Przejdź do treści

Nostalgia i gorycz

Tomasz Miłkowski o spektaklach dokumentacyjnych w Powszechnym i Studiu pisze w „Dzienniku Trybuna”:

Kuracjuszki”, „Spis kobiet” i „Złota Skała” na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują. Pierwszy spektakl to próba zmierzenia się z sytuacją kobiet internowanych w Gołdapi, drugi – opisu dzisiejszych lęków kobiet z ulicy 1 Maja w Lublinie, trzeci – ożywienia pamięci o liderze polskiego punkrocka

A jednak w feministycznych spektaklach przygotowanych pod skrzydłami Stowarzyszenia Pedagogów Teatru mimo niemal 40 lat dzielących doświadczenia bohaterek obu spektakli ujawnia się podobny motyw gniewu i utraty. O podobieństwie decyduje zapewne zastosowana metoda – w obu spektaklach punktem wyjścia scenariusza są autentyczne zapisy przeżyć rzeczywistych bohaterek – internowanych kobiet w okresie stanu wojennego w ośrodku (o, ironio!) wypoczynkowym w Gołdapi i kobiet z Lublina trudniących się handlem, wiążących z trudem koniec z końcem. To na podstawie ich wspomnień, zapisków i rozmów z niektórymi z nich powstały te spektakle mające w sobie ducha docudramy, czyli dokumentu fabularyzowanego.

Coś z tego ducha znaleźć też można w „Złotej skale. Opowieści o Robercie Brylewskim”, którą Grzegorz Laszuk przygotował na scenie warszawskiego teatru Studio. Laszuk jednak celowo uciekł od dosłowności przekazu, starając się tworzyć nie tyle spektakl dokumentacyjny, ile oniryczny portret lidera Brygady Kryzys, który pobity na warszawskiej Pradze przed paru laty zapadł w śpiączkę i zmarł nie odzyskawszy nigdy przytomności. Nic dziwnego, że i w tym spektaklu, wypełnionym głośnymi piosenkami Brylewskiego (kto nie pamięta generacyjnego hymnu „Centrala”?) także dominowała gorycz. Może piołunowy smak zawsze towarzyszy wspomnieniom, których tak naprawdę ożywić nie sposób. Może zawsze pojawia się wtedy, gdy rozbudzone oczekiwania i nadzieje kończą się rozczarowaniem.

Spis kobiet

Bohaterki spektaklu „Spis kobiet” (scenariusz i reżyseria: Izabella Gawęcka, Alicja Brudło, Dorota Ogrodzka, Anna Sadowska, Iwona Konecka) granego przez Kolektyw Polka, nie należą do beneficjentek transformacji. Zasadnicze zmiany społeczne, ustrojowe, gospodarcze przepływają obok nich, a dobrodziejstwo przemian ominęło. Ale choć te zmiany wydają się odległe i nierealne, wywierają wpływ na ich sytuację. Powstający w okolicy dom handlowy, supermarket zapewne podkopie egzystencję wielu dotychczasowych sklepików – świat kobiet z ulicy 1 Maja się zmieni. Ale czy na lepsze, w to wątpią.

Doświadczenie nauczyło ich, że tylko zaciskając zęby i tyrając ponad miarę, można utrzymać się na powierzchni. Nic dziwnego, że w ich odczuwaniu świata brak entuzjazmu, choć przecież niejednej z nich bliski jest ten gasnący model handlu, kiedy istniał jeszcze bezpośredni kontakt z człowiekiem. Dziś wypiera go anonimowość i bezosobowość.

Największe wrażenie w tym spektaklu odtwarzającym zwykłe życie przy zapomnianej ulicy robią dwie rutynowe sceny. Pierwsza to rozmowa rekrutacyjna, kiedy kandydatki do pracy poddane zostają swego rodzaju selekcji wyłącznie ze względu na interesy pracodawcy. Nieważne, kim są, ale w jakim stopniu mogą być przydatne. Druga to konkurs, gwarantujący zdobycie dogodnego miejsca na stworzenie własnego biznesu w powstającym centrum handlowym, podczas którego pobudzony duch rywalizacji służy eliminacji słabszych.

Kuracjuszki

Ten spektakl („Kuracjuszki z interno”, reżyseria i dramaturgia Justyna Lipko-Konieczna i Dorota Ogrodzka) także odwołuje się do udokumentowanych wspomnień, tyle ze sprzed wielu lat. Autorki wracają do zapomnianych (i zazwyczaj pomijanych w opowieściach o stanie wojennym) losów internowanych kobiet, działaczek „Solidarności”, których miejscem odosobnienia stał się ośrodek wypoczynkowy Radiokomitetu w Gołdapi. Siłą rzeczy niedostosowany do wyznaczonej mu nieoczekiwanie funkcji miejsca internowania. Autorki nie odwołują się tutaj do relacji czołowych przedstawicielek ruchu „Solidarności”: o Annie Walentynowicz tylko się w spektaklu wspomina (z pewnym lękiem, jako o moralno-politycznej nadzorczyni internowanych kobiet). Przeciwnie, na pierwszy plan wysuwają kobiety bez „kombatanckich” kart, anonimowe, ale autentyczne działaczki związkowe, które – same nie wiedząc czemu – nagle znalazły się w centrum wydarzeń.

Nie chodzi o martyrologię, ale o przywrócenie zwyczajnej miary rzeczy – patriarchalny ogląd świata widać nawet w spojrzeniu na czas stanu wojennego jako zmagania, które przystoi tylko mężczyznom. Stąd dla równowagi tym razem mowa wyłącznie o kobietach. Spektakl koncentruje się na próbie zrozumienia ektremalnej, opresyjnej sytuacji, w jakiej się znalazły.

Z jednej strony, internowane kobiety były „usypiane” warunkami przypominającymi na pozór pobyt w domu wypoczynkowym (egzotyczne rośliny, nienagannie działające toalety, niezłe wyżywienie, biblioteka), z drugiej strony, przymusowa i bezwzględna izolacja od świata zewnętrznego, oddalenie od domów i rodzin nie pozwalały zapomnieć ani na moment o okolicznościach tych domniemanych wczasów. A do tego dochodziły rodzące się zawsze w takich przymusowych sytuacjach emocje, zatrute relacje z innymi, czasem głębokie depresje. O tym jest ta opowieść, dopominająca się o należną pamięć kobietom z „Solidarności”, kojarzonej przede wszystkim, z walką mężczyzn.

Epilogiem spektaklu jest fragment wspomnień Haliny Mikołajskiej – a jednak, wbrew temu, co napisałem, że to rzecz o anonimowych działaczkach, osoby sławnej i poniekąd z boku zwyczajnego związkowego życia. W tym komentarzu wybitnej aktorki i działaczki opozycji demokratycznej zabrzmią silnie tony goryczy – świadomość gry czy nawet fałszu, jakie pojawiły się w sposobie życia i sposobie bycia na scenie, kobiety obsadzonej przez splot okoliczności w roli „ikony opozycji”.

Złota Skała

Fałszu nie znajdziemy w opowieści o Robercie Brylewskim, liderze „Brygady”, „Brygady Kryzys”, „Armii”. Zawołany buntownik zmieniał oblicze polskiego rocka, śpiewał piosenki-manifesty, które uchodziły za głos pokolenia. Grzegorz Laszuk, sam legenda polskiej sztuki alternatywnej, niegdysiejszy anarchista, twórca „Komuny Otwock”, a potem „Komuny Warszawy”, opowiadając o Brylewskim pośrednio rozlicza się z własną biografią.

Obiera poetykę snu, nawiązując do okoliczności śmierci artysty. To sen, w którym Brylewski rozstaje się ze światem, wracając wspomnieniami do różnych momentów swego życia.

Ale najważniejsze w tym spektaklu pozostają piosenki, m.in.: „Telewizja”, „Mam dość”, „Wolność”. Śpiewane (i grane na gitarach) przez aktorów Studia w towarzystwie trzech wyśmienitych perkusistów. Wszyscy aktorzy stają się kolejno frontmanami. Prowadzą partie wokalne. Tomasz Nosiński [na zdj./ Teatr Studio], Robert Wosiewicz, Bartosz Porczyk, Marta Zięba i Ewelina Żak wypełniają teksty piosenek Brylewskiego swoją prywatną emocją, niekiedy wyrafinowaną wokalizą. Do tego dochodzą jeszcze fragmenty muzyki preparowanej, kiedy instrumenty poddawane są przez nich rozmaitym próbom przekształcenia, np. gitary stają się „wiolonczelami”, oczekiwane brzmienia zastępują zaskakujące dźwięki – to niewątpliwe ślad obecności wśród współautorów spektaklu Bartka Tycińskiego, otwartego na alternatywne poszukiwania muzyczne.

Aktorzy ubrani wytwornie jak filharmonicy odtwarzają też wewnętrzny dialog z samym sobą nieżyjącego artysty. Jego dwie wielkie maski niczym maski pośmiertne zajmują tył sceny z uruchamianymi szczękami jak u mupetów (autorami tej ascetycznej, ale sugestywnej scenografii są Rafał Dominik i Piotr Szczygielski). Mimo pewnej domieszki ironii jest w tym symbolika pośmiertnej monumentalizacji – choć odchodzący znikają, to paradoksalnie rosną.

Spektakl wyróżnia się zwartą konstrukcją, konsekwencją formy i ostrymi środkami wyrazu, których Laszuk nie szczędzi (mocne światła świecone widzom w oczy, silne nagłośnienie, świetnie ustawione mikrofony). Toczy się ten rockowy seans pamięci bez zarzutu, ale mimo tych oczywistych zalet toczy się obok nas. Czuje się w nim nieubłaganą moc upływającego czasu. Obrazoburcze, wściekle porywające piosenki stały się siłą ciążenia czasu szacownymi zabytkami. Utraciły swój buntowniczy ładunek. Pozostała w nich na pewno nostalgia, ślad dawnego buntu i może trochę goryczy, jak to bywa ze wspomnieniami. I nic na to nie można poradzić.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply