Przejdź do treści

Z FOTELA ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO: CIĘŻKOŚĆ LEKKOŚCI BYTU*

W osiemdziesiąte urodziny STANISŁAWA RADWANA:

Kompozytor to za mało. Stanisław Radwan jest symbolem tego, co w polskim teatrze najwartościowsze: niepodległego talentu, erudycji i odwagi skojarzeń.

Wczytując się w biografię Stanisława Radwana odnosi się wrażenie, że był w teatrze zawsze wtedy, kiedy działo się coś naprawdę ważnego. Towarzyszył przełomowym spektaklom Swinarskiego, Wajdy, Grzegorzewskiego, Hübnera, Zamkow, Bradeckiego, Jarockiego czy Lupy. Ale największym talentem Stanisława Radwana jest to, że umieszczając swoje kompozycje w cieniu przedstawienia, nie pozwala nigdy o tym cieniu zapomnieć. Cień jest najważniejszy?

Muzyka Stanisława Radwana oddycha rytmem przedstawienia. Buduje napięcie, tworzy nastrój, niekiedy wprowadza do kompozycji przedstawienia celny muzyczny cudzysłów. Rozpięta pomiędzy prostotą a wyrafinowaniem, wyróżnia się bogactwem rytmicznym i zniuansowaną grą harmoniczną. A jednak teatralne partytury Radwana wyrażają tylko to, co poza słowem, obok dialogu. – W teatrze na początku jest słowo, dopiero potem cała reszta – podkreśla Stanisław Radwan. – Jako kompozytor zawsze wychodzę od literatury – pod tym względem jestem szalenie konserwatywny. Jeżeli czuję, że muzyka przeszkadza słowom, a dialog albo gest wyrażają celniej intencje autora, niż muzyka, bez zmrużenia okiem wyrzucam gotowe już fragmenty partytury, niekiedy bardzo efektowne. Nie żałuję.

Muzyka Radwana nie jest nigdy dziełem przypadku. W dorobku artysty nie znajdziemy ani jednej kompozycji, która byłaby egocentryczną kontrą muzyka wobec założeń reżyserskich czy kontekstu literackiego (dramaturgicznego). A pokora i znawstwo wynikają z tego samego źródła. Zanim Stanislaw Radwan stał się ikoną Teatru Starego (albo „Piwnicy pod Baranami”), odebrał wyśmienite wykształcenie. Studiował grę na fortepianie w klasie Ludwika Stefańskiego i kompozycję pod kierunkiem Krzysztofa Pendereckiego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. W Paryżu był studentem Pierre’a Schaeffera (muzyka elektroniczna) oraz Oliviera Messiaena (kompozycja). Pracował z największymi z wielkich, a jednak, pomimo ewidentnego talentu kompozytorskiego (Passacaglia, kwartety smyczkowe, preludia na orkiestrę), w pewnym momencie zrozumiał, że jego miejsce jest nie tyle na scenie, w blasku jupiterów, co wewnątrz zdumiewającego mechanizmu tworzenia się rzeczy pięknych i ulotnych, których efektem bywa niekiedy spełnienie jedynego w swoim rodzaju teatralnego marzenia.

Kiedy wybieram się na spektakl z muzyką Radwana jestem spokojniejszy. Hucpy raczej nie będzie. Wiadomo przecież, że Stanisław Radwan nie tylko przygotuje – tradycyjnie w ostatniej chwili – piękną muzykę, ale równolegle będzie pomagał reżyserowi, scenografowi, aktorom w opanowaniu teatralnego żywiołu: ustawieniu rytmów, wskazaniu niebezpieczeństw, ułożeniu scen. Radwan to erudyta z najszlachetniejszego rozdania. O teatrze wie chyba wszystko: zna doskonale potrzeby aktora, rozumie obowiązujące w teatrze mechanizmy i współzależności. Od zaprzyjaźnionych aktorów i reżyserów wiem, że wystarczy im często świadomość że „Staszek z nami jest”, coś podpowie, albo chociaż wymownie pomilczy – w jego towarzystwie wszyscy czują się bezpieczniej.

Radwan marzył o teatrze jeszcze przed rozpoczęciem studiów, kiedy na długich piętnaście lat: od 1960 do 1975 roku, związał się z „Piwnicą pod Baranami”, pisząc dla kultowego kabaretu piosenki, albo układając dla „Piwnicy” całe programy – m.in. zdjęte przez cenzurę po marcu 1968 roku „Psalmy Dawida”. – Kiedy patrzyłem na wielką Halinę Czerny-Stefańską, żonę mojego profesora, Ludwika Stefańskiego, która zawsze, ilekroć go odwiedzałem, ćwiczyła przy pianinie; zrozumiałem, że mnie nigdy nie będzie mnie stać na podobny wysiłek. Zbyt kochałem rozmaitość artystycznego życia, żebym potrafił skupić się tylko na jednym jego fragmencie.

W biografii Stanisława Radwana liczne fragmenty zbudowały jednak zaskakująco jednorodną całość. Komponując, podróżując, pisząc dla „Piwnicy”, równolegle pracował jako kierownik muzyczny – najpierw w krakowskich Rozmaitościach (dzisiejsza „Bagatela”), potem w stołecznym „Ateneum”, a od 1977 związał się na stałe z Teatrem Starym. W 1980 roku Radwan, na życzenie zespołu, objął funkcję dyrektora tej sceny. Jest dobrze wspominany. W możliwie najtrudniejszym okresie, udało się Radwanowi niemal bez szwanku przeprowadzić Teatr Stary przez stan wojenny i smutę drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Za dyrekcji Radwana odbyły się głośne premiery m.in. „Portretu” Mrożka, „Życie jest snem” Calderona i „Mordu w katedrze” Eliota w reżyserii Jarockiego, a z drugiej strony „Zbrodni i kary” Dostojewskiego i „Hamleta” Szekspira” w inscenizacji Andrzeja Wajdy. Zajaśniała wówczas na dobre gwiazda Krystiana Lupy, który wystawił w „Starym” m.in. „Powrót Odysa” Wyspiańskiego, „Marzycieli” Musila i legendarnych „Braci Karamazow” według Dostojewskiego.

– Z dużymi oporami mówię o sobie jako o kompozytorze. Ta figura wydaje mi się zarezerwowana dla tych, którzy wnieśli coś istotnego do muzyki, nie sądzę, żebym należał do tego elitarnego grona. Stanisław Radwan powtarza konsekwentnie, że nie czuje się autorem. Niczego szczególnego nie odkrył, nie stworzył wybitnego dzieła muzycznego. Uważam jednak, że kompozytor Stanisław Radwan jest zjawiskiem wyjątkowym: przede wszystkim zaufał w teatrze ciszy: szmerom, pogłosom, oddechom. Siła muzyki Radwana polega również na tym, że jako kompozytor nie walczy z reżyserem czy scenografem o palmę pierwszeństwa. Nie boi się wycofać. I dlatego wygrywa. Radwan: – Muzyka w teatrze powinna pojawiać się tylko w tych miejscach, w których nie można jej zastąpić niczym innym. Powinna być kontrapunktem, nie komentarzem.

Jego partytury, pisane do wielkich spektakli Lupy czy Grzegorzewskiego, były pełne wymownego milczenia, które nigdy nie było jednak wyrazem kompozytorskiej bezradności. Przeciwnie, Radwan wie doskonale, kiedy trzeba i warto zaufać teatralnej ciszy, zawierzyć ekspresji aktora i nie burzyć owej magicznej polifonii nawet najpiękniejszym zapisem nutowym. – Nie ma w teatrze niczego piękniejszego od momentu tuż przed rozpoczęciem przedstawienia – mówi kompozytor. – Na początku słychać jeszcze gwar: pokasływania, chichoty, najświeższe plotki. Kiedy wychodzą aktorzy wszystkie słowne rejestry z wolna zanikają. Widownia milknie. Ten wyjątkowy gest szacunku dla artystów na scenie, jest dla mnie jednocześnie wspaniałą muzyką.

Na temat charakteru pracy Stanisława Radwana krążą legendy. Że jest uroczy, ale krnąbrny i niezdyscyplinowany, czarujący lecz leniwy. Z drugiej strony gigantyczny, zajmujący kilka stron maczkiem, kompozytorski dorobek Radwana liczący dzisiaj grubo ponad dwieście pozycji napisanych dla kilkudziesięciu teatrów w Polsce, świadczy o tym, że Radwan jest chyba najpracowitszym leniem, jakiego znam: – Tak, jestem leniwy, to kwestia charakteru – komentuje zainteresowany. – Ale musi pan wiedzieć, że lenie są bardzo pracowici, tylko może akurat nie na temat, który powinien ich interesować.

Radwan ma swój styl pracy. Pisze muzykę dopiero wtedy, kiedy zna niemal pełną wizję przedstawienia. Ale nawet wówczas zdarzają się niebezpieczeństwa. – Pamiętam sytuacje, kiedy z najświętszej pamięci Jurkiem Grzegorzewskim na tydzień przed premierą uznaliśmy, że nie o to nam chodziło, zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Wówczas Jerzy mówił: „Trudno, zaczynamy od nowa”. I zaczynaliśmy. Tylko że Grzegorzewski był jedyny w swoim rodzaju – mało który twórca potrafiłby przyznać się do błędu.

Radwan z Grzegorzewskim rozumieli się bez słów. Śledząc uważnie kolejne przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego z muzyką Stanisława Radwana: począwszy od „Irydiona” Krasińskiego z Teatru im. Stefana Jaracza Łodzi z 1970 roku, po pożegnalny, porażający spektakl Grzegorzewskiego – „On. Drugi Powrót Odysa” w Teatrze Narodowym z 2005 roku, widać wyraźnie jak obaj artyści wiele sobie zawdzięczali. Powracające, używane asocjacyjnie, motywy muzyczne Stanisława Radwana dopełniały mroczne wizje Grzegorzewskiego. Im więcej było w spektaklach Grzegorzewskiego ciszy, szmerów, lub dawno temu zasłyszanych gdzieś motywów Radwana, tym mocniej dawało o sobie znać narastające przeczucie kresu, przesilenia, widmo śmierci.

Auden, Krasiński, Wyspiański, Różewicz: autorzy po których Grzegorzewski sięgał w ostatnich latach najczęściej, przypominali nam w istocie ciągle o tym samym: Że zachłystywanie się życiem (polskością, sztuką, romantyzmem) ma w sobie coś z cierpkiej trucizny, która wsącza się powoli, aż w końcu staje się uzależnieniem, nałogiem. I umieramy: pijani. Przejmującą, rozpisaną na lata, teatralną spowiedź Grzegorzewskiego pamiętamy tak doskonale również dzięki muzyce Stanisława Radwana, która antycypowała coś równie ważnego, ostatecznego i nieuchronnego. Ciężkość lekkości bytu.

Okazjonalnie, Stanisław Radwan pisał muzykę dla kina, najwięcej satysfakcji odnajdując w wieloletniej współpracy z Andrzejem Wajdą. To dla Wajdy stworzył na przykład niezapomnianą ilustrację muzyczną do filmowego „Wesela” według Wyspiańskiego: Kiedy zaproponowałem Wajdzie, żeby motyw Chochoła zaśpiewał Czesław Niemen, Andrzej bardzo się skrzywił: „No nie, jakieś Opole chcesz mi robić”. A jednak miałem rację. Wokaliza Niemena, puszczana z wielkich głośników w trakcie zdjęć, zrobiła na wszystkich ogromne wrażenie. To „Wesele” rozgrywało się naprawdę. Aktorzy znajdowali się jak gdyby w transie: stymulowani talentem Wajdy i Sobocińskiego, głosem Niemena, frazą Wyspiańskiego, wytańczyli nam filmowe arcydzieło.

Jeszcze ciekawsze są wspomnienia Stanisława Radwana z twórczych planów z Wajdą, które nie zostały zrealizowane: „W jednym z wywiadów Andrzej Wajda mówił że tylko dwa razy kompozytor odmówił mu współpracy, i w obydwu wypadkach chodziło o Stanisława Radwana”. Najpierw Radwan odmówił napisania dla Wajdy muzyki do „Bez znieczulenia”, słusznie uznając, że film opowiadający o ludziach niesłyszących swoich uczuć powinien być głuchoniemy, pozbawiony muzycznej faktury. Z kolei w przypadku „Panien z Wilka” to właśnie Radwanowi zawdzięczamy dzisiaj immanentnie wręcz zrośniętą z tym filmowym arcydziełem muzykę Karola Szymanowskiego: „Od początku wiedziałem, że nie powinienem pisać do tego filmu muzyki, że to musi być Szymanowski: koniecznie pierwszy koncert skrzypcowy. Wajda bardzo się zdziwił. Po kilka dniach zadzwonił do mnie, mówiąc: „Wiesz, byłem na Stawiskach, rozmawiałem z panem Jarosławem i powiedziałem mu o twoim pomyśle. Zaniemówił z wrażenia. Powiedział – a skąd Radwan wiedział, że kiedy pisałem „Panny z Wilka” na pierwszym piętrze, Karol tworzył swój pierwszy koncert skrzypcowy na parterze. Skąd on to wiedział?”. Skąd wiedział?

Łukasz Maciejewski

* Poszerzona i rozbudowana wersja artykułu Łukasza Maciejewskiego z „Tygodnika Powszechnego” z 11 III 2009

Leave a Reply