Przejdź do treści

Koniec teatru Video?

Uchodzące za magiczne miejsce w pałacu Szustra przestało istnieć. Chciałoby sie z tej okazji napisać samemu nekrolog, autonekrolog. Ale pewnie podejmie się tego zadania kiedyś  ktoś mniej lub bardziej powołany. Nad otwartą trumną videoteatru poza, pełna nazwa Lothe Lachmann Videoteatr Poza, chciałbym jednak, jako jego współsprawca, powiedzieć parę zdań.

Przyświecała nam, przyświecała  mi, idea zademonstrowania realnych możliwości demokratycznego modelu sztuki, w której byłoby miejsce np.na błędy i improwizacje wykonawców, na dowolność interpretacji przez widzów, na wielość odbioru, na niejednoznaczność przekazu, na zabawę, często bliską oczopląsu, z samym widzeniem. Prawda, zawsze obawiałem się, że w trakcie spektaklu widzowie zdecydują się na opuszczenie salki. I pewnie chcieli to zrobić wielokrotnie, ale jakoś nie wypadało.To było wliczone w koszta, dość , trzeba przyznać, wysokie. Bo stworzenie nieco chaotycznego, zagmatwanego układu złożonego z wielu kamer, magnetowidów, monitorów, rzutników , mikserów, wzmacniaczy i niezliczonej ilości kabli, wpisanie w niego aktorów, zarówno tych grających „na żywo”, jak i aktorów uprzednio nagranych, konfrontacje wszystkich tych planów, ich przenikanie i miksowanie na bieżąco, tak, aby w oczach widzów wytworzyła się wizja wielowątkowa, wielopoziomowa i wieloznaczna, pochłonęło mnóstwo kasy. Tym bardziej byliśmy wdzięczni decydentom, którzy dorzucali coś od siebie do naszego budżetu, w niejasnym przeświadczeniu, że w pałacyku Szustra jednak odbywa się coś , czego miasto nie musi się wstydzic. Istotnie, gdy tylko demonstrowaliśmy nasz model poza granicami kraju, ich nadzieje i przy okazji również nasze spełniały się. Nie doceniano jednak nigdy w odpowiednim stopniu możliwości promocyjnych na tzw.świecie, które tkwiły w naszym nowatorskim modelu, a który zasłużył był na wparcie bardziej szczodre. (Choć w kulturze nie zawsze wysokość dotacji idzie w parze z poziomem artystycznym! Myślę‚że akurat w naszym pryzpadku było wręcz odwrotnie!) Pamiętam zaskoczenie jednej z bulwarowych gazet monachijskich, która po naszym udziale w festiwalu tzw. czołowych polskich scen , do których wtedy jako ich najbardziej ztechnizowana część widocznie należeliśmy, stwierdziła (prawie z przekąsem): “Polska na światowym poziomie techniki video!“. A to było tuż  po naszym starcie w 1985 r. Mogliśmy być świetnym towarem eksportowanym, tak jak staliśmy się wdzięcznym przedmiotem wielu prac badawczych, magisterskiej też (Małgorzaty Zawadki, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego), a nawet doktorskiej ( Zuzanny Pluto na Uniwersytecie w Lozannie), no ale chcieliśmy irytować i oczarowywać współobywateli, którzy jednak z czasem odchodzili do innych przykładów mniej „wymagających“ i modeli sztuki nieco jaśniejszej, często naśladowczej. Po latach nikogo nie dziwiła już obecność sprzętu elektronicznego, przede wszystkim ekranów i projekcji, na scenach tradycyjnych teatrów. U nas spełniał ten częściowo tylko ukryty sprzęt rolę innego typu: od samego początku (od spektaklu „akt orka“ w Teatrze Powszechnym) uważany za prowokacyjny bo nazbyt szpanerski efekt obcości, był aktywnym współtwórcą spektakli, chcieliśmy bowiem przede wszystkim przy jego twórczym udziale zademonstrować humanistyczny, ludyczny potencjał high technology, tworzyć coś , co w demonstracyjnej kontrze do jałowej telewizji, byłoby i było rodzajem bliskowizji.

Działaliśmy b. długo, model okazał się bowiem rozwojowy i wystawialiśmy go częstokroć na ryzykowne próby, choćby wciągając do współpracy aktorów, nie do końca przekonanych o sensie naszych działań, jednak w trakcie pracy coraz bardziej do nich przekonanych. Tu wypada wymienić przede wszystkim gościnne „występy“ Jana i Marii Peszków w dwóch wczesnych spektaklach („Akt orki” i „KaBaBaKai”), ale i innych aktorów, Jarosława Boberka, doskonale interpretującego wiersze Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Konopkę, który brylował w roli Hamleta gliwickiego, sędziwą Teresę Marecką, która kongenialnie wcieliła się w polską Żydówkę w spektaklu „Powieść dla Hollywood” według Hanny Krall, podobnie jak Wiesława Komasę a po nim Adama Woronowicza, którzy z kolei wcielili się w postać E.T.A. Hoffmanna, a ostatnio Stanisława i Mateusza Banasiuków w dwóch spektaklach na bazie utworów Alexandra Wata („Żyd Wieczny Tułacz” , 2014 i „Watogodzina”, 2016 ), nie mówiąc o wiernych i zafascynowanych metodą videoteatru twórcach z innych dziedzin takich jak Krzysztof Knittel (wspólny spektakl „Narodziny teatru z ducha i brzucha”, 1996),,Krystiana Robb-Narbutt („Cień dotyka mnie, ja dotykam cienia”, 2005-2005) lub Tadeusz Różewicz (spektakle „Hommage a Różewicz” , 2012 i „Różewicz z odzysku”,2014), rzeźbiarka Bożena Biskupska, Leszek Puchalski i inni. Wspomnieć należy też, że większość materiałów do mojego różewiczowskiego videotryptyku powstała i została zmontowana w tej naszej jak się okazuje niestałej siedzibie. Byłbym prawie zapomniał o Patrycji Stefanek i jej ofiarnym poświęceniu ciała (w spektaklu „Sny o mieście W.”) dla figury Syreny Warszawskiej, którego dolną część Matina Bocheńska zamknęła przemyślnie i wisłoszczelnie w pancerzu z łusek karabinowych. Niezapomniane też ciała i głosy trzech Mojr, Anny Chodakowskiej, Moniki Niemczyk i Małgorzaty Zajączkowskiej (w spektaklu „śpiewanna”). Wiernie towarzyszył wielu naszym spektaklom grający na żywo na swoich instrumentach klawiszowych (i niekiedy thereminie) Daniel Pigoński, podobnie jak kunsztowne charakteryzacje Waldemara Pokromskiego ratowały nas od pierwszych po ostatnie spektakle. Głosy Jadwigi Rappe, Olgi Mysłowskiej, Artura Stefanowicza, Marii Peszek, Michała Pydy i Mateusza Banasiuka stanowiły świetliste punkty w paru spektaklach, szczególnie w videooperze „śpiewanna“ i w spektaklu „Sny o mieście W.”. Również kompozytorzy Piotr Moss, Rafael Rogiński i Piotr Subotkiewicz tworzyli w swoim czasie sugestywne kompozycje do videospektakli.

Nie zrealizowałem dotąd i pewnie nie zrealizuję już swoich najważniejszych spektakli. Prawdę mówiąc, jednak z braku odpowiednich aktorów. Poza Jolantą Lothe, ktorej elektroniczna wyobraźnia i aktorska inwencja zadecydowały o poziomie pierwszych spektakli, wyrosłych z ducha świeżo zmarłego przyjaciela Helmuta Kajzara, w których występowała ona solo, ale bynajmniej nie samotnie, bo w towarzystwie swoich bardzo żywych i kolorowych elektronicznych sobowtórów, nie było aktora, który poświęciłby się w pełni (tak jak właśnie Jolanta Lothe przez ponad ćwierćwiecze!) temu całemu może nazbyt ambitnemu i być może poronionemu przedsięwzięciu, powstałemu z chwilą, w której porzuciłem poezję słowa dla poezji obrazu, współgrającego jednak zawsze i ze słowem, i z dźwiękiem. No i z pokładami wrażliwości wizualnej widzów, dewastowanej przez telewizję, bo w przestrzeni Videoteatru, na której jednej ze ścian widnieje do dziś tajemniczy fresk Jana Dobkowskiego z 1995 r., zadawałem sobie i widzom z ukrycia notorycznie pytanie, wzięte ze staroegipskiej Księgi Umarłych: „co się dziś stało w oku twoim?” .

Piotr Lachmann, Milanówek w sierpniu 2018

[Na zdj. scena ze spektaklu „Zgrzyt”, fot. Hanna Musdał]

Leave a Reply