Przejdź do treści

Wojciecha Malajkata dialogi z farsą w tle

Farsa. Gatunek komediowy osadzony historycznie w przestrzeni sztuki plebejskiej. Stąd wywodzi się rubaszny żart, który pokazywał język możnym tego świata. Farsowe żywioły miały za nic umiar. Prowokowały, uwodziły, stawiały na głowie porządek słów i myśli. Widz wszystkie łobuzerstwa rozgrzeszał, z wyjątkiem marnej jakości farszu. Bowiem i ten farsz i tę farsę wspiera od wieki wieków precyzyjna receptura łącząca rozmaitej wagi zabawowe epizody z klarownym przesłaniem: komu żart służy, a kogo ośmiesza.

Trafiony w sedno oczekiwań publiczności dowcip przydaje farsowej potrawie właściwego aromatu. Prawdę powiedziawszy kulinarne horyzonty znakomicie się mieszczą we francuskim pejzażu, gdzie sztuka bez kuchni oraz kuchnia bez sztuki żyć nie mogą. Farsę trzeba jeść, delektując się doborem składników. Nota bene XV-wieczna arcyfarsa Mistrz Piotr Pathelin wciąż zachwyca historią szalbierstwa tyle prostego, ile pełnego wdzięku i radości. Zresztą, co tu dużo gadać. Na farsowe szlaki zerkali między innymi Szekspir, Molier, Goldoni, Beaumarchais, Gogol, Fredro. Ba, światło farsy odbija się w krzywych zwierciadłach teatru absurdu. Że wymienię tylko kubłowe pogaduszki Nagga i Nell z Końcówki Becketta, czy zdanka oraz wyuzdanka, którymi licytują się Profesor i Uczennica z Lekcji Jonesco.

Farsa trzyma się więc krzepko, choć sezonowo dopada ją żołądkowy rozstrój. Sytuowana wśród klejonych pośpiesznie dowcipasów, głupawych replik ożywianego n-ty raz żarciku – marnieje i po prostu więdnie. Takie choroby ją nękały już w drugiej połowie XIX wieku, kiedy rozpędzał się bulwarowy rynek sztuki, choć akurat wówczas błysnął cudownymi barwami Słomkowy kapelusz Labiche’a. Tak czy siak, gatunek stale się odradza i tryska wyzwolonym śmiechem, zwłaszcza w przymierzu z psychologiczno-realistyczną perspektywą obyczajowej tragikomedii.

Właśnie takie materii pomieszanie doskonale czują francuscy autorzy, czego przykładem są dwa spektakle. Teatr Studio Buffo (Tito Productions) – Imię, tekst: Matthieu Delaporte, Alexandre de la Patelliere i Teatr Syrena – Nasze żony, tekst: Éric Assoous. I teraz proszę państwa ważna sprawa. Aktorstwo. Dla farszu farsy element bezcenny. Dowcip można łatwo ubezwłasnowolnić nadekspresjią i niedoekspresją. Akrobatycznej zręczności wymaga balans między lekkim a dosadnym żartem. Trzeba dyscyplinować drwinę, dając jej jednocześnie maksimum swobody. No cóż, do granicy, gdzie zabawa nabiera refleksyjnych barw docierają tylko wirtuozi gatunku.

Z tym większą przyjemnością polecam Państwu wymienione spektakle. Imię właśnie wykonawcom stwarza wyjątkowo szeroki plan dzięki reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Potwierdza On po raz kolejny, (przypominam inscenizatorski sukces Kotki na gorącym, blaszanym dachu w Teatrze Narodowym), jak znakomicie śledzi w perspektywie struktury postaci przepływ myśli transponowanej na mały i duży gest. Ile wprowadza wariantów, by trop „serio” funkcjonował i w soczystej mimice i w przedłużonej pauzie. Taki tryb współuczestnictwa zaznacza się na planie żartu oraz refleksji przede wszystkim w grze trójki aktorów: Szymon Bobrowski, Marcin Hycnar, Wojciech Malajkat.

Onomastyczna prowokacja pod tytułem: kto i dlaczego planuje dziecku imię Adolf uruchamia psychiczne demony skrywane w gąszczu norm. Swoista „Adolfiada” sięga fobii sympatycznego skądinąd profesora literatury, któremu Szymon Bobrowski nadał specyficzną ciepło-zimną kolorystykę. Nękany przez okrutne wścibstwo przyjaciół puzonista Claude (Marcin Hycnar) dotyka i prawdy i wzruszenia, odsłaniając twarz kochanej na przekór stereotypom kobiety. Obaj bohaterowie tkwią w sporze o imię po uszy.

Inaczej funkcjonuje niesforny pomysłodawca „Adolfiady” Vincent (Wojciech Malajkat). Bohater krąży dookoła, choć też wpada w epicentrum kłótni. Sam fakt, że krąży i że wpada został przez Malajkata znakomicie wykorzystany. Głos komentatora dopełnia głos uczestnika. I vice versa. Lecz na tym nie koniec. Bowiem rola niesie ze sobą nutę nostalgii, tęsknoty, jakiś smutek, a może żal? Późne ojcostwo Vincenta zaciera przyjacielsko – rodzinny konflikt, lecz nie rozstrzyga tonu niespełnienia. Świetna aktorska robota. Ważny przyczynek na drodze artystycznej wiwisekcji śmiechu, uśmiechu i ciszy.

Inną optykę, lecz podobną determinację w wyborze świadomie subiektywnego przekazu niesie rola Maxa w Naszych żonach. Ster działań, a ściślej mówiąc ster rozmowy, trzyma aktorskie trio: Wojciech Malajkat (Max), Wojciech Przoniak (Simon), Jerzy Radziwiłowicz (Paul). Zapowiada się karciany wieczór w sosie farsowo-komediowym. Zdawałoby się, iż żaden kobieton nie uszczknie bohaterom godzin wyrwanych z rodzinnego młyna. Jednak zabawowy plan przecina wątek kryminalny. Nie zamierzam go ujawniać. Dlatego stawiam kropkę i wracam w rejony aktorstwa.

Kunszt komediowy Wojciecha Pszoniaka, któremu przypadła i rola i reżyseria jest już artefaktem. Wszyscy miłośnicy teatru wiedzą też, jak cyzeluje słowo Jerzy Radziwiłowicz. A jednak inscenizacja nie scala poszczególnych epizodów. I tak postać Simona unosząc się na fali kolejnej etiudy de facto – gdy zbliża się chwila autorefleksji – odpływa. Z kolei pauzy i akcenty, mimo iż wyważone w każdym segmencie monologu, ulegają oratorsko – rezonerskiej formie, zza której wyłania się nuda.

Szczęśliwie omija te pułapki Max Wojciecha Malajkata. Uniknąwszy solowych zbliżeń oraz kaznodziejskiego diapazonu, stawia kluczowe pytania o granice ofiary w imię przyjacielskich sojuszy, o prawdę, która często wspiera, lecz czasem rani, o samotność, co i boli i chroni…

Dwie dobrze uszyte francuskie tragifarsy, w których nie tylko szaleje sprowadzany ad absurdum żart, ale również widać autentycznych ludzi, którym daleko do żartu, a bliżej do depresji. Dwie inscenizacje wsparte dobrym zespołowym aktorstwem. Oglądając je, spotkałam szczególny trop dwu ról Wojciecha Malajkata, gdzie komediowa dezynwoltura wpisuje się w autentyczny bagaż przeżyć. To istotna, poruszająca wypowiedź o nas i dla nas.

Jagoda Opalińska

Leave a Reply