego środowiska, w którym – jak się okazuje – mentalnie niedaleko tzw. elicie do tych, którzy się nie wybili na transformacji. Koncertowe przedstawienie.

O koncercie i to dającym do myślenia można mówić, wspominając nieco wcześniej (marzec 2019) pokazaną po raz pierwszy, ale teraz znowu wracającą na afisz Teatru Słowackiego w Krakowie adaptację debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną w reżyserii Pawła Świątka. Kiedy powieść ujrzała światło dzienne 17 lat temu, autorka przez jednych określana była mianem geniusza językowego, obdarzonego społecznym słuchem, przez drugich grafomanką. Okazało się, że swoją twórczością daje żywe świadectwo zmian mentalnych i kulturowych, jakie zachodzą w Polsce pod wpływem triumfującego pochodu płaskiej kultury masowej i żarłocznego kapitalizmu. Adaptator Mateusz Pakuła rozpisał tekst wyłącznie na postaci kobiece. Na scenie nie zobaczymy więc głównego bohatera powieści, prowincjonalnego macho Silnego, ale galerię kobiet z jego otoczenia, które prezentują aktorki szkicujące także efemeryczne rysunki mężczyzn. Spektakl z wielką siłą dowodzi, jak niebezpieczne wzorce rodzi w Polsce populizm i ksenofobia.

A jak skrajne może to przybierać formy, pokazał w swoim autorskim monodramie Ludobójcy Pranay Pawlicki w Teatrze Druga Strefa w Warszawie. Monodram mógłby być opatrzony mottem z przemówienia Mariana Turskiego w Auschwitz: „Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przekazanie: nie bądź obojętny”. Opowieść o ludobójcach rozpoczyna Pawlicki od Gniewczyna, wsi nieopodal Łańcuta, gdzie w roku 1942 miejscowi strażacy z OSP przeprowadzili obławę na swoich żydowskich sąsiadów. Torturowali ich i gwałcili, ograbili, a potem wydali Niemcom. Pawlicki nie tylko podaje w wątpliwość mit „Polski niewinnej”, opowiada o ludobójcach w szerszej perspektywie – stąd obecność w tym spektaklu relacji o zbrodniach w Srebrenicy i Rwandzie. Na tę ludobójczą listę wpisuje Pawlicki rosyjskiego piosenkarza Zelimkhana Bakaeva, który przyjechał na ślub siostry w Czeczenii, został zatrzymany, a kilka godzin później już nie żył. Nie przeżył tortur. Incydent? Niestety, nie. Na liście pojawiają się też ofiary hejtu, prześladowani w Polsce geje, którzy nie wytrzymali niszczącej ich presji, m.in. Michał Koch, model pochodzący z Malborka, Dominik z Bieżunia, Kacper i inni. Pawlicki pokazuje widzom ich wizerunki. Zabrzmiało to mocno podczas premierowych spektakli (30-31 lipca 2020), w czasie, kiedy bezpardonowe ataki na społeczność LGBT przybierają na sile.

Woyzeck i inni

Wśród nowych realizacji klasyki na czoło wysuwa się Woyzeck Georga Büchnera w Teatrze Narodowym. Piotr Cieplak (reżyser) działa obrazami i dźwiękami, w ścisłej współpracy z Andrzejem Witkowskim (scenografia) i twórcami muzyki tworząc emocjonalne sceny rozpięte między snem i brutalnością. Morderca Woyzeck (w tej roli poruszający Cezary Kosiński) w tym świecie sprawia wrażenie kruchej, zaszczutej ofiary. Spektakl, który w równej mierze działa na emocje co umysł, ze scenami wyciszonymi i, przeciwnie, wybujałymi epizodami zaczerpniętymi z jarmarku.

O ile Woyzeck na ogół został dobrze przyjęty przez recenzentów, o tyle mniej szczęścia miała wysmakowana Księżniczka Turandot Carla Gozziego w reżyserii Ondreja Spišaka. Komedia Gozziego wróciła na afisz Dramatycznego niemal po 40 latach w nowym przekładzie (Jarosława Mikołajewskiego) i z nowymi intermediami (Tadeusza Słobodzianka), pełnymi uszczypliwości pod adresem polityków i artystów. To pełne werwy widowisko, pokaz wolności teatru, który publicznie się demaskuje, aby tym bardziej ukryć tajemnice swojego prestidigitatorstwa.

Wschodnia baśń o kapryśnej a okrutnej księżniczce Turandot (Agata Góral) i księciu Kalafie walczącym o jej rękę (Michał Klawiter) to oczywisty pretekst do zabawy teatrem i zabawy w teatr. Duch radosnej zabawy przenika całe przedstawienie, w którym błyszczą komediowym talentem aktorzy Dramatycznego. Zabawne, że recenzenci okazali się ponurakami, traktującymi humor jako strawę gorszego gatunku.

Skoro mowa o „gorszym gatunku”, trzeba odnotować dwa powszechnie chwalone musicale: Człowieka z La Manczy w Dramatycznym w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz z Modestem Rucińskim w roli tytułowej i Kapitana Żbika i żółty saturator w Syrenie. To autorski spektakl Wojciecha Kościelniaka (tekst, teksty piosenek i reżyseria) z muzyką Mariusza Obijalskiego i zachwycającą choreografią Eweliny Adamskiej-Porczyk. Do listy niedawnych sukcesów Kościelniaka koniecznie trzeba dopisać Przybysza zrealizowanego ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej i nieco wcześniejszy studencki spektakl Jutro zawsze będzie jutro wg songów Bertolta Brechta we wrocławskiej filii szkoły Akademii Sztuki Teatralnej z Krakowa.

Off -Centrum

Komuna Warszawa, czołowy warszawski teatr offowy, przeżywał spore tarapaty. Po udanym przeglądzie spektakl ekologicznych „Krajobraz-fest” pod okiem Weroniki Szczawińskiej okazało się, że siedziba teatru przy ul. Lubelskiej (nieopodal Dworca Wschodniego) znalazła się o krok od katastrofy budowlanej. Pomocną dłoń podał stołeczny ratusz, wynajmując Komunie i innym grupom offowym inny obiekt w samym centrum stolicy, nieczynną szkołę przy ulicy Emilii Plater, tuż obok Hotelu Marriot, bastionu nowobogackich, uważanego za rejon eksploatowany przez najstarszy zawód świata. To sąsiedztwo zakrawa bez mała na prowokację, ale Grzegorz Laszuk jest zachwycony – SZKOŁA idealnie odpowiada potrzebom Komuny. Wprawdzie pandemia utrudniła rozwinięcie skrzydeł, ale i tak SZKOŁA ruszyła ze starymi spektaklami, które nad podziw dobrze mają się w nowych przestrzeniach – świetnie wypadły tu pokazy spektaklu Cezary idzie na wojnę Cezarego Tomaszewskiego czy też zdarzenie ku czci Czarnego kwadratu na białym tle Kazimierza Malewicza, zwłaszcza koncert-spektakl do Sonaty for keyboard and tape Wojciecha Blecharza grupy feministycznej Teraz Poliż, inspirowany dramatem poetyckim Anny Świrszczyńskiej „Czarny kwadrat”.

Wygląda też na to, że kończą się kłopoty lokalowe teatru WARSawy, dzięki radnym, którzy zdecydowali się wykupić całą nieruchomość, a na której znajduje się dawne kino Wars z przeznaczeniem na działalność kulturalną (mam nadzieję, że radni mieli na myśli Teatr WARSawy). Kulturze przywrócone zostało też kino Relax, gdzie nie mógł się zagnieździć outlet, a teraz rozpoczyna działalność Scena Relax. Paradoksalnie chude czasy sprzyjają kulturze?

Tomasz Miłkowski

[Tekst opublikowany w tygodniku „Przegląd” 2020 nr 38]

Leave a Reply