Przejdź do treści

Cisza, szum i zgiełk

Tomasz Miłkowski o rozpoczynającym się sezonie teatralnym pisze w tygodniku „Przegląd”:

Tak jest od lat: mimo że „sezon teatralny” stał się pojęciem bardziej umownym niż rzeczywistym, z początkiem września rusza z impetem machina teatralna, sypią się premiery, zapowiedzi rychłych premier i festiwali. Słowem, widać, że zaczyna się coś nowego.

Latem wprawdzie już teatry nie zamykają się na cztery spusty, a niektóre nawet pracują pełną parą jak Polonia i Och-Teatr Fundacji Krystyny Jandy czy Teatr Wybrzeże ze swoimi letnimi scenami, ale początek sezonu musi wybrzmieć.

Teatr WarSawy z siedzibą na słowo honoru

Pierwszy ton nowemu sezonowi dał Teatr WarSawy spektaklem-koncertem Leny Piękniewskiej-Bem „NieWarszawa”, mądrym i pięknym. Szkoda, że przy tej okazji warszawski Ratusz nie wypowiedział się o przyszłości tego energicznego, offowego teatru, który już wrósł w pejzaż stolicy. Od trzech lat trwa wymowne milczenie Ratusza, od czasu kiedy warszawscy radni odrzucili projekt wymiany tytułów własności między gminą i właścicielem dawnego kina Wars na Nowym Mieście, gdzie mieści się dzisiaj teatr WarSawy.

Trudno dociec, czemu podjęto taką decyzję, ale rezultat jest taki, że teatr istnieje jedynie dzięki dobrej woli prywatnego właściciela, który stosując preferencyjne warunki najmu faktycznie ponosi straty – wciąż z nadzieją, że dojdzie z miastem do porozumienia. Ale Ratusz milczy, trzymając w napięciu nie tylko właściciela, któremu już puszczają nerwy, ale przede wszystkim artystów, którzy związali swoje życie z tym miejscem w Warszawie i stworzyli magiczny punkt na mapie kulturalnej pustki Nowego Miasta. Adam Sajnuk, szef WarSawy, prowadzi teatr w warunkach „frontowych”, wciąż niepewny, jak długo jeszcze. Najwyższy czas z tym zerwać (to apel do Ratusza) i rozwiązać ten palący problem.

Tymczasem twórcy WarSawy nie ustają w przygotowaniach do kolejnych premier, jeszcze we wrześniu pokazują publiczności nowe pomysły, począwszy od koncertu „Duszpasterza hipsterów”, czyli Andrzeja Konopki, który zdobył nieprawdopodobną popularność w kabarecie „Pożar w Burdelu”. A pod koniec września kolejna odsłona rozwijającego się romansu WarSawy i Montowni – obejrzymy tu spektakl „Niepodległość słoików” z udziałem aktorów Teatru Papahema z Białegostoku, a w planach śni się Sajnukowi i Rutkowskiemu powołanie sceny stad-up-u, coraz bardziej popularnej formy teatru-kabaretu jednoosobowego, którego guru jest Rafał Rutkowski. Trzymam kciuki z nadzieją, że Teatr WarSawy stanie na solidnych własnościowych nogach i nie będzie musiał wciąż drżeć, co się stanie za parę miesięcy, zwłaszcza że wróble ćwierkają, że to właśnie w gościnnych progach WarSawy od przyszłego roku mają grywać swoje spektakle aktorzy Teatru Ateneum, który idzie do remontu. Tymczasem Ateneum szykuje się do premiery „Antygony” Sofoklesa (13. X), którą zamierza uczcić swoje 90-lecie.

Żydowski z obietnicą stałej siedziby

O ile przyszłość teatru WarSawy nadal stoi pod znakiem zapytania, o tyle Teatr Żydowski może oddychać spokojnie. W poprzednim sezonie, choć pozbawiony stałej siedziby i poniekąd „na walizkach”, dał pokaz swoich możliwości artystycznych i organizacyjnych, przygotowując aż jedenaście premier w siedmiu różnych punktach Warszawy. Tuż przed festiwalem Warszawa Singera, który jest wspólnym dzieckiem Teatru Żydowskiego i Fundacji Shalom, Ratusz zdecydował o przeznaczeniu na nową siedzibę Teatru Żydowskiego posesji przy ulicy Próżnej 14, położonej na skrzyżowaniu z Placem Grzybowskim. Oznacza to, że Żydowski wygnany z placu Grzybowskiego powróci na Plac Grzybowski. Ratusz wydzielił 150 milionów na inwestycje mające dostosować wybrany obiekt do potrzeb teatru. Przyszłość rysuje się więc w jasnych barwach i Żydowski szykuje się do nowego sezonu w dobrym nastroju.

Forpocztą tego nastroju będzie koncert Gołda Tencer/ Masecki/ Młynarski (1 października), który ma zapowiadać powstanie przy Teatrze Żydowskim sceny muzycznej z prawdziwego zdarzenia, poprzedzony już piękną uroczystością w Łodzi, gdzie Gołda Tencer obchodziła 50-lecie pracy artystycznej. Dlaczego w Łodzi nietrudno zgadnąć, bo właśnie w tym mieście debiutowała. Z okazji jubileuszu Maciej Nowak napisał piękny tekst, nazywając Gołdę Tencer „Mamełe” – doprawdy trudno znaleźć lepsze określenie: „Gołda przeprowadziła swój teatr przez Morze Czerwone. Scementowała zespół i pracowników, przyciągnęła najwybitniejszych i najmodniejszych polskich reżyserów XXI-go wieku. Dzięki jej inicjatywie zaczęli tu pracować Maja Kleczewska, Monika Strzępka i Paweł Demirski, Anna Smolar, Michał Zadara, Jędrzej Piaskowski, Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. (…) Odważnie bierze też na swoje barki dzieło wybudowania nowej siedziby Teatru Żydowskiego w Warszawie. Nowego domu dla żydowskich artystów. W starotestamentowej tradycji wiele jest mocnych kobiet: Estera, Sara, Judyta. Gołda Tencer godnie kontynuuje tę matczyną misję”. Jubileuszowo ściskam, a wytrwałości życzyć nie muszę.

Koniec Teatru Video Poza

W zgoła odmiennym nastroju wchodzi w nowy sezon, a prawdę mówiąc, już nie wchodzi Teatr Video Poza Jolanty Lothe-Stanisławskiej i Piotra Lachmana. Ten znany i ceniony w Europie i w Polsce teatr eksperymentalny, który swoim laboratoryjnym polem działania uczynił współistnienie żywego aktora i odpowiednio komponowanej, często improwizowanej projekcji wideo, dokonał żywota. Nie starczyło mecenasom wyobraźni, by podtrzymać istnienie tej unikatowej w skali europejskiej placówki, siejącej ziarno poszukiwań w obszarze wciąż słabo rozpoznanym. Wielka szkoda. A przy tym gorycz, że śmierć tego teatru nastąpiła w zupełnej ciszy – prawie nikt się nie zająknął, że ubywa kulturze polskiej coś bardzo ważnego. W „Nekrologu” napisanym przez twórcę teatru, Piotra Lachmana można przeczytać: „Uchodzące za magiczne miejsce w pałacu Szustra przestało istnieć. Chciałoby się z tej okazji napisać samemu nekrolog, autonekrolog. Ale pewnie podejmie się tego zadania kiedyś  ktoś mniej lub bardziej powołany. (…) Przyświecała nam, przyświecała  mi, idea zademonstrowania realnych możliwości demokratycznego modelu sztuki, w której byłoby miejsce np. na błędy i improwizacje wykonawców, na dowolność interpretacji przez widzów, na wielość odbioru, na niejednoznaczność przekazu, na zabawę, często bliską oczopląsu, z samym widzeniem. Prawda, zawsze obawiałem się, że w trakcie spektaklu widzowie zdecydują się na opuszczenie salki. I pewnie chcieli to zrobić wielokrotnie, ale jakoś nie wypadało”. Teraz już takiej okazji nie będzie.

We Wrocławiu bez zmian

Okazji do świętowania nie mają aktorzy, którzy odeszli z Teatru Polskiego we Wrocławiu po konflikcie z nowym dyrektorem. Cezary Morawski przetrwał burzę i trwa na posterunku, choć w tym sezonie zyskuje „opiekuna” – samord dolnośląski przydzielił mu zastępcę do spraw ekonomicznych w trosce o racjonalne gospodarowanie środkami. Osieroceni aktorzy rozproszyli się po Polsce, ale niektórzy trwają we Wrocławiu tworząc Teatr Polski w Podziemiu – z początkiem sezonu dali nowe premiery w siedzibie Dolnośląskiego Centrum Filmowego (monodram Dariusza Maja „Aleja narodowa”) i Instytutu Grotowskiego („Postać dnia”, rzecz o Igorze Przegrodzkim, spektakl w reżyserii Seba Majewskiego). Monodram Maja to być może jakiś substytut zakończonej służby przez zasłużony festiwal teatrów jednego aktora WROSTJA, który wobec braku stabilnego wsparcia ze strony samorządu i miasta zakończył misję. Pod koniec września w Klubie Muzyki i Literatury, twórca wrocławskich festiwali jednoosobowych Wiesław Geras zwołał spotkanie pożegnalne Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru, który utraciwszy siedzibę i mecenasa, zadecydowało o samorozwiązaniu. To właśnie WTPT stało przez dziesiątki lat za festiwalem wrocławskim, a także serią wydawniczą poświęconą teatrowi jednoosobowemu.

Umiarkowanie optymistycznie rysuje się sytuacja w Starym Teatrze, gdzie cały poprzedni sezon upłynął na dość jałowym sporze dyrektora z konkursu z zespołem. Zawarto w końcu kompromis i być może ten sezon pozwoli Staremu wrócić do formy. Formę straci zapewne Teatr Jaracza w Olsztynie. Po wielu latach dyrektorowania władze nie przedłużyły kontraktu z dyrektorem Januszem Kijowskim, jednym z liderów kina moralnego niepokoju, który doprowadził do szczęśliwego finału gruntowny remont siedziby olsztyńskiego teatru i musiał odejść. Nie po raz pierwszy po odwaleniu czarnej roboty ktoś inny próbuje dobrać się do konfitur.

Klata laureatus

Ale dość tych smutnych refleksji, w nowy sezon wchodzimy przecież z prestową nagrodą teatralną – Jan Klata został wyróżniony laurem Nowej Rzeczywistości Teatralnej, przyznawaną przez międzynarodowe jury Europejskie (Premio Europa). Wiadomość do Polski o tym wyróżnieniu przyszła w kilka dni po tym, jak Klata odebrał – w towarzystwie Mai Ostaszewskiej i Krzysztofa Pomiana, przyznaną mu gdańską nagrodę Neptuna za pozostawienie „trwałego śladu w historii miasta oraz wpisanie się w wartości wolności i solidarności”. Nagrodzeni twórcy apelowali o solidarność i o wyciąganie nauki z historii Polski. „W swoim teatrze Jan Klata wydaje wojnę gnuśności, lenistwu, rutynie, cieplutkiemu zadomowieniu w tym, co mile, oswojone i lubiane, lękowi przed tym, co nowe, obce i nieznane. Nie interesuje go teatr relaksujący. Nie zaprasza na swoje spektakle widzów, którzy szukają rozrywki i ukojenia. Zaprasza wszystkich, dla których teatr jest terenem poszukiwań, sporu, walki, a także tych, którzy dotąd nigdy do teatru nie chodzili” – napisano w okolicznościowej laudacji. Uroczystość ta zbiegła się z końcowymi próbami „Trojanek” Eurypidesa w reżyserii laureata, którymi Teatr Wybrzeże zainaugurował nowy sezon. Tym, którzy tego nie pamiętają, warto przypomnieć, że nasz laureat Premio Europa to były dyrektor Starego Teatru, którego kandydaturę do sprawowania tej funkcji w następnej kadencji odrzuciła komisja konkursowa. Trudno być prorokiem we własnym kraju.

PremieraTrojanek” otworzyła 10. edycję przeglądu Wybrzeże Sztuki. Na scenach Teatru Wybrzeże można było zobaczyć m.in. spektakl „Murzyni we Florencji” Vedrany Rudan w reżyserii Iwony Kempy z Teatru Nowego Proxima, „Pod presją” wg scenariusza i w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru Śląskiego oraz „Przebudzenie wiosny” Franka Wedekinda w reżyserii Kuby Kowalskiego z Teatru Studyjnego Szkoły Filmowej. To jeden z bardzo wielu wrześniowych i jesiennych festiwali teatralnych, rocznie odbywa się ich w Polsce kilkaset. I nie jest to jakiś nasz lokalny fenomen – swego rodzaju festiwalomania wspiera teatr, bo wzmaga zainteresowanie, przyciąga na wydarzenia silniej niż tzw. normalny repertuar. Teatrowi sprzyja taki szum, atmosfera gali, odświętności.

Festiwalowy zgiełk

Wśród wielu takich zdarzeń wymienię dla przykładu: zakończone już rzeszowskie Reminiscencje, lubelskie Konfrontacje Teatralne, zielonogórskie (tradycyjne) Winobraniowe Spotkania Teatralne 2018, XIII Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego, który odbędzie się w Radomiu od 20 do 27 października 2018, warszawską Erę Schaeffera przygotowaną kolejny raz przez fundację Aurea Porta, festiwale offowe i monodramu, zwołane przez łódzki teatr Szwalnia czy też najmłodszy festiwal, odbywany po raz pierwszy w Słupsku z inicjatywy Nowego Teatru Scena Wolności (zakończony spektaklem „Klątwy” Olivera Frljicia z warszawskiego Teatru Powszechnego, na który miejscowa prawica rzucała swoje klątwy i zawiadomienia do prokuratury), czy też zwołany po raz drugi w Białymstoku Kierunek Wschód, prezentujący kulturę pogranicza. Nawet Teatr Narodowy zapowiada własny, niejako domowy festiwal „Znacie?… znamy!”, czyli przegląd repertuaru polskiego w stulecie odzyskania niepodległości (2–18 listopada 2018). Do tej wielkiej rocznicy, ale także własnego jubileuszu 125-rocznicy otwarcia podwojów nawiązuje repertuar Teatru im. Słowackiego w Krakowie, którego bohaterem będzie Stanisław Wyspiański – jego teksty wystawią m.in. Ewa Kaim, Bartosz Szydłowski i Małgorzata Warsicka. Z Wyspiańskim mierzy się również teatr w Koszalinie, który przygotował premierę Wyzwolenia w inscenizacji Tomasz Mana.

I trochę… ciszy

Na tle tego rocznicowo-festiwalowego zgiełku u progu nowego sezonu pojawił się osamotniony (ale nie tak całkiem) głos, że „Polska potrzebuje ciszy”. Mam na myśli skromny spektakl – instalację „Cisza” Izabeli Chlewińskiej, którą mogliśmy oglądać w Instytucie Teatralnym. W zapowiedzi wyjaśniano, że to spektakl z jednej strony medytacyjny i introwertyczny, a z drugiej bezpośredni i konfrontacyjny – w relacji i sprzężeniu energetycznym z otoczeniem, z tym, czego nie widać – uczuciami, myślami i fantazjami”. To jednak spektakl dla cierpliwych – działania polegające m.in. na przyodziewaniu, a potem wydobywaniu się wykonawców z burych pokrowców, które obfitowały w rozmaite skojarzenia (jak Pieta czy formy Henry’ego Moore’a) może okazać się nużące. Bardziej to wygląda na działanie terapeutyczne niż artystyczne, ale nie lekceważę takiej terapii w czasach, kiedy wrzask rozlega się niemal zewsząd.

Silniej przemawia jednak do mnie „Tchnienie” angielskiego dramaturga Duncana Macmilana na scenie studyjnej Teatru Narodowego, świeżutka premiera, która zaleca się inscenizacyjnym minimalizmem: żadnej dekoracji, robocze światło i bez muzyki. Debiutujący błyskotliwie jako ryser Grzegorz Małecki poprowadził młodych aktorów na głęboką wodę i zapewnił im zwycięstwo – potrafili wyrzeźbić słowem fascynujący obraz życia i ucz łączących parę, która odnajduje się w świecie dzięki nieustannemu dialogowi. Justyna Kowalska i Mateusz Rusin przez półtorej godziny trzymali w garści widownię, mając do dyspozycji tylko słowa. Okazuje się, że w teatrze to wciąż potęga.

Słowu zawierzył też Iwan Wyrypajew, pisząc i wystawiając „Irańską konferencję(premiera na Scenie na Woli), sztukę modelowaną na debatę popularnonaukową przedstawicieli elit intelektualnych Danii. Europejscy intelektualiści poszukują porozumienia z ludźmi wywodzącymi się z obcej kultury. Czy to w ogóle możliwe, jeśli tak – jak możliwe, pyta Wyrypajew i stawia widzów przed rebusem nie do rozwiązania. Mimo ograniczeń formy, a może dzięki temu właśnie, aktorzy demonstrują tu swoje możliwości warsztatowe i językowe (spektakl grany jest po angielsku), a prawdziwą kreację tworzy Agata Buzek, ostra jak brzytwa feministka.

Trochę dystansu

Dystans do codzienności oferuje Teatr Syrena, który pod zmienionym kierownictwem dokonał wielkiej przemiany, stając się czołową sceną muzyczną stolicy. Wystawiony właśnie musical „Rodzina Adamsów” w reżyserii Jacka Mikołajczyka przynosi wiele radości. Przygotowany z warsztatową precyzją, zachwyca w scenach tanecznych (jakie tu wspaniałe tango!), a przy tym zapewnia uśmiech, który towarzyszy obserwacji świata odwróconych wartości Tam, gdzie ból jest zabawą, śmierć niemal wytchnieniem, a szyderstwo plastrem na obolałe miejsca, wszystko wydaje się lekkie i przyjemne, zwłaszcza że utopione w przednim poczuciu czarnego humoru.

Nieźle się więc w tym sezonie zaczęło, a przecież jest na co czekać. Z napięciem liczę dni do premiery „Deprawatora” Macieja Wojtyszki (w reżyserii autora) na deskach stołecznego Teatru Polskiego. To najnowsza sztuka znakomitego artysty, który tym razem ukazuje rozmowy (i towarzyszące im napięcia) między Witoldem Gombrowiczem (Andrzej Seweryn), Czesławem Miłoszem (Wojciech Malajkat) i Zbigniewem Herbertem (Paweł Krucz). Nietrudno się domyślić, o co w tych rozmowach będzie szło – o Polskę oczywiście. To już druga rzecz Wojtyszki o Gombrowiczu. Poprzednia, „Dowód na istnienie drugiego” (premiera w roku 2014) o relacjach między Gombrowiczem i Mrożkiem, sprawiała przez kilka sezonów mnóstwo satysfakcji widzom Teatru Narodowego. Teraz można się spodziewać recydywy.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply