Przejdź do treści

100 × 100. ARTYŚCI I WYDARZENIA: 100 RAZY TEATR POLSKI NA STULECIE POLSKI ODRODZONEJ I NIEPODLEGŁEJ (30) 27 IV 1940

TEATR W KAWIARNI „U AKTOREK”, JEDEN Z TEATRÓW PODCZAS NIEMIECKIEJ OKUPACJI

Gdzieś latem literaci postanowili – pisze dalej Mira Zimińska-Sygietyńska , że jeśli Zimińska już tyle z tych swoich koncertów zebrała – faktycznie pieniędzy zebrało się sporo – to może by zorganizowała jakiś bezpłatny wypoczynek za miastem.

Przypomniałam sobie wtedy Karolin, w którym przed wojną wypoczywałam jako zamożna pani (…). Państwo doktorostwo Knoffowie bardzo się ucieszyli. Mieli właśnie puste pokoje i powiedzieli, że bardzo chętnie za małą opłatą, nawet bez zysku – przyjmą literatów.

Zaczęli więc się zjeżdżać. Kiedy pojechałam tam, zastałam już całe dostojne grono. Więc był kochany Nowaczyński, mój przyjaciel. Potem Irzykowski, Kiedrzyński – też nieźle i Żuławski polityk, kochany poseł – mieszkał w tym pokoju, w którym jest teraz mój gabinet dyrektorski. Był też poseł Czapiński, którego później zamordowali. Byli jeszcze Januszek Stępowski i Smolarski. I kochany Hulka-Jankowski, z którym chodziłam na grzyby. Tyle zapamiętałam. Znakomite towarzystwo.

Znowu pojechałam do Warszawy, dałam jakiś koncert. (…) każdy szedł z pomocą. Kiedy mamy jakieś zmartwienie albo nieszczęście w ojczyźnie ludzie sobie pomagają. (…).

No więc siedziałam sobie w Karolinie. Któregoś dnia zajechali Niemcy, obejrzeli gmach. Trochę się przeraziliśmy. Ale nic. (…)

Przyjechało gestapo. Zwołali nas wszystkich do hallu i kolejno pytali się: co ty robisz?, a ty co robisz?… itd. Podeszli do Hulki–Laskowskiego. Pytają się go, a on nie odpowiada. Wtedy Niemiec, mówiąc delikatnie, szarpnął go. Wówczas ja tego pana, który zresztą mówił po polsku, jako że pewnie był to bardzo szanowny pan folksdojcz, też odpowiednio potraktowałam, odepchnęłam i powiedziałam: „Ten człowiek jest głuchy, to jest wielki literat. Niech pan się zachowuje”. W ogóle nieco podniosłam głos na tego pana. On się potem na mnie odegrał.

Zaaresztowali nas. (…)

Zabrali mnie tak jak stałam , w kolorowej piżamie. Bo właśnie ten, którego tak „uprzejmie” potraktowałam, nie dał mi się przebrać w sukienkę, tylko mnie w piżamie jedwabnej, kolorowej, w której byłam w ogrodzie, zabrał na Pawiak.

Pamiętam, że kiedy pozwolili mi pójść na pierwszy spacer – chodziło się tak w kółko po podwórzu, Niemcy się śmiali i w ogóle wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę, bo byłam jedyną osobą, która na Pawiaku chodziła w jedwabnej piżamie. Ładna była, tylko zupełnie nie pasowała, ani do tych czasów, ani do miejsca. (…)

Straszne było (…) moje wyjście z Pawiaka. (…) Musiałam nauczyć się na pamięć, długiej litanii spraw, o których załatwienie prosiły mnie moje panie z Pawiaka. A więc uczyłam się – tak jak roli w teatrze – wielu nazwisk, nazw ulic, numerów domu i telefonów, co mam powiedzieć itp. Musiałam się tego wszystkiego nauczyć na pamięć, bo nie wolno mi było zanotować. To było zbyt niebezpieczne. (…)

Nikt na mnie nie czekał, bo nie wiedzieli, czy mnie faktycznie wypuszczą. Tam już było getto. Prawdziwe piekło na ziemi. Nie wiedziałam, gdzie iść. Z grypsów dowiedziałam się, że nie mam mieszkania, że moje mieszkanie na Polnej jest opieczętowane. Poszłam do matki Tadeusza [Sygietyńskiego] na Hipotecznej. Mieszkałam tam kilka tygodni.

Zajęłam się tym, o co mnie prosiły panie z Pawiaka. Załatwiłam wszystko.

Zjawił się Heindrich. Okazało się, że to on maczał palce w uwolnieniu mnie z Pawiaka za cenę występów w Ulu. Dopiął swego. Grałam więc w Ulu. Coś tam śpiewałam. Publiczność nie przychodziła, ponieważ bojkotowała teatry [jawne, zakładane przez Niemców; polskie Niemcy zamknęli], chociaż Węgrzyn to nie było złe nazwisko. Świeżo wyszedł z Oświęcimia i Zimińska też było nieliche, ale dobre Polaki kochane postanowili nie chodzić. (…). W Ulu grałam kilka tygodni” (Mira Zimińska-Sygietyńska „Nie żyłam samotnie”. Opracował i przypisami opatrzył Mieczysław Sroka, Warszawa 1985, s. 186-187, 193-194).

Mira Zimińska-Sygietyńska, słynna przed wojną 1939 roku aktorka rewiowa, a po wojnie założycielka znanego zespołu „Mazowsze” w Karolinie, we wstrząsających wspomnieniach – należy je nie tylko czytać, ale polecać do czytania – opisuje nie tylko swoje aresztowanie przez gestapo i uwięzienie, swoje wyjście z Pawiaka i przymusowe występy w jawnym teatrze „Ul” prowadzonym przez tancerza Stanisława Heinricha, który miał swój udział w jej uwolnieniu przed wywiezieniem do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck, ale także życie więźniów Pawiaka i ludzi, którzy wszelkimi sposobami więźniom pomagali.

Mira Zimińska została zwolniona z więzienia na Pawiaku m.in. na skutek starań Stanisława Heinricha, przedwojennego tancerza rewiowego, ucznia baletmistrza Eugeniusza Koszutskiego, który jako pierwszy otrzymał od władz niemieckich koncesję na prowadzenie teatru rewii i już 13 IV 1940 otworzył teatr „Kometa” na ul. Chłodnej 49 w dawnym kinie o tej samej nazwie, potem dwa teatry na Hożej (1 V 1940 pod numerem 29 „Niebieski Motyl”, pod numerem 38 „Stara Mewa”, potem pod nazwą „Bohema”), a następnie na Nowym Świecie 19 „Ul” („Złoty Ul”) i „Niebieski Motyl” na Inżynierskiej 2/3 na Pradze.

Toteż po wyjściu z Pawiaka została zmuszona do występów w jego jawnym teatrze „Ul” („Złoty Ul”). Wystąpiła w trzech programach reżyserowanych przez Józefa Węgrzyna: „Szukasz miodu – wstąp na chwilę” (12 XI 1940), „Ach, jak przyjemnie” (12 XII 1940), „Parada pszczół” (8 I 1941, grana do 29 I 1941). A potem symulując chorobę uwolniła się od Heinricha i jego jawnego teatrzyku.

W swoim pamiętniku Mira Zimińska–Sygietyńska opowiada dalej o działalności teatralnej artystów polskiego teatru podczas niemieckiej okupacji – o koncertach w kawiarniach Warszawy dawanych na fundusz samopomocy aktorów i literatów (na kuchnię wydającą obiady – niektóre bezpłatnie, na zapomogi, na organizację wypoczynku poza miastem) oraz o działalności artystycznej podczas Powstania Warszawskiego 1944 roku.

Potem śpiewałam w naszej związkowej kawiarni. Związek nasz postanowił, że zorganizuje się kawiarnie, w których pracować będą artyści. Powstała taka kawiarnia w Alejach Ujazdowskich. Nazywała się: „U Aktorek”. Publiczność miałam zawsze znakomitą. Godzinę przed koncertem był już komplet. To była wielka satysfakcja śpiewać dla publiczności, która tak słucha, tak przyjmuje i tak reaguje.

Raz, pamiętam, śpiewałam piosenkę o śniegu. Kończyła się słowami:

O, mój drogi, gdybyś tak nagle tu wszedł,

Tam nagle we drzwiach tak stanął bez tchu

Spojrzał i powiedział: „Ty tu?”

Śpiewając to poczułam jakiś dreszcz, zobaczyłam w drzwiach żołnierza polskiego i pomyślałam: jak to dobrze, kochany, że wróciłeś do nas. Skończyłam śpiewać, ale przez chwilę stałam jeszcze zapatrzona w drzwi, na sali było cicho, nikt nie klaskał.

Potem przybiegła do mnie pani Zelwerowiczowa, która zarządzała cukiernia, i zdenerwowana mówi: „Mira, co ty robisz, przecież to będzie skandal!” – „A co ja robię? Śpiewam. O co ci chodzi?” – „Dlaczego ty o polskim żołnierzu śpiewasz? Chcesz, żeby nam lokal zamknęli?!” – „Kiedy ja o nim śpiewałam? – „No, w ostatniej piosence”. – „Ja nie śpiewałam” – „Jak to nie?” – „Nie ma w tekście o Żołnierzu”.

Potem do pokoju na zapleczu przyszło kilka osób, ściskali mi rękę i mówili: „Ach, – pani Miro, dziękujemy”. Ja naprawdę zobaczyłam w drzwiach żołnierza w mundurze i cieszyłam się, że wrócił polski żołnierz. To dziwne, że inni też go widzieli.

Okazuje się, że jeśli się bardzo mocno o czymś myśli, to można publiczności narzucić to, o czym się myśli. (…)

Publiczność „U Aktorek” była znakomita, reagowała na każde słowo. Kiedyś śpiewałam piosenkę „Jesień”. Jest w tej piosence mowa o tym, że pada deszcz i na ulicy leży błoto. Oni wiedzieli, o kim ja myślę. I każde słowo było wtedy polityczne.

Potem kawiarnię „U Aktorek” z Alej Ujazdowskich usunęli, bo całe Aleje zajęli Niemcy. Kawiarnię przeniesiono na ulicę Mazowiecką. Nazywała się „Arria”. Tam też występowałam.

Bardzo przyjemnie było również w „SiM-ie”. Oberkelnerem był [Mariusz] Maszyński, kelnerkami dobre aktorki i rozmaite dziedziczki, wylane z mężowskich majątków. Na dwóch fortepianach grali Andrzej Panufnik i Witold Lutosławski. Grali bardzo pięknie przed moimi piosenkami. Później ja miałam antrakt – i tak na zmianę, do końca koncertu. Oba nazwiska nieliche.

Dziwne rzeczy się w tej kawiarni działy. (…).

W kawiarni w „SiM-ie” można było załatwić rozmaite sprawy, bardzo różni ludzie tam przychodzili. Erhardt–Domański powiedział mi kiedyś: „Mira, gdyby tak dzisiaj z twojego koncertu zgarnęli ludzi, dostaliby w swoje ręce cały nasz tajny warszawski rząd.

Któregoś dnia w czasie koncertu ktoś nagle wszedł i coś szepnął Tadeuszowi [Sygietyńskiemu]. Tadeusz wstał od fortepianu i mówi do mnie „Przerywamy”. Zresztą ludzie zaczęli już wychodzić. Pytam: „Co się stało?” – „Zejdź ze sceny”. Zeszłam. Erhardt-Domański powiedział: „Na Piusa odbyła się egzekucja”. Zrobiło nam się strasznie smutno.

Później na własne oczy widziałam dwie egzekucje. Jedna przed cukiernią pani Gistedt, drugą na Nowym Świecie” (tamże, s. 197-199).

Ciekawe, co by dziś powiedziała wielka artystka, gdyby zobaczyła zawstydzający widok na Nowym Świecie – tablice upamiętniające egzekucje zmniejszone i pozbawione miejsca, które miały u swego podnóża przez dziesiątki lat, na zapalenie kaganka, świecy, znicza, a jedną wciśniętą pomiędzy szynkowe akcesoria reklamowe?

Jerzy Waldorff opowiadał o występach Miry Zimińskiej w kawiarni „U Aktorek” – już nie na rogu Alej Ujazdowskich i Piusa XI, ale przeniesionej na Mazowiecką nr 11 pod nazwą „Arria”.

Z mrocznych lat okupacji pamiętam Mirę i Tadeusza Sygietyńskich nadal w powiązaniu z muzyką. Polscy aktorzy i muzycy, którzy chcieli żyć w zgodzie i zachować twarze na czas, kiedy mroki ustąpią, a zarabiać musieli – usługiwali jako kelnerzy i dawali mini-recitale gry, deklamacji lub śpiewu w polskich restauracjach oraz kawiarniach.

Szczególnym powodzeniem i – rzekłbym – szacunkiem wśród inteligencji warszawskiej cieszyła się schowana w głębi podwórza u wejścia na Mazowiecką od placu Napoleona, w dawniej arystokratycznym pałacyku, restauracja i kawiarnia aktorów „Arria”, gdzie rolę gospodyni pełniła Mieczysława Ćwiklińska, zaś kawiarką przy maszynie ekspresowej była Ewa Bandrowska–Turska. Zwykliśmy tam spotykać się po południu z Edmundem Rudnickim. Specjalnie zaś pilnowaliśmy okazji, kiedy swoje piosenki przy akompaniamencie męża nuciła Mira Zimińska, a przerwy jej występów zapełniali grą na dwóch fortepianach Andrzej Panufnik i Witold Lutosławski” (Jerzy Waldorff „Moje cienie”, Warszawa 1979, s, 161).

Niemiecka polityka eksterminacyjna wobec Polski miała w programie nie tylko przekształcenie Polaków w siłę roboczą, ale obejmowała także politykę eksterminacji kulturalnej, naukowej i w ogóle umysłowej. Niemcy na ziemiach polskich niewłączonych do Rzeszy, nazwanych Generalną Gubernią, zamknęli dla Polaków wszystkie ogólnokształcące szkoły średnie i wyższe, biblioteki, muzea, placówki filmowe i radiowe oraz teatry (pozostawili jedynie szkoły zawodowe). Minister Goebbels na konferencji w Łodzi (31 X 1939) w obecności Hansa Franka, generalnego gubernatora Generalnej Guberni, mającego swoją siedzibę w Krakowie na Wawelu, wypowiadał się „przeciw urządzaniu teatrów, kin i kabaretów dla Polaków”, podobnie jak niedługo po nim Heinrich Himmler (15 V 1940) w tajnym memoriale na temat „obcoplemiennej ludności Wschodu” („Einige Gedanken uber die Behandlung der Fremdvolkischen im Osten”), polecając zakładanie czteroklasowych szkół dla nauki liczenia do pięciuset i umiejętności podpisywania się („Posiadania sztuki czytania nie uważam za konieczne”).

W pismach i wypowiedziach Hitlera, jego czynowników – Heinricha Himmlera, Hansa Franka, Josepfa Goebbelsa i ich podwładnych (Erich Wetzel, G. Hecht) oraz dokumentach urzędowych Generalnej Guberni roi się od informacji na temat polityki wobec życia kulturalnego, naukowego i umysłowego w rodzaju takich stwierdzeń czy rozporządzeń Wydziału Oświaty Ludowej i Propagandy przy Rządzie Generalnego Gubernatorstwa: „Jest samo przez się zrozumiałe, że żadna z placówek służbowych niemieckich nie udziela swego poparcia sprawie rozwoju polskiego życia kulturalnego”, „Polacy nie mają prawa do wystawiania poważnych widowisk i oper”, „Należy zabronić koncertów, które dzięki swojemu wysokiemu poziomowi mają dać widzom artystyczne przeżycia”, „Zezwala się na organizowanie polskich przedstawień muzycznych, jeśli służą one tylko celom rozrywkowym”, „Przy występach artystów polskich nie ma żadnych zastrzeżeń co do obniżania i erotyzowania programów”.

Po zamknięciu w 1939 roku wszystkich polskich kin i teatrów Niemcy zaczęli uruchamiać pod swoim zarządem kina (19 XI 1939) i teatrzyki rozrywkowe (13 IV 1940) dla Polaków albo służące propagandzie, albo rozrywce – podrzędnej artystycznie. Licencjonowane przez Niemców teatrzyki Polacy nazwali „teatrami jawnymi”. Ich działalność bojkotowała większość polskich artystów, którzy podporządkowali się tajnemu zaleceniu Związku Artystów Scen Polskich oraz przez polskich widzów w myśl hasła: „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”.

Natomiast polskie życie teatralne niemal równocześnie przeniosło się do kawiarni, w Warszawie m.in. do kawiarni „U Aktorek” (otwarta 27 IV 1940 na rogu Alej Ujazdowskich i ul. Piusa XI – dzisiejszej ul. Pięknej), kawiarni „Żak” przy ul. Marszałkowskiej 147 (28 listopada 1940 – zespół pod kierunkiem Leona Schillera śpiewający stare piosenki i recytujący dawne ballady), kawiarni literatów SiM oraz do Podziemia (19 września 1940 w Krakowie pierwsze tajne przedstawienie w mieszkaniu prywatnym przy ul. Zbrojów 1 – program składany pt. „Śmiech to zdrowie” w wykonaniu zespołu Tadeusza Mularczyka; 25 lutego 1941 w Warszawie pierwsza impreza nazwana audycją w Miejskiej Szkole Handlowej przy ul. Szerokiej 38 – poezja Jana Kochanowskiego i Adama Mickiewicza w recytacji Marii Wiercińskiej.

Materiały dotyczące teatru polskiego podczas niemieckiej okupacji znajdują się m.in. w „Pamiętniku Teatralnym” (1963, s. 1-4); w książce Stanisława Marczaka-Oborskiego „Teatr czasu wojny. Polskie życie teatralne w latach II wojny światowej” (Warszawa 1967).

Bożena Frankowska

Leave a Reply