Przejdź do treści

Strzał w dziesiątkę!

Jagoda Opalińska pisze po premierze spektaklu telewizyjnego EKSPEDYCJA Wiktora Szenderowicza w reżyserii Wojciecha Adamczyka:

Wojciech Adamczyk należy do – coraz bardziej elitarnego – grona reżyserów na wskroś zawodowych. Trzy plany są zawsze obecne w jego teatralno-telewizyjnych projektach. Perfekcyjne rzemiosło. Trafiona w punkt obsada. Absolutny reżyserski słuch, którym wykrywa i diagnozuje każdy szmer na widowni.

I tu trzeba wywołać arcyserial Ranczo. Kolejne odcinki gromadziły widownię wzdłuż i wszerz światopoglądowych, politycznych, społecznych, wiekowych oraz Bóg wie jeszcze jakich podziałów. Właściwie wszyscyśmy tam odnajdowali własne, często bardzo różne, pejzaże. Łączył je śmiech i spontaniczne współuczestnictwo, gdy lokalne burze trzęsły Wilkowyjami. A jeśli dowcip tracił rozpęd, zaś fabularne trasy powszedniały, reżyser wypuszczał petardę, w której świetle znowu mogliśmy samych siebie podejrzeć.

Takiemu trybowi opisu Wojciech Adamczyk pozostaje wierny, czego świadectwem jest EKSPEDYCJA, najnowsza telewizyjna premiera – 04.02.2019. To świetna, inscenizatorska robota! Rzecz bardzo dobrze skomponowana, a równocześnie ciekawe spotkanie z literacką materią. Zacznijmy więc od osoby autora.

Wiktor Szenderowicz, rosyjski pisarz, dziennikarz, scenarzysta, radiowiec. Człowiek wielu talentów i pasji. Lecz przede wszystkim zadeklarowany satyryk kaskader. Żarliwy anty-putinista, któremu od zawsze było po drodze z szyderstwem, autoironią, prowokacją, ukierunkowanymi ad absurdum motywami. Ale uwaga, wspomniane „po drodze” u Szenderowicza wyznacza też ból, gniew, ostry moralny sprzeciw.

I właśnie takie materii pomieszanie niesie Ekspedycja. Wartki przekład Jerzego Czecha objawia się szczególnymi barwami dialogu, co reżyser obudował starannie i ze smakiem aktorskim przekazem. Rzecz dzieje się daleko i blisko. Na skraju lub w pobliżu miejsc, o których adresie wolelibyśmy nic nie wiedzieć. Albert (Adrian Zaremba) wysłannik ONZ nafaszerowany misją braterstwa, sygnowany imieniem wielkiego filozofa i lekarza Schweitzera, odkrywa Lud Końca Świata. Przeżywa szok cywilizacyjny, widząc walki plemienne pod sztandarem kanibalizmu i pod kuratelą zamordyzmu. Nie wierząc własnym oczom, odkrywa, że ludożercy świetnie się czują i ani im w głowie rewolucyjna zmiana. Całą tak przewrotną, gorzko-kwaśną mieszankę reżyser wprowadza na komiksowe tory. Dzięki temu teksty i podteksty sięgają pułapu szaleństwa. Rozkręca się zabawa, której by przyklasnął, a może i zatańczył (choreografia Z. Rudnicka) sam Mistrz Witkacy. Namioty (scenografia M. Początek-Kunikowska) niczym designerskie parawany kryją sekrety rodzinne tuziemców. Cudownie zaprojektowane kostiumy (K. Adamczyk) pachną indiańskimi podchodami, jakimi tętniły podwórza zanim je wyrugował internet. Rzucone tu i ówdzie etno-komiksowe ornamenty tworzą malarski plan dla aktorskiego zbliżenia.

Główny ster intrygi trzyma kolorowe trio solistów operujących cyzelowanymi w każdym detalu środkami ekspresji. Cała trójka wspaniale żongluje gestem i mimiką, że przywołam tylko dla przykładu. Mars i grymas Wodza (Cezary Żak); śmiechy i śmieszki Aguni (Marta Lipińska); groźny i drwiący błysk oka Wudu (Krzysztof Dracz). Oni nadają ton, ale trzeba powiedzieć, że cały zespół (m.in. J. Janga-Tomaszewski, W. Wieliński, I. Liss) z nimi dialoguje. Natomiast tuż za rogiem wykluwa się bajecznie kolorowa miłosna historyjka. Ciekawy w naiwno-inteligenckim wizerunku późnego wnuka Schweitzera Albin Adriana Zaremby próbuje zresocjalizować pełną wdzięku łobuzicę Femę (Martyna Byczkowska). Ona chce kontynuować rytualne mniam-mniam, smakując kosteczka po kosteczce złapanych w wojennych potyczkach Karaczurów. On jej cierpliwie tłumaczy, że człowiek człowiekowi bratem.

I co? I pstro. Zasady ulegają układom. Albin i Fema ewakuują się na łono cywilizacji. Zatem happy end? No nie tak znowu happy. Śliczną buzię Femy zdobi ledwo widoczny dąsik, który daje sygnał, że wszystko jeszcze może się zdarzyć. Proszę uruchomić wyobraźnię. Albina trzymają tryby ONZ-owskiej administracji. Wraca do domu zmięty i pogięty. Femę zżera nuda i frustracja. Koniec końców wściekła wycina kawałeczek ukochanego i dusi w sosie własnym. Brrr! Czarna komedia zatacza koło. Reżyser, sięgnąwszy sedna gorzko-słodko-kwaśnej fabuły, trąca jakby mimochodem Gogolowską strunę. No bo proszę Państwa, żarty na stół!! Z kogo my się, prawdę mówiąc, śmiejemy??

Jagoda Opalińska

[Na zdj.: Kadr ze spektaklu]

Leave a Reply