Przejdź do treści

IX RANKING AKTORÓW KRAKOWSKICH – NAJLEPSI

Doroczny ranking aktorów krakowskich Łukasza Maciejewskiego sporządzany dla „Gazety Krakowskiej”:

Kim jest w dzisiejszej rzeczywistości aktor? Czy aktora powinno się rozliczać wyłącznie z ról, czy również z postawy wobec rzeczywistości? Aktor-autorytet, ale także autor-postać rozpoznawalna, popularna, która może być wzorem dla innych: wzorem aktorstwa, ale także wzorem postępowania, etyki zawodowej i ludzkiej. Ostatnie lata wymusiły niejako na aktorach zdefiniowanie swoich powinności i oczekiwań wobec widza. Bardzo doceniam i szanuję zaangażowanie polityczne wielu wspaniałych artystów, ale w tym rankingu skupiam się jednak na dokonaniach artystycznych. Są wartością stałą. W Krakowie, mieście aktorów oraz w mieście szczególnie kochającym aktorów, czujemy to chyba najpełniej.

MAJA PANKIEWICZ

Od kiedy zobaczyłem ją w dyplomowym spektaklu „Maria Stuart” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego – grała królową Elżbietę, wiedziałem, że z Mają Pankiewicz nie będzie żartów. Rośnie nam kolejna gwiazda.

Maja Pankiewicz to ciągle jeszcze nowy aktorski narybek Teatru Ludowego. W macierzystym teatrze gra dużo i dobrze: możemy ją oglądać w „Krakowskim abecadle”, „Pannie Julii”, „Sarenkach”, wreszcie w głośnym „Sekretnym życiu Friedmanów”. Jednak najważniejszą kreację stworzyła w spektaklu dyrektorki „Ludowego”, Małgorzaty Bogajewskiej – była wspaniałym Joasem w „Sędziach” Wyspiańskiego. To postać bez mała mityczna. Nadwrażliwiec chorej epoki antycypującej neurozy czasów późniejszych. Tę męską czy raczej chłopięcą rolę grały najczęściej kobiety – i są to także kreacje pamiętne, legendarne, chociażby Anna Polony w spektaklu Konrada Swinarskiego czy Dorota Segda w teatralnym arcydziele Jerzego Grzegorzewskiego. Joas w interpretacji Mai Pankiewicz jest inny. Słaby, ale jednocześnie silny, poetycki i zdroworozsądkowy. Jego niemoc wynika z przenikliwości. Zobaczył zbyt wiele zła, żeby docenić okruszki dobra jakie mu zostały. Najważniejsza rola w spektaklu Bogajewskiej i jedna z najpiękniejszych kreacji tego sezonu w Krakowie.

KATARZYNA GNIEWKOWSKA

Wszystko się zgadza, i wszystko jest na swoim miejscu, a jednak każdy docenia Katarzynę Gniewkowską za coś innego: temperament sceniczny, niesamowity głos, równie niebanalną urodę. Łączy nas jedno: entuzjazm dla talentu. Odkąd zrezygnowała z etatu w „Starym”, teatralny Kraków nie ma na mieszkającą przecież ciągle w naszym mieście Katarzynę Gniewkowską żadnego pomysłu, co zresztą skrzętnie wykorzystuje Warszawa. Kto na przykład oglądał Katarzynę Gniewkowską w roli Oli w „Pomocy domowej” w reżyserii Krystyny Jandy w „Och-Teatrze”, doskonale wie, o czym mówię. Torpeda! Sam seks, czysty urok. A Gniewkowska na poważnie? Bardzo proszę. Usłyszałem niedawno od nieskorej przecież do komplementów Ewy Wiśniewskiej takie zdanie: „Gdybyś widział jak Kasia gra teraz w „Tangu” Jarockiego, to byś zwariował, nie mogę się skupić na scenie, tak jestem nią zachwycona”. Do tego dochodzi kino – świetna i ważna rola w głośnej „Ninie” Olgi Chajdas oraz telewizja – Milewska w ciekawej adaptacji „Żabusi” Zapolskiej w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz. Katarzyna Gniewkowska jest w natarciu. Czas na wielkie role teatralne.

ANNA RADWAN

Zmarszczka na czole Gerdy von Krauss. Ta zmarszczka to doświadczenie, gorycz, przywiązanie do ziemi i niechęć wobec losu, który okrutnie zadrwił z bohaterki w finale. Anna Radwan nie miała dotąd tak pełnej, bogatej i wspaniałej roli filmowej jak w „Kamerdynerze”. Chwała Filipowi Bajonowi już chociażby za to, że postawił właśnie na Radwan. Co tu kryć, w gwiazdorskim ensemble’u (a w filmie grają m.in. Gajos, Woronowicz, Simlat, Szyc, Baar) jest po prostu najlepsza. Nie mogę zapomnieć ani tej roli, postaci. Gerda Anny Radwan jest jak Polska, jak kobieta. Trwa, znosi upokorzenia, i żyje, bo trwanie jest ważniejsze niż chwilowa zniewaga. Trzeba żyć, zacisnąć zęby i dawać świadectwo. Przyglądać się zmieniającemu światu, zjawiskom, twarzom, znosić kolejne rozczarowania – jako żona, matka, w końcu kobieta. I przetrwać to wszystko zachowując godność. Żarliwą wiarę w to, że życie, jakie by nie było, miało sens.

„Kamerdyner” był triumfem Anny Radwan, ale jej Siostra Maria w dosyć nieszczęśliwej telewizyjnej wersji „Chłopców” Grochowiaka w reżyserii Roberta Glińskiego nie dała aktorce zbyt wielu szans na spełnienie, za to wszyscy miłośnicy „Panien z Wilka” Jarosława Iwaszkiewicza (oraz filmu Andrzeja Wajdy) w napięciu czekamy na premierę teatralnej adaptacji tego tekstu w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Starym Teatrze. Anna Radwan zagra Kazię. Wspaniały, absolutnie wspaniały pomysł.

JERZY STUHR

Staram się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio podziwialiśmy Jerzego Stuhra na krakowskich scenach. Abstrahując od jego prac reżyserskich i opieki pedagogicznej w dyplomach Akademii Sztuki Teatralnej, oraz roli Notariusza w „Don Pasquale” Gaetano Donizettiego w krakowskiej Operze, ostatnią dużą rolą teatralną Stuhra w Krakowie był chyba Ryszard III Szekspira zagrany trzynaście lat temu w Teatrze Ludowym. A zatem powrót do Krakowa po wielu latach i to powrót triumfalny. „Wałęsa w Kolonos” [na zdj.] Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa to zwycięstwo aktorskiej powściągliwości. W tym sezonie zestawiłbym rolę Stuhra w „Wałęsie” z Krystyną Jandą w głośnych „Zapiskach z wygnania”. Aktorzy-legendy, którzy mogą wszystko, zagrali tak, jakby uznali, że temat wymaga od nich „niczego”. Owo „nic” jest jednak pochodną nieskazitelnego warsztatu, perfekcyjnego operowania słowem i gestem, wreszcie niepodległą aktorską charyzmą. „Nic” to „wszystko”. Jerzego Stuhra nie interesuje pamflet jako forma aktorskiego przekazu, nie kopiuje gestyki Lecha Wałęsy, nie kopiuje tembru głosu polityka. Dla artysty najważniejsze jest przesłanie. Oto polityk, człowiek wielkiego formatu, który w finale życia musi mierzyć się z wyzwaniem najtrudniejszym: odrzuceniem i samotnością. A w samotności nie ma żadnych fajerwerków, są znaki zapytania, jest smutek, ale i zapach szarlotki dochodzący z kuchni. Pachnie uwodzicielsko.

EWA KAIM

Roczny czas przymusowej aktorskiej absencji w Starym Teatrze zaowocował imponującym powrotem Ewy Kaim na duży ekran oraz kolejnymi pracami reżyserskimi. Po kultowym „Do dna” (właśnie ukazała się kompakt z muzyką do przedstawienia) w AST, w Teatrze im. Słowackiego wyreżyserowała spektakl „Wyspiański. Koncert”, na dobre zadomowiła się też w kinie. Była świetna w głównej roli w etiudzie „Bliscy” Zofii Kowalewskiej, autorki wielokrotnie nagradzanych „Więzi”, na dużym ekranie mignęła w „Ataku paniki”, przede wszystkim jednak zagrała główną rolę w „Odnajdę cię”, debiucie Beaty Dzianowicz. Nawet malkontenci przyznawali, że rola Ewy Kaim w tym filmie jest nadzwyczajna. Justa, policjantka z przeszłością, w interpretacji Kaim była zmęczona, sfrustrowana, ale i zachłannie walcząca o dobro dziecka. To hollywoodzki typ: kobieta sama przeciwko wszystkim. W USA takie role grała kiedyś Jodie Foster, teraz są domeną Jessiki Chastain. Ewa Kaim nie jest wcale gorsza. Wierzy się w każdy gest Justy, we wszystkie podejmowane przez nią, często na granicy prawa, decyzje. Inaczej niż na przykład w filmach Patryka Vegi, Justa w „Odnajdę cię” jest przy tym postacią skomplikowaną, niejednoznaczną, pełną zagadek. Tajemnica o nazwie Ewa Kaim.

KARINA SKRZESZEWSKA

Chyba po raz pierwszy w dziewięcioletniej historii moich krakowskich rankingów pojawia się nazwisko śpiewaczki operowej. Związana z Operą w Krakowie, wybitna sopranistka, Karina Skrzeszewska, zasłużyła na to wyróżnienie. Jej kreacja we wspaniałym spektaklu operowym wyreżyserowanym przez Magdalenę Łazarkiewicz – „Anna Bolena” Gaetano Donizettiego to było jedno z ważniejszych aktorskich (a nie tylko wokalnych) oczarowań sezonu. Skrzeszewska wyłamuje się ze schematu grania i prezencji ról belcantowych, w których dla mnie zawsze było coś z przesady, staromodnej minoderii. Tymczasem Skrzeszewska we współpracy ze znakomitą reżyserką filmową pokazała, że rola królowej Anglii, drugiej żony Henryka VIII, to także wyzwanie stricte aktorskie, dramatyczne i współczesne. Skrzeszewska wystylizowana niczym postać z płócien Caravaggia daje pełną pasji wypowiedź na temat przemocy, zdrady i hipokryzji. W czasach Anny Boleyn i dzisiaj. A śpiewa jak anioł!

MACIEJ JACKOWSKI

Długodystansowiec. Maciej Jackowski nie jest, nigdy nie był, materiałem na celebrytę, chyba również nie cieszyłoby go liderowanie, przewodzenie grupie. Jest jednak aktorem, nazwałbym to, niezbywalnym. Mam wrażenie, że bez niego zespół Teatru im. Słowackiego któremu jest wierny od 1992 roku, nie byłby pełen. Złapałem się niedawno na tym, że kiedy w obsadzie spektaklu w „Słowaku” widzę nazwisko Jackowskiego, mimowolnie się uspokajam. Będzie Maciej Jackowski, to będzie dobrze.

Aktorstwo Jackowskiego to konglomerat kilku charakterystycznych cech: powagi, oraz dystansu będącego spoiwem owej szczególnie rozumianej powagi. Aktorstwo jest sprawą serio, ale myślenie serio o sobie jako aktorze, specjalnym naczyniu wypełnionym treścią innych biografii i innych życiorysów, byłoby gestem kabotyna, a nie artysty poszukującego. A ponieważ Jackowski kabotynem nie jest i nigdy nie był, doprowadza swoją odrębną, zrównoważoną drogę do swoistego aktorskiego zen, najpiękniejsze, najczystsze porozumienie odnajdując z Agatą Dudą-Gracz. Od czasów „Kaliguli” z 2003 roku nie miał w „Słowaku” tak wspaniałej roli, jak w „Starym Testamencie – reanimacji”. Gedeon to prostolinijny rolnik, niczego specjalnego niechcący od życia, dla którego Pan Bóg wyszykował odmienny plan. Jackowski również chciał być w tym spektaklu prostolinijny, tymczasem ukradł całe show. Czekam na kolejne kradzieże.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply