Przejdź do treści

Niewinni drapieżcy

Tomasz Miłkowski pisze po premierze wersji performatywnej „Rechnitz. Opera – Anioł Zagłady” w TR Warszawa:

Ta zbrodnia nie została nigdy ukarana. Nie odnaleziono nawet zwłok prawie 200 węgierskich Żydów-robotników przymusowych bestialsko zamordowanych w pod sam koniec drugiej wojny światowej na zamku w Rechnitz na granicy austriacko-węgierskiej.

Jedna z wielu zbrodni holocaustu nie przypadkiem wyparta z pamięci. Jak w Polsce, przez lata zapomniany mord w Jedwabnem.

A oto jak się przedstawiają fakty, cytuję za ulotką teatralną:

„W nocy z 24 na 25 marca 1945 roku po zakończeniu przyjęcia dla lokalnych notabli NSDAP i SS, wydanego przez baronową Margit Batthyány (z domu Thyssen-Bornemisza) i jej męża na ich zamku w Rechnitz, dokonano zabójstwa około 200 (dokładnej liczby nie ustalono) robotników przymusowych (w większości węgierskich Żydów), przetrzymywanych w stodole przyzamkowej. Kazano im się rozebrać, znęcano się nad nimi, na koniec urządzono polowanie. Zostali pochowani w grobach przygotowanych przez grupę robotników, których zabito następnego dnia wieczorem. Zabójcami byli Franz Podezin (szef miejscowej placówki NSDAP i Gestapo) oraz dziewięć innych osób, uczestników przyjęcia na zamku. Grobów do tej pory nie odnaleziono. Jedyny więzień, który cudem przeżył masakrę i po wojnie powrócił z emigracji, by zeznawać podczas śledztwa, został zastrzelony przed miejscowością Rechnitz. Również tej zbrodni nigdy nie udało się wyjaśnić. Goście przyjęcia, podobnie jak mieszkańcy Rechnitz, którzy byli świadkami polowania, nigdy nie zdradzili, co tamtej nocy naprawdę się wydarzyło ani gdzie pochowano 200 ciał. Opieszałe prowadzenie dochodzenia przez władze austriackie w sprawie zbrodni umożliwiło Podezinowi ucieczkę do RPA. Małżonkowie Batthyány nie zostali oskarżeni – baronowa z mężem i z kochankiem przeniosła się do Szwajcarii i tam zmarła w 1989 roku”.

Ten wstrząsający epizod z czasów pogardy dla słabszych (mordowali, bo było wolno, bo mogli) wzięła na twórczy warsztat Elfriede Jelinek, pisarka wyczulona na krzywdę, a zwłaszcza na niepamięć o wyrządzonych niegodziwościach. Mogła napisać fabularyzowaną opowieść o tym zdarzeniu, które ma dość w sobie dramaturgii, aby wypełnić mocny scenariusz filmowy czy wstrząsający tekst dramatyczny. Ale Jelinek jest pisarką, która drąży głębiej, szuka pod spodem historii kontekstów i odniesień. Jej dramat „Rechnitz. Anioł zagłady”, jak już od lat to czyni, utrzymany w formie monologu bez didaskaliów, z którym musi sobie poradzić reżyser, jest opowieścią posłańców, którzy nie tyle opowiadają o tym straszliwym wydarzeniu, ile w rozmaity sposób zacierają ślady po tej zbrodni.

Każdy inaczej, sięgając po wyjaśnienia ideologiczne (dla dobra narodu), psychologiczne (ofiary „same się prosiły”), wojenne (nadciągali „Ruscy”), klasowe (panom wolno więcej), a także uzasadniając bezradność organów sprawiedliwości upływem czasu i brakiem dowodów. Zarówno ofiary, jak i kaci rozpłynęli się w niebycie, a czas przecież robi swoje, pora zapomnieć, tyle innych kłopotów mamy na głowie. Oto argumentacja posłańców, osobiście niezwiązanych ze zbrodnią (nie są nawet świadkami, jakimi bywali posłańcy w tragedii greckiej, raczej ich karykaturą), przez których relacje przebija się jednak pełne niezdrowego podniecenia wspomnienie polowania na ludzi, sprawiające katom niemal erotyczną satysfakcję.

Sztuka Jelinek szybko trafiła na scenę, jej prapremiera miała miejsce w Teatrze Kameralnym w Monachium – ten spektakl był pokazywany również w Polsce podczas festiwalu Dialogu Czterech Kultur w Lodzi (2010). „To, co powstaje – pisała o tej realizacji Christine Dössel, recenzentka teatralna „Süddeutsche Zeitung” – to wielowarstwowa łamigłówka skomponowana niczym fuga, pełna kontrapunktów plecionka językowa, przenikliwa i wyraźna”.

Wkrótce sztuka Jelinek doczekała się premiery polskiej w Teatrze Polskim we Wrocławiu (2012). Rzecz reżyserowała wtedy Katarzyna Kalwat, która teraz podjęła się wystawienia opery Wojtka Blacharza opartej na tym utworze.

Kompozytor tak wyjaśnia swoje intencje: „W „Rechnitz. Opera”, która będzie moją piątą operą, muzyka nie tylko staje się tłem dla tekstu, ale dopełnia go i poprzez umuzycznienie (rytmizację, motywy przypisane) nadaje mu w pewnym sensie sztuczną formę. Podobnie dzieje się z relacjami świadków masakry w Rechnitz, którzy próbują opowiedzieć prawdę, nie wypowiadając jej, tak konstruują język, by go zatracić, upłynnić, zagubić w niekończących się łącznikach, epizodach, ozdobnikach i kontrapunktach”.

Może to wydawać się na pierwszy rzut oka zaskakujące, że temat tak na wskroś dotkliwy i współczesny przyobleka się w formę opery, której istotą jest konwencja, sztuczność, ucieczka od naturalności dzisiaj tak w teatrze modnej. A jednak pierwsze pokazy performatywne tego dzieła, przygotowane dla widzów festiwalu Warszawska Jesień, prezentowane na scenie TR Warszawa, okazały się więcej niż obiecujące. Aktorzy po prostu siedzą przed pulpitami z tekstem i uwagami muzycznymi, czasem popijają wino, spoglądają na siebie, a nad ich głowami, nieco wyżej rezyduje kwartet wiolonczelowy Cellonet w składzie: Andrzej Bauer, Magdalena Bojanowicz, Bartosz Koziak, Marcin Zdunik. Wedle intencji twórców ten kwartet symbolizuje resztówkę, jaka pozostała z orkiestry dworskiej. Pałacowy wystrój podkreślają dwa wielkie poroża umieszczone po obu stronach kwartetu. Na dobrą sprawę to dzieło już w formie koncertowej (aktorzy nie śpiewają, ale posługują się formą recytatywu) jest domknięte, doskonale zharmonizowane, w którym głosy aktorów współbrzmią z kwartetem wiolonczelowym. W pewnej mierze „spreparowanym”, choć klasyczne dźwięki wiolonczel silnie dochodzą do głosu. Jednak tak jak to bywa we współczesnej muzyce instrument demonstruje swoje walory brzmieniowe w całości, a to jako pudło rezonansowe, a to niepokojący poszum „bezdźwięcznych” strun pociąganych smyczkiem, a to niemal jak instrument perkusyjny. Te rozmaite walory brzmieniowe budują nastrój monologów posłańców, które skonstruowane zostały muzycznie, w zgodzie z niezwykłą muzycznością tekstu Jelinek, którą próbowała w swoim przekładzie zachować Monika Muskała.

Najważniejsi jednak pozostają aktorzy, którzy demonstrują kreatywność, sztuczność narracji, wydobywając istotę przesłania Jelinek – oto historia zostaje wtłoczona w formę, która uwodzi swoim wyszukanym pięknem, niezwykłością, w dużej mierze niwelując znaczenie samej treści, którą Posłańcy mają do zakomunikowania. Wszyscy tu świetnie sprawdzają się w partiach o walorach muzycznych (nad muzycznymi i aktorskimi improwizacjami sprawowali opiekę Andrzej Bauer, Wojtek Blecharz i Katarzyna Kalwat): Magdalena Kuta z porażającą precyzją, sugestywnie odtwarza napięcie psychiczne, jakie towarzyszyło zbrodniczym czynom baronowej, tytułowego Anioła Zagłady, Lech Łotocki powołuje się na dobro narodu i luki pamięci w zawiłych przemówieniach. Tomasz Tyndyk portretuje kogoś skłonnego do zachowania swobody w każdej sytuacji, Cezary Kosiński, Paweł Smagała i Agnieszka Żulewska wnoszą własne akcenty do tego koncertu kunsztownej niepamięci, z którym usiłuje zerwać Jelinek. Nie od dzisiaj oskarża austriackie społeczeństwo o wyparcie win, o tuszowanie przeszłości. Ale, jak wiemy, to nie tylko problem Austriaków i stąd spektakl może spotkać się w Polsce z żywym oddźwiękiem.

Przedstawienie już w pełni przygotowywane na scenie TR Warszawa zaistnieje w lutym przyszłego roku, ale już dziś wiadomo, że rodzi się bardzo mocny spektakl, podejmujący w nowatorskiej formie jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń człowieka XX wieku.

Tomasz Miłkowski

fot. Grzegorz Mart/Warszawska Jesień

Leave a Reply