Przejdź do treści

Aktor, reżyser, profesor, rektor… Andrzej Strzelecki

Pisze książki, teksty satyryczne, scenariusze do widowisk przez siebie reżyserowanych i mało kto o tym wie, że jest pomysłodawcą fantastycznych piosenkowych kreacji aktorskich, np. „Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej” w wykonaniu Stanisławy Celińskiej.

Z Andrzejem Strzeleckim rozmawia Ewa Sośnicka-Wojciechowska:

– Czy mógłby Pan opowiedzieć o swojej Warszawie?

Jestem rodowitym warszawiakiem, moją dzielnicą od 1954 r. było Stare Miasto. Miałem dwa lata, gdy rodzice wprowadzili się do mieszkania przy ul. Nowomiejskiej. Do szkoły podstawowej chodziłem na ulicę Zakroczymską, a potem Konwiktorską. Pamiętam, że biegałem po murach Barbakanu, a już najciekawsze były dla nas ruiny Zamku Królewskiego. Chodziliśmy tam m.in. po to, aby bronić baszty – zabierałem ze sobą pokrywę od kotła ( dużego garnka do prania bielizny), wdrapywaliśmy się na górę baszty i broniliśmy jej przed inną grupą chłopców (chyba z Podwala), którzy z dołu rzucali w nas kamieniami. To, że nie zdarzyło się tam jakieś nieszczęście – to cud.

– Zapewne widywał Pan Plac Teatralny bez Teatru Wielkiego ?

Tak, ale nie pamiętam, co tam było. Natomiast po latach uświadomiłem sobie, że w pobliżu mojej ulicy mieszkało wielu znanych ludzi, których mijałem na co dzień. Na mojej klatce mieszkał malarz i grafik Bronisław Linke, Marian Łącz ( jedyny aktor, który zagrał w reprezentacji polski w piłkę nożną), a na naszym podwórku mieszkali: Kazimierz Brandys, Janusz Minkiewicz i Janusz Morgenstern (on nad sklepem rybnym). Na ulicy widywałem Kazimierza Rudzkiego, Jana Świderskiego, Ignacego Gogolewskiego, Tadeusza Kubiaka, Tadeusza Łomnickiego (mieszkał wtedy przy Piwnej), Jeremiego Przyborę i wielu innych. Ale dla mnie „królem Starówki” był Zbigniew Lengren (satyryk, grafik i rysownik- przyp. red.) dlatego, że jako jeden z pierwszych miał w domu telewizor. Przyjaźniłem się z jego córką Kaśką (w szkole siedzieliśmy w jednej ławce, co było wtedy ewenementem) i często wpadałem do Lengrenów, żeby wpatrywać się telewizyjny ekran, cokolwiek tam było.

– Pana Starówka to raczej ludzie, nie budynki …

No może nie aż tak, bo np. będąc już uczniem Liceum im. Mikołaja Reja, napisałem pracę na temat etapów odbudowy Teatru Wielkiego i gdy później naprzeciwko tego teatru „wyrósł” – nie wiem, kiedy – ciąg kolorowych budynków zasiedlonych przez banki, pomyślałem w pierwszej chwili, że to jest jakaś dekoracja filmowa (śmiech). Generalnie dla mnie wtedy Warszawa, to była Starówka. Wprawdzie, gdy moi rodzice – dziennikarze wyjechali służbowo zagranicę, mieszkałem przez moment na Mokotowie przy ul. Tynieckiej i trolejbusem dojeżdżałem do mojego liceum. W tym czasie dopadł mnie rok 1968 i wydarzenia marcowe. A ponieważ szkoła znajduje się niedaleko Uniwersytetu, pamiętam kordon milicji i zalecenie, żeby rodzice odbierali dzieci ze szkoły. Kłopot polegał na tym, że moich rodziców nie było. Raczej nie znałem lub nie rozumiałem powodów ideologicznych strajku marcowego, ale była to dla mnie podniecająca przygoda: starcia z milicją, ucieczka przed powalającym z nóg strumieniem z armatki wodnej czy przyłączenie się do skandujących studentów… To było naprawdę duże przeżycie i jednocześnie jakby wejście w dorosłość.

– Czy zetknął się Pan z represjami dotyczącymi Polaków pochodzenia żydowskiego ?

Tak, wielu moich bliskich kolegów i równie bliskich koleżanek z liceum wyjechało na Zachód. Z początku nawet im trochę zazdrościłem, bo wyjazd na Zachód był wtedy miłym przywilejem. To, że wyjeżdżają na stałe i nie z własnej woli, dotarło do mnie z pewnym opóźnieniem. Po latach nadal nie potrafię odnieść się do sprawy relacji polsko-żydowskich w optyce konfliktu. Znam masę fajnych i niezbyt fajnych ludzi po obu stronach wzburzonej rzeki i nie umiem się wznieść ponad niezbyt odkrywczą konstatację, że ludzie są różni i religia nie ma z tym nic wspólnego. A jeśli ktoś chce mnie wciągnąć w podejrzaną dysputę, mam argument. Pokolenia powojennych Polaków zostały wychowane na Brzechwie i Tuwimie – dwóch Polakach żydowskiego pochodzenia. Na ich inteligencji, dowcipie i kulturze języka. To, że na wrażliwość polskich dzieci mieli wpływ dwaj wielcy Żydzi, jest najlepszym przykładem naturalnej i pięknej koegzystencji bez zbędnych wartościowań czy bezzasadnych głupawych wniosków.

– Po liceum była Akademia Teatralna, potem Teatr Rozmaitości…

-Zacznę od tego, że gdy wszedłem do Akademii w 1970 roku, to już z niej nie wyszedłem do dzisiaj. Przeszedłem tam wszystkie szczeble aż do stanowiska rektora – co zresztą wcale nie było moim celem. Natomiast z Rozmaitościami to było tak, że na ostatnim roku stworzyliśmy kabaret „Kur”, który ludziom z branży bardzo się podobał i otrzymaliśmy sporo różnych propozycji pracy. Wybrałem STS, który właśnie się przeprowadził do Teatru Rozmaitości. Myślę, że wielki wpływ na mój dalszy rozwój intelektualny i artystyczny mieli szczególnie dwaj ludzie, których tam spotkałem. Pierwszy to twórca najlepszych powojennych kabaretów – „Konia” i „Owcy”- Jurek Dobrowolski. On w starciu ze światem po mistrzowsku posługiwał się ironią i żartem. A drugim był współtwórca STS-u – Andrzej Jarecki – dla mnie wzór kultury osobistej i geniusz mediacji w najtrudniejszych lub beznadziejnych z pozoru sprawach. Pamiętam, jak kiedyś opowiedział nam treść sztuki, którą właśnie przeczytał i zrobił to tak zajmująco, że od razu chcieliśmy ją grać. Jednak po przeczytaniu oryginału okazało się, że wcale nie jest taka dobra…

– Był Pan później przez 10 lat dyrektorem i aktorem Teatru na Targówku, gdzie stworzył Pan Teatr Rampa. Jak Pan wspomina tamten czas ?

Gdy tam nastałem, w 1987 roku, zobaczyłem wielki budynek w prawie że szczerym polu (prawdopodobnie był budowany jako przyszła stacja metra), a gdy wszedłem do środka, w miejscu sceny ziała wielka dziura. Trwał tam remont generalny. Poczułem wtedy ducha pioniera amerykańskiego i postanowiłem zacząć coś od początku. Zaangażowałem absolwentów Akademii Teatralnej, musical „Złe zachowanie” szybko stał się hitem i … poszło. Natomiast każdy dzień na fotelu dyrektora teatru jest kolejnym powodem do stresu. Siatka potrójnej odpowiedzialności oplatająca osobę pełniącą tę funkcję zrobiona jest z niezwykle wytrzymałego materiału i nie sposób się z niej uwolnić. Odpowiedzialność wobec widza jest tą najważniejszą. Teatr musi być dla kogoś poza dyrektorem i zespołem. Odpowiedzialność wobec zespołu jest drugim w kolejności czynnikiem determinującym kogoś, kto ludziom wokół siebie zgromadzonym ma dać nie tylko pracę, ale uczynić ją w miarę sensowną i przynoszącą jakąś satysfakcję. Trzecie w kolejce są tzw. władze, które powierzyły stanowisko i dają na teatr pieniądze. Jednak dyrektor nie powinien prowadzić teatru dla „darczyńców”, którzy go na fotelu posadzili.

– Od lat kształci Pan nam nowe pokolenia aktorów. Co im Pan mówi o kondycji współczesnego aktora ?

Aktor jest obecnie czymś w rodzaju produktu na sprzedaż. Wiem, jak to brzmi, ale to prawda. Dawniej aktor biorący udział w reklamie czy popularnym serialu ryzykował, że żaden reżyser filmowy czy teatralny nie zatrudni go, bo będzie się bał u widzów skojarzeń z jakimiś produktami czy konkretnymi rolami. Dziś wielu dyrektorów i reżyserów angażuje aktora właśnie dlatego, że jest znany z jakiejś reklamy czy sitcomu. Każdy z nas, uprawiających zawód aktorski, ma swoją wycenę, o której nawet nie wie. Jest ona busolą dla reklamodawców w ewentualnym zatrudnieniu i, w następstwie, w wysokości honorarium. Dziewięćdziesiąt procent nie tylko aktorów, ale aktywnych zawodowo muzyków, plastyków, tancerzy, reżyserów czy pisarzy żyje z miesiąca na miesiąc, a bywa – że z dnia na dzień. Zajmują się rzeczami bardzo odległymi od swego wykształcenia i profesji. I nie są to wcale nieudacznicy.

– W pańskiej książce „Człowiek z parawanem” odniósł się Pan do zjawiska czytania performatywnego sztuk w teatrze, które robi się coraz popularniejsze. Czy z upływem czasu nie zmienił Pan zdania?

Przyznam się, że trochę czasu mi zajęło rozumienie całego makiawelizmu „perormatywnego czytania” i „projektu w teatrze”. Bo np. w plastyce taki termin jak „szkic” istnieje od zawsze. Czy teatr da się „szkicować”…? Reżyser w zasadzie musi to robić, tylko jeszcze wczoraj na „szkice” nie sprzedawano biletów. Mało tego – nie pokazywano ich wychodząc z założenia, że skoro publiczność miałaby przyjść naprawdę, to nie wypada jej pokazać czegoś na niby. Jako reżyser czułbym się w takiej sytuacji jak piekarz, który proponuje klientom chleb tak trochę, tylko wstępnie wypieczony. Jeszcze nie tak dawno to artysta miał się wykazać wyobraźnią, a widz był niejako konsumentem jej efektów. Dziś artysta może mieć tylko odrobinę intuicji i odrobinę inicjatywy – to widz ma się wykazać wyobraźnią! To wielka zmiana. Cały czas się jej uczę.

– Na koniec chciałbym zapytać o Pana postać doktora Tadeusza Koziełły z „Klanu”, tak lubianą przez widzów. Czy nadal będziemy mogli go oglądać ?

Tak, nadal kręcimy z Joasią Żółkowską następne sceny. Zostałem zaproszony do tego serialu na chwilę, na moment, a zostałem na wiele lat. Tworzymy tam z Joasią rodzaj kontrapunktu do tego, co tam się dzieje. I nie chodzi do wydarzenia akcyjne, ale o kontrapunkt natury artystycznej. Zazwyczaj w telenowelach oczekuje się od aktorów, ażeby grali w miarę możliwości samych siebie, ponieważ wtedy jest mniejsze niebezpieczeństwo, że po latach grania nagle „wyjdą z roli”. Tymczasem nasze role są od początku wykreowane, charakterystyczne. Dlatego, moim zdaniem, stanowią kontrapunkt dla innych postaci. Nie ukrywam, że z przyjemnością gram doktora Koziełło.

Tekst pochodzi z miesięcznika STOLICA nr 10 (2317) październik 2018.

Leave a Reply