Przejdź do treści

Co to w ogóle było?

Grzegorz Ćwiertniewicz pisze po premierze we Wrocławskim Teatrze Pantomimy:

„Where do we go from here”, spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak, miał być głównym, a więc najważniejszym, wydarzeniem setnej rocznicy urodzin Henryka Tomaszewskiego, założyciela Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Wszystko wskazywało na to, że będzie dostojnie, bo taka rocznica, bo Tomaszewski, i wybitnie, bo Ewelina Marciniak, uznana reżyserka, twórczyni doskonałych przedstawień na scenach wielu polskich teatrów, jedna z najzdolniejszych, odważna w poszukiwaniach, konkretna, z bardzo określonym światopoglądem, niepozorna, a jednak bardzo drapieżna. I chyba nawet bezkompromisowa. Przedstawienie rozczarowuje do tego stopnia, że każe zastanowić się, czy to na pewno spektakl Eweliny Marciniak, czy też jakiejś jej asystentki czy asystenta, którą lub którego zdalnie instruowała w zakresie organizacji widowiska.

Można też odnieść wrażenie, że Marciniak nigdy nie obejrzała całości, bo poszczególne partie przedstawienia w ogóle ze sobą nie współgrają. Przecież gdyby podczas prób rzetelnie przyglądała się temu, co dzieje się na scenie, zauważyłaby, że brak przedstawieniu harmonii (choć w spektaklach reżyserki brak harmonii wydaje się być zabiegiem zamierzonym), że całokształt jest kiepski, że spektakl może uwłaczać godności nie tylko widzów, ale i aktorów, a przede wszystkim, że uderza w pamięć Tomaszewskiego. No bo czego dowiaduje się widz o teatrze Tomaszewskiego o nim samym, patrząc na dzieło Marciniak? Że był niezrównoważony psychicznie? Że był perwersyjnym homoseksualistą? Że nurzał się w traumatyczności? Że teatr jest synonimem domu publicznego, dotowanym w dodatku z publicznych pieniędzy? Jest jeszcze druga możliwość – entuzjazm przerodził się w amok, a ten nie pozwolił spojrzeć trzeźwo na to, co się podczas pracy nad spektaklem dzieje.

Ewelina Marciniak zadebiutowała we Wrocławiu przed pięcioma laty „Gałganem”, bardzo dobrym przedstawieniem (ze znakomitą Marią Kanią), które chyba do dzisiaj grane jest na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Później były już słabsze „Miraże. Baśnie Ludów Wschodu” we Wrocławskim Teatrze Lalek, po których obejrzeniu nie można było mieć wątpliwości, że Marciniak nie powinna zabierać się za reżyserię spektakli dla dzieci. Cztery lata temu wyreżyserowała w Teatrze Polskim „Śmierć i dziewczynę”, spektakl, który rozwścieczył władzę do tego stopnia, że ta, dopingowana przez środowiska katolickie, postanowiła ów teatr zrujnować. Pozostały zgliszcza. Nie było to jednak, wbrew medialnemu szumowi i politycznej nagonce, przedstawienie obrazoburcze. Stało się tylko pretekstem do zrobienia ze sceną przy Zapolskiej „porządku”. Pozostaje mieć nadzieję, że punktem zapalnym nie stanie się „Where…”. Żeby była jasność – spektakl słaby, na który szkoda i pieniędzy publicznych, i prywatnych pieniędzy widzów. I niech nie staną się te słowa marketingową zachętą. Nie ma w nich nic prowokującego.

Sam spektakl nie jest kontrowersyjny. Jest wręcz obrzydliwy. Nie do końca wiadomo, o czym. Ale tak to jest, jak napisanie tekstu powierza się nauczycielce jogi. Natasza Moszkiewicz się nie wykazała. Monologi i dialogi na bardzo miernym poziomie. Niespójne, nieczytelne, traktujące o bardzo wyświechtanych i przerobionych już wielokrotnie przez polski teatr sprawach (sytuacji kobiet, związkom, miłości heteroseksualnej i homoseksualnej, relacjom międzyludzkim, np. matka-córka), ratowane były przez grupę występujących w spektaklu aktorów, a zwłaszcza przez jedną aktorkę – Małgorzatę Witkowską, na co dzień związaną z Teatrem Polskim w Bydgoszczy. Marciniak obsadziła ją już w kilku innych swoich przedstawieniach. Witkowska nie miała łatwego zadania. Odtwarzać infantylny, pozbawiony ładu tekst i czynić go wiarygodnym, ważnym i zajmującym to naprawdę sztuka. Jako aktorka dramatyczna, stanęła na wysokości, z której pewnie spoglądała na przepaść między swoim naprawdę dobrym kunsztem a marnymi kwestiami, które musiała wygłaszać. To był jej spektakl. Kiedy mówiła, reszta była zbędna, a przecież powinno być inaczej – to aktorzy pantomimy powinni być najważniejsi, to od nich nie powinno się chcieć odrywać wzroku. Tym razem jednak stanowili tło dla Witkowskiej. Obrazowali cieleśnie wypowiadane przez nią sceny. Byli kimś na kształt tłumaczy migowych. Radzili sobie z układami choreograficznymi, przygotowanymi zresztą również przez Moszkiewicz, naprawdę dobrze. Trzeba jednak zaznaczyć, że zamiast środków pantomimicznych, dominowały środki „jogowe”. Na uwagę, poza Witkowską, zasługuje również muzyka Wojciecha Urbańskiego i Stefana Wesołowskiego. Była taka jak Ewelina Marciniak.

A Ewelina Marciniak to reżyserka psychodeliczna, transowa, trochę traumatyzująca, ale bardzo wierna teatrowi, który tworzy. A tworzy teatr dla ludzi, którzy lubią trans, którzy lubią wychodzić z teatru z odmienioną świadomością, jak po zażyciu substancji psychoaktywnych, którzy lubią przepracowywać zbiorowo traumy. Tacy ludzie łatwiej utożsamiają się z bohaterkami (rzadziej bohaterami) spektakli Marciniak, bohaterkami, które mają zazwyczaj trudności w powrocie do poprzedniego funkcjonowania, bohaterkami agresywnymi, autoagresywnymi, ale i autodestrukcyjnymi. Taką bohaterką była ta, którą kreowała Witkowska.

Jako zwolennik wolności twórczej, wielokrotnie sprzeciwiający się ingerencji władzy w sztukę (i stanowiska tego zmieniać nie zamierzam), zaczynam mieć wątpliwości. Dotyczą one głównie granic owej wolności. Chyba zaczynam być zmęczony nieuzasadnioną nagością w teatrze, reżyserami dewiantami, którzy chcąc popatrzeć na nagą aktorkę lub nagiego aktora, rozbierają ją lub go przed publicznością, tłumacząc się i zasłaniając zasadnością sceny lub właściwym przekazem sztuki, zaspokajając tak naprawdę swoje prywatne potrzeby (zboczenia). Marzę o powrocie do teatru, w którym wartością będzie słowo, nie odsłonięte pośladki, piersi czy prącie. Mam też dość, jako człowiek bardzo tolerancyjny, przekonywania mnie, że miłość homoseksualna może być piękna i że jest możliwa. Wierzę, że może tak być. Aprobuję takie związki. Ale jeśli widz napatrzy się na sceny, które serwuje Marciniak, może zacząć mieć awersję. Przesadne epatowanie może więc przynieść skutek odwrotny. Po raz pierwszy w teatrze było obrzydliwie. Teatr ma być słyszalny, głośny, prowokujący, kontrowersyjny. Ale czy musi być przy tym obrzydliwy? Czy musi być bezeceński – żeby nie sięgać już po wulgarne określenia? Jeśli musi, to szkoda na niego pieniędzy z państwowej kasy.

Oby spektakl Marciniak nie był początkiem końca Wrocławskiego Teatru Pantomimy, bronionego nie tak dawno przez widzów i ludzi kultury. Trzeba mieć bowiem świadomość, na jakie potknięcia czeka władza i jakim przedsięwzięciom odbiera finansowanie. Odnoszę bowiem wrażenie, że wielu reżyserom, w tym przypadku również Marciniak, nie idzie wcale o dobro teatru jako takiego. Nie idzie wcale o dobro zespołu. Idzie głównie o to, by wyeksponować swoje prywatne zdanie na tematy drażliwe i wrażliwe. Idzie o to, by ustami aktorów zaznaczyć swoją obecność, by ich ustami dać głos. Wykrzyczeć i odejść. Bez pomyślunku. Zostawić aktorów samych, samych też w konfrontacji z konsekwencjami. Na pastwę. To przejaw egoizmu i braku odpowiedzialności. Od razu napiszę, by nie przeczytać za chwilę, że nie mam pojęcia o pracy reżysera. Wiem, że zespół artystyczny wypełnia wizję reżysera, jest narzędziem, środkiem do uzyskania celu. Czasem jednak te wizje są tak głupie i tak fanaberyczne, że na ich wypełnianie aktorzy zgadzać się nie powinni. Usprawiedliwieniem dla uczestnictwa w pozbawionym wartości przedstawieniu nie może być tłumaczenie się dyspozycyjnością, zdawaniem się na dyrektora i reżysera. Aktor nie jest marionetką. Aktor nie jest od wykonywania niemądrych poleceń, spełniania niedorzecznych zachcianek reżysera. Aktor musi wiedzieć, dlaczego wypowiada dane słowa, dlaczego wykonuje dany gest. Musi umieć również zawalczyć o swoją godność. I o miejsce pracy też.

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych (historia filmu i teatru polskiego po 1945 roku), polonista, wykładowca akademicki, autor biografii Krystyny Sienkiewicz – „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko” (2015) oraz książki „Amantka z pieprzem” – wywiadu-rzeki z Grażyną Barszczewską (2019); należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT /IATC); jego teksty można przeczytać m.in. w „Teatrze”, „Śląsku” i „Polonistyce”; współpracował jako recenzent z Nową Siłą Krytyczną Instytutu Teatralnego im. Z. Raszewskiego w Warszawie (e-teatr.pl), wortalem „Dziennik Teatralny” i wortalem „Teatr dla Was”; obecnie związany z internetowym przeglądem teatralno-literackim „Yorick” Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.

Leave a Reply