Przejdź do treści

Pospolitość skrzeczy

Wiesław Łuka pisze o dwóch przedstawieniach, które wywarły na nim wielkie wrażenie w odchodzącym sezonie: „Weselu” Jana Klaty w Starym Teatrze i „Królu” Moniki Strzępki w stołecznym Teatrze Polskim:

Dwa wybitne przedstawienia teatralne: prapremierowe: Król ( na podstawie powieści Szymona Twardocha pod tym samym tytułem) i może setna albo sto pięćdziesiąta, trudno policzyć, premiera Wesela („czwartego wieszcza”, Stanisława Wyspiańskiego). Na dwóch scenach najbardziej zasłużonych dla narodowej kultury – na warszawskiej, w Teatrze Polskim i krakowskiej, w Starym Teatrze. Król opowiada o stolicy pod koniec II RP, Wesele, wiadomo: listopadowa noc 1900 roku w Bronowicach pod Krakowem.

Twardoch przewertował dokumentacyjne rozmaitości o stolicy burzliwych, przedwojennych lat sanacyjnej Polski. Przyznaje w wywiadzie: kupił w antykwariatach tyle książek o starej Warszawie, że zajęły mu metr bieżący regału, a do tego wiele tysięcy stron gazet. Ta lektura pobudziła jego – przecież także dziennikarza – wyobraźnię i zainspirowała do stworzenia panoramicznego obrazu stosunków polsko-żydowskich (ale nie tylko w Warszawie). Natomiast Wyspiański do napisania wiekopomnego dramatu zainspirował się jako gość wesela swego kolegi – poety, Lucjana Rydla. Zatem tę inspirację także można uznać za reporterską – „czwarty wieszcz” okazał się bystrym obserwatorem i „podsłuchiwaczem” weselników; roztańczonych, rozpitych i rozpolitykowanych gości – młodszych i starszych, małopolskich wieśniaków i krakowskiej inteligencji.

Na jakie tło rzuca Twardoch historie dramatyczno-tragiczne bohaterów? Zaczyna od relacji z bokserskiego pojedynku mistrza boksu, zwycięzcy, Jakuba Szapiro, tytułowego króla (ale także gangstera, który czytał Marksa) ze znokautowanym Andrzejem Ziembińskim (także gangsterem, znanym faszystą z Falangi). Mecz ogląda stłoczona publiczność w kinowej sali na warszawskim Muranowie. Mecz między czempionami swoich drużyn – słynnej, warszawskiej Legii i też stołecznej, ale żydowskiej Makabi.

Co ja mówię! Jakie tło? Przecież to kocił, w którym się gotuje! Tygiel, w którym wrze! Zatem – w jaki tygiel pisarz, a za nim autorzy spektaklu, wrzucają bohaterów dwóch społeczności? Czytam: „… Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu… mówiące dwoma językami, żyjące w obcych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, a w najgorszym – nienawiścią… jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem…”.

A jakie tło społeczne weselników kreśli Wyspiański? Czytamy fragment rozmowy dwóch bohaterów pijących w nocy kielicha, tak zwanego strzemiennego; w głowach im szumi od okowity i tańców. Gospodarz wesela wspomina przed panem młodym: „Mego ojca gdzieś zadźgali /gdzieś zatłukli/ spopychali/ kijami, motykami krwawiącego przez lód gnali”. Obydwaj krakowscy inteligenci wzięli za żony wieśniaczki, bo takie wesela były w Małopolsce modne na przełomie XIX i XX wieku. Dziś byśmy powiedzieli: młodopolska chłopomania była wtedy trendy. Niektórym się wydawało, że takie związki przyczynią się do zbratania szlachty z ludem – inteligencji z chłopstwem. A to z kolei da szansę wzmocnienia społecznych sił na rzecz odrodzenia Polski. Trudno powiedzieć, czy Wyspiański w to wierzył? Tymczasem przy strzemiennym kielichu jego gości weselnych ton rozmów był daleki od zbratania. Pan młody „rewanżuje się” gospodarzowi swoim wspomnieniem: „dziadka chłopi piłą rżnęli”. Ale młody wypiera ze swojej pamięci te wspomnienia. Przypomnijmy – one dotyczą wyjątkowo krwawej, tak zwanej galicyjskiej rzezi z 1846 roku. Teraz powtarzają to aktorzy z narodowej sceny. A po ukazaniu się Wesela w 1900 roku, historycy i publicyści przekonywali, że Polacy nie byli wówczas gotowi do wspólnej, skutecznej walki o odrodzenie wymarzonej Polski.

Obydwa spektakle zrealizowane przez mniej więcej rówieśników, czterdziestolatków. Król to dzieło duetu – Moniki Strzępki (reżyseria) i Pawła Demirskiego (sceniczna adaptacja powieści) – twórców zanurzonych w społeczną, polityczną i artystyczną dzisiejszość kraju. Tandem (również w sferze prywatnej) – Demirski (architekt, dziennikarz, dramaturg – obsypany nagrodami ) i Strzępka (również obsypana nagrodami) przyznają w jednym z najnowszych wywiadów „Dziś, żeby zaistnieć w sztuce i w mediach, trzeba obrzucać się pomidorami… Dziś rzeczywistość wyprzedza fikcję… Tak się utarło, że polityka jest areną cynizmu… A sztuka musi nadążać za życiem…”. Zatem twórcy zachęcają mnie do dygresji. Literacko – reżyserskie duo pokazało parę miesięcy temu w Poznaniu widowisko polityczne pt. „K”, a jego głównym bohaterem uczyniło… Jarosława Kaczyńskiego. Duo udzieliło wywiadu na ten temat. Wielce kontrowersyjny bohater naszego czasu, Kaczyński zadziwia autorów przedstawienia swoją „zatrważającą skutecznością”. Oto jeden z przywołanych przez Demirskiego przykładów z życia: „Kaczyński potrafi gardzić toruńskim dyrektorem, o. Tadeuszem Rydzykiem, ale tak rozgrywa te relacje, że wpływowego zakonnika ma po swojej stronie”. Prezes partii, jak nikt, potrafi też czytać nastroje społeczne. Oceniają go twórcy przedstawienia „K”: „Działa tak, że te wszystkie idee o demokracji, wartościach i wolności, to jakaś utopia, ponieważ tu głównie chodzi o utrzymanie bieżącej władzy… Władzy, która jest areną cynizmu”. W partii Kaczyńskiego – uważa Demirski – „liberalna noga została ucięta, gdy zabrakło brata bliźniaka, Lecha”. Koniec mojej dygresji. Dzięki niej przybliżam sylwetki twórców spektaklu Król.

A Jan Klata, twórca słusznie okrzykniętego arcydziełem przestawienia Wesele? Ma w dorobku entuzjastyczne recenzje krytyki i ponad dwadzieścia nagród za inscenizacje różnych sztuk. Tymczasem, po kilku latach dyrektorowania krakowskiej, wielkiej – narodowej scenie, mistrz w musiał się pożegnać ze Starym Teatrem. Tak zwana „dobra zmiana” polityczna w naszym kraju sprawiła, że Wesele Klaty ma marny zaszczyt być jego pożegnalnym dziełem reżyserskim w podwawelskim grodzie. Kierownictwo resortu kultury zarzuciło mistrzowi sceny „antypolskość” tego, co robił tu przez wiele lat. Nieważne otrzymane przez mistrza nagrody, nieważne aktorskie protesty i bojkot nowego kierownictwa Starego Teatru, ważna jest polityczna decyzja ministerialna. Sam Klata ocenia ją w wielu wywiadach. W jednym z nich czytam: „Reforma Narodowego Starego Teatru to jest tak, jakby Niemcy zrezygnowali z mercedesa, bo przyszli Rumuni i robią dacię”.

Zachwycam się Królem, ostatnim dziełem scenicznym duetu Demirski – Strzępka. Przypominam – dziełem powstałym z inspiracji Twardocha. W jego powieści tłok postaci na polsko-warszawskich i warszawsko-żydowskich ulicach – na Kercelaku, Tłomackiem, Lesznie, Nowolipkach, Nalewkach i Gęsiej. Na scenie Demirskiego i Strzępki jeszcze większy tłok – bieganie, krzyki, wołanie, przeklinanie, picie wódki, kawiarniane dyskusje polityczne, burdelowe bluzgi, śpiewanie rewolucyjnych strof. Taki dynamizm i tempo w fizycznym i słownym dzianiu się sprawili autorzy spektaklu (w powieści akcja toczy się wolniej, co zrozumiałe). Sprzyja temu obrotowa scena kręcąca się kilkadziesiąt razy podczas długiego przedstawienia. Jest na niej mecz bokserski; za chwilę ulica; za chwilę luksusowy samochód amerykański, czerwony chrysler; za chwilę kamienice i otwarte okna z rozwrzeszczanymi bohaterami; za chwilę marsz socjalistów z PPS, z rewolucyjną pieśnią na ustach („naprzód Warszawo, na walkę krwawą”); za chwilę rozmaite epitety i wyzwiska od faszystów, polskich kurew, Żydków, parchów; za chwilę dyskusje o nieistnieniu Boga, który opuścił swój Naród Wybrany (opuścił, skoro rodzą się dzieci z dwoma głowami, albo syjamskie bliźnięta – są rozliczne dowody na nieistnienie Boga, a przynajmniej na zwątpienia o Jego istnieniu); za chwilę seks w samochodzie; za chwilę dylematy o wyjeździe ze znienawidzonej, obcej Warszawy do Pelestyny. Wszystko dzieje się niby w planie bieżących wydarzeń, ale tak naprawdę to plan wspomnień. Snuje je narrator o niejasnej tożsamości, prezentujący się jako Motryc Berstein, któremu w przedwojennej Warszawie żydowski gangster, mistrz bokserki Szapiro, pepesowiec czytający Marksa, poćwiartował ojca. Sierota Moryc, zanim wyjedzie do Palestyny, wiele lat wcześniej, jako żydowski chłopiec w chrześcijańskim garniturze, zgolił pejsy i wdał się w gangsterską szajkę, którą współkierował zbójca ojca. Ten mistrz sportu – gangster Szapiro roztoczył opiekę nad sierotą. Po II wojnie Moryc Berstein jednak wyjechał do Palestyny. Potem, już w Izraelu, zmienił nazwisko na Inbar, został generałem i pisarzem. Teraz, w Tel Awiwie siedzi przy maszynie do pisania, snuje opowieść o sobie i wszystkich, których w długim życiu kochał i nienawidził; pisze i słucha przedwojennych płyt z piosenkami Eugeniusza Bodo i Hanki Ordonówny. Rozważa: „Nikt nie chciał żyć dla samego życia, ale żyć dla czegoś większego”. Został sam, bo w Zagładzie: „oni wszyscy umarli, a ja żyję. Czy jednak to naprawdę Moryc wspomina, czy jednak ktoć inny, który za maską Moryca się kryje, to tajemnica tego tekstu i spektaklu, w którym roi się od znaków zapytania i niepewności, co jest prawdą, a co zmyśleniem – poza przemocą, która króluje w powieści i na scenie.

Wiele z tych wspomnień oglądamy w poetyce patchworkowej na scenie. Dużo jeszcze innych spraw dzieje się na niej. Powtórzmy – wszystko w oparach alkoholu, w atmosferze gangsterskich wymuszeń okupów, w obrazach seksualnych fanaberii? Ta gorączka, ten tłok, te fanaberie w luksusowym burdelu Ryfki Kij z ulicy Koszykowej są równie intensywne w spektaklu, jak w powieściowej narracji Twardocha. Oglądając je na scenie trudno nawet na chwilę zapomnieć o jego kunszcie pisarskim Twardocha – o czytelnym przechodzeniu od wartkiej akcji do refleksji i medytacji narratora. Osobny zachwyt należy wyrazić nad językiem pełnym estetycznych zaskoczeń słowem i nastrojem. To mieszanka nastrojów Warszawy, Tel Awiwu, Synaju – wojny i pokoju, rzeczywistości i nadprzyrodzoności. Staremu już Mojżeszowi Inbarowi, generałowi, ukazuje się w tunelach ulic kaszalot – raz jako diabeł, raz jako anioł; który niby jest, ale go nie ma. Generałowi – narratorowi plączą się plany, zdarzenia, obrazy. Równolegle i na przemian w tym tyglu inny wątek, poważniejszy ton na scenie – kto chce opuścić Nalewki, wyjechać do Palestyny, a kto nie chce. Król, mistrz boksu i bandyta Szapiro wyznaje: „w dupie mam Palestynę…, bo tam musi się być pobożnym Żydem”. Zaś na kercelaku i Tłomackiem niekoniecznie. Na scenie (także w powieści) dobitnie przewija się wątek polskiej polityki: może dojdzie do kolejnego, rządowego zamachu stanu, by umożliwić dojście do władzy Edwarda Śmigłego-Rydza. Dyskutowane są również i wielokrotnie powtarzane informacje o wyrzucaniu przez „polskich faszystów” (narodowców) z polskiej armii „Żydków” i żydowskich studentów z polskich uniwersytetów.

Banalnie zauważę: Króla i Wesele łączy coś niebanalnego – łączy sprawa polska.

Zatem Wesele Jana Klaty – cztery spektakle w dwa dni (godz. 16,00 i 20,00) podczas niedawnych, dorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych. Nabita sala Teatru Dramatycznego, długa owacja na stojąco. Owacja i okrzyki natychmiast po tym, kiedy Jasiek (Andrzej Kozak, nestor zespołu Starego Teatru) tonem depresyjno- melancholijnym kończy widowisko: „miałeś złoty róg… został ci się jeno sznur…”. Czy dobrze zapamiętałem, a może nie dosłyszałem, że nie padło słowo „chamie”, które wplótł w wiersz sam Wyspiański? A może nie mogło ono przejść teraz przez gardło wybitnemu aktorowi?

Rozprawka dobrze się skomponuje, jeśli zacznę od problemu relacji polsko-żydowskich w Weselu? Pamiętamy, na ucztę weselną „wpada” Mosiek, ma się rozumieć – karczmarz, ojciec artystycznie rozwichrzonej, rozpoetyzowanej Racheli, która wywija taneczne figury i sporo gada wierszem. Ale i jej tata ma na scenie swoje istotne trzy grosze. Uderza w sedno relacji polsko-żydowskich: „my jesteśmy przyjaciele, co się nie lubią”. A niedługo potem Mosiek trzeźwo ocenia związek małżeński inteligenta z chłopką: „No pan się narodowo bałamuci, panu wolno – a to ładny krój”. Co Żyd chciał powiedzieć w ironicznej tonacji o Polsce?

Wyspiański utrzymuje swój dramat w młodopolskiej poetyce postromantyczno-molowej. Gość weselny, poeta wygłasza monolog, w którym – tak to usłyszałem, choć może przesadzam – pobrzmiewają tony Mickiewiczowskiej Wielkiej Improwizacji: „Duch dech zapiera, pospolitość skrzeczy – oczy zaszły mgłami”. Ale Klata wprowadza tonację DUR – muzyką heavymetalową, cudownie rozsadzającą bębenki, a także tanecznymi wężami i figurami, przypominającymi modern – baletowe układy Maurice Be’jarta. Chata rozśpiewana zostaje w ponad stuletnim tekście dramatycznym Wyspiańskiego. Zaś na scenie chatę zastępuje scenografia bardziej przypominająca patio, wokół którego coś się niby buduje, lub będzie się budować. Na środku sceny, konar ściętego na wysokości gałęzi dębu, a na nim wiejska kapliczka. W niej nie frasuje się Jezus, ani wpatrzona w niebo Maryja. Pustka w kapliczce. Pod dębem można by sobie wyobrazić grill z łagodnymi smugami dymu. Ale to już by było zbyt dużo awangardy, choć ona by się nieźle komunikowała z coraz bardziej pijanymi weselnikami… Ale stop – bez szaleństw inscenizacyjnych.

Zapewniam, że nie mam zamiaru ironizować nad pomysłami inscenizacji i scenografii Klaty. W stworzonej przez twórców przedstawienia atmosferze ani przez moment nie giną fundamentalne treści naszego narodowego dramatu. Przeciwnie , nabierają większej siły intelektualnego przesłania i artystycznego wyrazu. Przykład – zaskakuje występem obnażony z tradycyjnego kostiumu Stańczyk, podpierający się biskupim pastorałem. Tak zwani „strażnicy polskości” mogą się w tym występie dopatrzeć się obrazoburstwa, ale ja tu zobaczyłem co najwyżej zatrwożenie się grzechem pychy klerykalizmu narodowego. Inny pomysł: w przedstawieniu zadziwiają zjawy, których raczej się słucha, niż je ogląda. Kolejny pomysł: odwiedziny chochoła – nie ma odwiedzin, nie ma końcowego tańca chocholego. Zachwyca zgranie weselników – w jednych scenach roztańczonych do szaleństwa, w innych wykonujących w różnych momentach akcji właśnie chocholi balans. W powodzi inscenizacyjnych, awangardowych pomysłów oraz reżyserskich ingerencji w młodopolski tekst nie topią się uniwersalne wartości myśli Wyspiańskiego; jego zaduma nad naszym, narodowym losem – nas wszystkich, naszych przodków z tamtych czasów i nas obecnych. Nie traci na sile zatroskanie się nad zniewoloną ojczyzną, czekającą wtedy na z powstanie z martwych.

Niezwykle przejmująco zabrzmiało mi wyznanie redaktora – już śpiącego, nieźle podpitego, ale nie wszystko w nim tańcuje – on pyta donośnie: „Gdzie ta Polska…po całym świecie nie znajdziecie… ale w klatce, pod piersią serce jest, a to Polska właśnie…” .

Scena finałowa – wszyscy weselnicy chwycili kosy na sztorc, walą w podłogę sceny. Zadudniło raz, drugi, trzeci… Poszło echo… Zaszkliły się oczy widowni; nie tylko moje; wypatrzyłem to u stojącej sąsiadki. Nie żartuję, nie wymyślam… Długa owacja na stojąco!

Króla i Wesele wykreowali scenarzyści i reżyserzy naszej obecnej awangardy teatralnej. Obydwa przedstawienia zachwycają nowymi, ale czytelnymi środkami wyrazu – symboliką form scenicznych, rekwizytami, scenografią, a przede wszystkim – filozofią. Dużo w tych latach oglądamy awangardy na scenach. Ale jakże dużo w tym „tak zwanej awangardy” – niby nowych, zaskakujących treści, udziwnionych symboli, chybionych metafor i natłoku wątków. One nie poruszają intelektualnie i estetycznie – one, co najwyżej, irytują.

Strzępka, Demirski, Klata odtwarzają obrazy z przeszłości. Twardoch, autor pierwowzoru literackiego – Króla – też zastrzega, że obrazuje kawałek historii. W jednym z wywiadów mówi: „Ktoś powiedział, że napisałem aktualną książkę… To źle, bo zaraz ktoś będzie ją chciał użyć jako młotka na politycznych przeciwników”. Pisarz jednak dodaje w tym samym wywiadzie: „Tamta Polska tak samo podzielona, jak dziś”. Niestety, nie da się uciec od snucia analogii, od czytania historii jako podwalin dzisiejszości. Nie bez powodu program spektaklu Król wypełniają cytaty z przedwojennej prasy. Czytamy między innymi fragment Dziennika Marii Dąbrowskiej z 1934 roku: „Myślę o naszych sprawach. O tym, że Polska jest dziś nielubiana i niepopularna w całym świecie, mimo głuszcowego tokowania i samoupojenia się na zewnątrz i pasowania kanaljowatego Beka na bohatera narodowego. Cała nasza polityka zagraniczna zdaje się być czymś, co nawet psu na budę się nie zda. (Obym się myliła!). Jest to polityka na złość robienia to Francji, to Czechom…”

Pytam: czy to tylko historia?

Wiesław Łuka

Leave a Reply