Przejdź do treści

V Prezentacje Form Muzyczno–Teatralnych „Dźwięki Słów”; Lublin, 13–17 czerwca 2018

Pięć dni koncertów, recitali, monodramów, teatru w najprzeróżniejszych formach i odmianach. Wszystko w otwartej przestrzeni miasta, scenerii letniej zieleni, wszechobecnych dzieci i zwierzaków. W symbiozie słowa i dźwięku zawładną Śródmieściem Lublina na pięć dni ku bezgranicznej radości wszystkich.

Nieodmiennie zastanawiam się czym tego roku zaskoczy Lubelski Salon Artystyczny, komponując program „Dźwięków Słów”. Łapię się na tym, że (tęskniąc do dobrego rasowego teatru oraz nieodkrytych jeszcze głosów) czekam na czerwcowy czas jak Gargantua na wytrawną ucztę. Każda z kilkudniowych teatralno–muzycznych eskapad do Centrum Kultury czegoś uczy, coś zostawia w darze, staje się bezcennym wspomnieniem w Czasie Złym.

Człowiek rodzi się głodny, uczy się całe życie, serce i dusze żywi Sztuką. Tylko tak możemy uczynić siebie i swoje życie lepszymi, świat wokół piękniejszym. Dobrego teatru, pięknych dźwięków, wspaniałych głosów i ciekawych ludzi nigdy dosyć; co nas czeka tego roku?

GALirò czyli buskerska Orkiestra w ciągłej podróży

Lorenzo Gianmario Galli, filigranowy turyński okularnik o ujmującym uśmiechu, ukończył z wyróżnieniem wydział Architektury i Projektowania prestiżowej Politecnico di Torino, miał być architektem. Pasja i artystyczna natura wybrały inną, dużo trudniejszą, bez mała ciekawszą drogę życiową.

Jak bardzo trzeba kochać swoje marzenia i być im wiernym, by „wywrócić własne życie na nice”? Jemu się to udało, choć droga nie była prosta, tym bardziej łatwa.

Pierwszym etapem były trzy lata nauki w turyńskim Atelier Teatro Fisico Philip Radice*: teatr ruchu, teatr maski, mime, akrobatyka i clownada. Jego założyciel był uczniem mimów i teoretyków: Claude’a Caux, Leonarda Pitt, Jacquesa Lecoq*. Podkreśla swą wielką estymę oraz szacunek dla teatru Jerzego Grotowskiego – stąd zapewne wywodzi się wszechstronność i otwartość jego własnej metody kształcenia. Atelier Teatro Fisico kształcąc przyszłych mimów, artystów cyrkowych i aktorów teatru ruchu, kładzie nacisk na kreatywne i wszechstronne wykorzystanie przestrzeni.

U podstawy mając trzy kardynalne zasady Jacquesa Lecoq, tyczące się teatru maski, ruchu i mimu: „Figlarność. Przekształcenie. Otwartość”. Opierając się o słynne Mask Law*.

Etapem drugim były warsztaty i ćwiczenia z zakresu emisji, techniki oddechu oraz fizjologii głosu u Marco Farinella w turyńskim Mod.a.i. Instituto*. Mając taką bazę i pedagogów, Lorenzo Galli stał się wszechstronnie wykształconym aktorem i mimem.

Wtedy przyszedł czas na etap ostatni: wybór busker theatre jako drogi życiowej. Busking, mime oraz clownada to gatunki teatru ulicznego wymagające nie tylko wiedzy, plastyki i umiejętności; tu trzeba po prostu serca, „pomysłu na widzów”, otwartej i spontanicznej natury. Przechodnie to najtrudniejsi, najszczersi, najbardziej wymagający widzowie; wybitny występ muzyczny lub uliczną etiudę zapamiętają na dłłłuuugggooo, braw nie poskąpią.

GALirò, Orchestra Man, uwielbia występy na równi ze zwiedzaniem świata: swoich przypadkowych ulicznych widzów traktuje jako artystyczne wyzwanie. W czerwcowym Lublinie jego sceną będą: Plac po Farze oraz Plac Litewski (oba słoneczne, nietypowe pod względem przestrzeni, wymagające)

Dakh Daughters czyli powrót mrocznego kabaretu literackiego

Trzy lata po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości trzydziestoletni wówczas aktor i reżyser Vladislav Troitskyi (wespół z Vladimirem Ogloblin oraz Vladimirem Klimienko, sygnującym swoje dramaty Klim) powołał w Kijowie Centrum Sztuki Współczesnej. Jednocześnie tworząc tamże Dakh Theatre, pierwszy ukraiński teatr prywatny. Po dziesięciu latach (metodą ciężkiej pracy, prób, błędów, poszukiwań własnej drogi) Dakh Theatre doczekał się widzów, renomy, rozpoznawalnego wizerunku scenicznego.*

W pewnym momencie jednak Troitskyi’emu teatr i ukraiński duch przestały wystarczać; dołączył do tego muzykę i w roku 2004 stała się DakhaBrakha.*Marko Halanevych i jego trzy niezwykle utalentowane koleżanki (aktorki/wokalistki): Iryna Kovalenko, Olena Tsybulska oraz Nina Garenetska. Sami siebie określili jako etno – chaos band, zaś nazwa stała się po części programem: „Dawać/ Brać”. Czerpali z przebogatego folkloru ukraińskiego, tradycji muzycznych Indii, Afryki, Aborygenów i Arabów. Nie tylko dźwiękami, lecz przede wszystkim instrumentarium i ludźmi. Mają na koncie własny spektakl teatralny „Dreams Of The Lost Road” * oraz znaczny współudział w projekcie „Mystic Ukraine”*, tym razem głęboko zanurzonym w szekspirowskiej tradycji.

Spirituus movens wszystkich tych działań to wybitnie niespokojny i poszukujący duch artystyczny, otwarty na teatr w każdej jego postaci, formie i kolorycie. Między innymi z tęsknot odkrywczych oraz zachwytu brechtowskiego w listopadzie 2012 r. poczęło się najbardziej niezwykłe „artystyczne dziecię” Vladislava Troitskyi’ego oraz aktorki Anny Nikitiny. Zaprosili do współpracy Ninę Garenetską (wokalistkę, skrzypaczkę i basistkę DakhaBrakha), koleżanki z Dakh Theatre (Ruslana Khazipova, Solomiia Melnyk), aktorki niezależne i performerki (Tetyana Hawrylyuk, Natalia Halanevych, Natalya Zozul czyli Zo). Zanurzyli się literacko w teksty, materie rodem spod pióra tekściarzy i kompozytorów dark literary cabareth. Narodziły się Dakh Daugthers.*

Dlaczego Córki Dakha? Wszystkie siedem wyrosły z teatru, on je ukształtował, stworzył, wyznaczył w ten lub inny sposób ich drogi życiowo- twórcze. Rozbielone twarze, przerysowane charakteryzacje Colombiny skrzyżowanej z femme fatale. Gotycko- dekadenckie gorsety rodem z międzywojennego berliner cabaret (z nieodłącznymi kapeluszami, toczkami, woalkami i demonicznymi rękawiczkami!). Dla kontrastu ciężkie kozackie czapy, długie stepowe kożuchy i wysokie żołnierskie buty; kostium jak każdy inny, aktorska codzienność. Dopełnieniem są niesamowite, mocne, nośne głosy, nieco szalone intrumentarium (Zestawcie drumle, trombity karpackie, fujarki, cymbałki, akordeon i zabytkowe pianino kabaretowo strojone. Otrzymacie efekt oszałamiający w pełnym tego słowa brzmieniu), śpiew i gra w kilkunastu językach obcych, niezwykła wręcz plastyka ciała.

Swoistą nobilitacją było „Roses” Ireny Stetsenko*. Dokument powstawał blisko trzy lata, sfinalizowany dzięki wsparciu internautów i portalowi CineCrowd. Efektem jest wiarygodny, interesujący film nie tyle o fenomenie Cór Dakha, ile o kulturze i społeczeństwie ukraińskim „tu i teraz A. D. 2017”. Celowo pomijam kontekst polityczny i feministyczny; w wypadku Siedmiu Mrocznych Anielic naprawdę trudno od tego uciec.

Roses”, na które muszę poczekać do 14 czerwca, to przede wszystkim wspaniała podróż literacka. Powrót do „Sonetów” Williama w sosie z wersetów Josipa Brodskiego i Charlesa Bukowsky’ego, doprawiony rodzynkami wierszy prawie w Polsce nieznanego Aleksandra Wwiedienskiego. Wszystko razem porusza ukraińska żywiołowość i mroczny beat rodem z Laibach lub Cabaret Inferno.

Dakh Daugthers doczekały się zauważenia przez The Weirdest Band in the World*, profesjonalny blog poświęcony freak, literary oraz dark cabareth.

Beata i Karolina czyli dwa różne oblicza Folku

Jest ich dwie: Beata Bocek i Karolina Skrzyńska. Pozornie różne światy muzyczne, które łączy więcej niż by się na pierwszy rzut oka i ucha zdawało. Cieszynianka sama pisząca i komponująca urokliwe miniopowieści o życiu, ludziach i świecie dookoła; która znalazła przystań na Nowej Zelandii. Gliwiczanka, którą Los rzucił do Krakowa, zaś dźwięki i arteterapia zawiodły ją do Gardzienic. Obie wrażliwe, piękne, uzdolnione, obdarzone niezwykłymi głosami. Pierwsza związana z nurtem Krainy Łagodności, druga odkrywająca folklor i czerpiąca z jego przebogatej tradycji.

Beata Bocek urodziła się w polskiej rodzinie w Czeskim Cieszynie. Kiedy pytają, jak sama siebie postrzega, czy czuje się Polką czy Czeszką (z racji miejsca urodzenia), pada jasna i wyraźna odpowiedź: „Jo sem Ślónzoczka!”.

Otoczona tradycją, miłością i muzyką, wcześnie wiedziała co chce w życiu robić. Grę na pianinie połączyła z nauką kompozycji i improwizacji. Gdy miała 14 lat, zaprzyjaźniła się z matczynym akordeonem, rok później do tego grona dołączyła gitara (szczodry dar Ojca). W międzyczasie pisała teksty i „szkoliła pióro”. Mawia o sobie, iż od zarania mówi, śpiewa i opowiada troiście: po polsku, czesku i „po naszymu” (w ślonskiej godce).

Studia z zakresu MBA w Cieszynie, potem pedagogika specjalna w Litomyślu, ciężka praca w walijskim Cardiff. Zawsze jednak muzyka, obserwacja, słowa opowiadające o ludziach i świecie dookoła. W międzyczasie do instrumentarium Beaty Bocek dołączyły: ukulele, flet pasterski oraz mbira.* Dzisiaj tworzy wespół z partnerem życiowym Christofferem Strandh muzyczny duet

Rozpisany precyzyjnie na dwa głosy, cztery ręce, pięć języków, trzy gitary, bas, akordeon, trąbkę i szereg „przeszkadzajek”. Instrumentami artyści żonglują na scenie – acz Beacie przyporządkowany jest akordeon (na którym grała jeszcze jej mama), zaś Christofferowi trąbka”*

W styczniu 2012 zadebiutowała płytą „Ja tu mieszkam”, cztery lata później powstała „O Tobje”*. Beata Bocek to dla mnie folk łagodny, codzienny, oswojony – choć pełen aromatów i magii codziennych podróży i spotkań.

Karolina Skrzyńska to całkiem inna strona muzyki folkowej, jej prasłowiańska pierwotna esencja. Muzyka w jej życiu była „od zawsze” – najpierw skrzypce, na równi z rozwojem i wzmacnianiem czterooktawowego głosu. Początkiem był śpiew klasyczny i rozrywkowy, potem młoda Karolina „połknęła bakcyla” podróży i folkloru. Wrażliwość, ciekawość świata i otwartość pociągnęły za sobą naukę i doskonalenie przeróżnych odmian śpiewu alikwotowego, gardłowego oraz melizmatycznego. Przywożenie z wypraw dalszych i bliższych instrumentarium. Chłonięcie i nasiąkanie różnorakimi tradycjami muzycznymi. W międzyczasie było liceum o profilu dziennikarskim oraz udział w musicalach na scenie Gliwickiego Teatru Muzycznego.

Bakcyl teatralny zaowocował studiami na Wydziale Wiedzy o Teatrze UJ. Powstała Grupa Teatralna Studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego „Bez Maski” i autorski spektakl oparty o wiersze Tadeusza Nowaka. Karolina Skrzyńska dała się poznać jako przenikliwy i obdarzony wspaniałym piórem krytyk teatralny. Przyszły sukcesy i nagrody na licznych festiwalach i przeglądach, wreszcie clou czyli debiutancka płyta „W oddali” (nominowana do Folkowego Fonografu Źródeł za rok 2013 na Festiwalu Muzyki Folkowej Polskiego Radia „Nowa Tradycja”).*

Podróże, pasja muzyczna, głód ludzi i teatru zawiódł koniec końców do podlubelskich Gardzienic, będąc motorem powstania dwóch grup teatralnych: „Wielkiego Jaja” (rehabilitującej arteterapią dzieci niepełnosprawne intelektualnie) oraz „Teatraliów” (aktywizujących seniorów). Przy okazji promocji swej drugiej płyty „Palcem po wodzie” powiedziała do mikrofonu Przemysława Kokota arcy – mądre słowa, kwintesencję samej siebie:

Jeśli coś co robimy jest naszą pasją zawsze znajdzie się na to czas. Zauważyłam już jakiś czas temu, że im bardziej coś kocham, im więcej wkładam w to serce, tym lepiej wszystko zaczyna ze sobą współgrać. I pięknie się równoważyć. Kiedy byłam umęczona pracą w studio, byłam dźwiękowo przebodźcowana, wspaniałą odskocznią były zajęcia z dzieciakami czy z moją grupą teatralną seniorów. Z kolei z drugiej strony, kiedy Wielkie Jajo (grupa teatralna dzieci z niepełnosprawnością intelektualną) daje czadu i muszę skupiać się na ogarnięciu całej grupy zbawienne okazuje się pobycie z samym sobą nad dźwiękami. W ogóle nie czuje, że muszę na to szukać czasu, chyba dlatego, że to po prostu moje życie(…)”*

Właśnie „Palcem po wodzie” (muzyczno- etniczna uczta pod czerwcowym lubelskim niebem, w sąsiedztwie wiekowych drzew) stanie się mam nadzieję nie tylko moim udziałem. Płyty Karoliny Skrzyńskiej to coś, o czym trudno się pisze; stworzone są do słuchania, delektowania się. Bowiem jaki jest sens opisywać dźwięki, które powodują, że po pierwszych kilku minutach słuchania człowieka razi kilka audio-mentalnych gigawoltów?!

Teatru odsłona pierwsza czyli Monodram

Najbardziej kocham „Dźwięki Słów” za to, iż co roku odkrywam kolejną nieznany mi dotychczas teatr, z całym jego scenicznym dorobkiem. Tym razem będzie to poznańska Scena na Piętrze; miejsce i scena z tradycją, klimatem, wierne Wielkopolsce i Tespisowi. Gościli tam, reżyserowali i wystawiali wielcy i znamienici twórcy (Anny – Seniuk i Dymna, Ryszarda Hanin, Gabriela Kownacka, Grażyna Barszczewska, Barbara Wrzesińska, Jerzy Kamas, Zbigniew Zapasiewicz, Mieczysław Voit, Jan Świderski…). Nad wszystkimi premierami od niejakiego czasu z chmur czuwa Roman Wilhelmi.*

Od prawie 26 sezonów* prowadzone przez żywiołowego pasjonata obdarzonego ciepłym empatycznym głosem – Romualda Grząślewicza. Pasjonata teatru, zapaleńca wszelkich działań okołoteatralnych, skarbnicę wiedzy i kopalnię anegdot. Aura szefa udziela się scenie, przyciąga dobrych ludzi, którzy tworzą niesztampowe spektakle. Kameralne, niszowe, często trudne, o ważnej i ważkiej tematyce. Stara szkoła porządnego, prawdziwego, szczerego, rzetelnego i otwartego teatru; niestety coraz bardziej niszowego. Widz jest gościem, partnerem do rozmowy, wymiany poglądów, sztuka służy zarówno pięknu, jak i krytyce (obu w równowadze i balansie jednocześnie, jak w chińskim ideogramie). W poznańskiej Scenie na Piętrze kultywuje się teatr kameralny, z dużą dozą monodramu. Gatunku królewskiego, który wiele od odtwórcy wymaga, jest na swój sposób bezlitosny. W zamian oferuje aktorowi możliwość samodzielnego kreowania rzeczywistości, zamiany sceny w cokolwiek tylko zechce i zdoła, uniesienia widowni jednym słowem na Betelgeuse, by pół minuty później maleńką pauzą rozetrzeć ich na proch! Zahipnotyzowany widz siedzi, milczy, patrzy, chłonie, płacząc i rechocząc na przemian.

Tak było w 2008 r., gdy Jolanta Żółkowska wespół z Andrzejem Jakimcem „wzięła na warsztat” tekst Alice Burt „Lifting”. Pięćdziesięciolatka, bez szans na zmiany, miłości i iskry życia, z nadwagą, burzą hormonów, nazbyt ciężkim bagażem życiowym. Jednak nigdy nie jest za późno na to, by stać się tym, kim zawsze chciało się być. Ruszyć w podróż tam, gdzie się bywało tylko w snach i marzeniach, zobaczyć na własne oczy. Zrobić to, do czego zawsze gnała nas dusza i wyobraźnia. Tylko trzeba chcieć i odważyć się.

Teatru odsłona druga czyli Musical

Na końcu ulicy Czekoladowej stoi kolorowy trzypiętrowy przestronny dom, otoczony wspaniałym ogrodem (który przechodzi niezauważalnie w park, zmieniając się z czasem w szumiący i rozśpiewany las). Mieszka tam 24 chłopców, uczniów Akademii Pana Ambrożego Kleksa, wespół z niezwykłym szpakiem Mateuszem. Ową niezwykłą historię Jan Brzechwa wymyślił, spisał i opublikował nakładem Instytutu Wydawniczego „Nasza Księgarnia” w roku 1946.

W październiku 1963 Ambroży Kleks wpadł z wizytą do teatru i został tam już na baaardzo długooo, nawiasem mówiąc. Szalony naukowiec i podróżnik wybrał się z wizytą do Teatru Narodowego – zaprosił go nie byle kto, bowiem Kazimierz Dejmek *(radzę zwrócić uwagę na scenografię, a raczej jej autora).

Jerzy Jan Połoński, przenosząc dwa lata temu arcy-bajkę Jana Brzechwy na scenę rzeszowskiego Teatru Maska*, zaprosił do współpracy Krzysztofa Gradowskiego oraz Andrzeja Korzyńskiego. Powstało wspaniałe, dynamiczne, kolorowe przedstawienie rodzinne; dzieciaki się bawią, a dorośli mimowolnie wracają pamięcią do słynnej filmowej trylogii. Na razie wabią zdjęcia i śliczny plakat. O reszcie opowiem Wam po 17 czerwca, gdy dusza krytyczki wyjdzie z widowni, uradowana wróci do ciała i wszystko spisze. Brzechwa w wersji Jerzego Jana Połońskiego to czas pełen dziecięcej radości i frajdy, na nudę miejsca nijak nie ma.

Teatru odsłona trzecia czyli Lalki w ludzkiej postaci

Mam lekki kłopot ze sztukami Maliny Prześlugi, nader sceptycznie do nich podchodzę. Poproszona i zanęcona, pracuję nad tym. O ile troszkę przekonał mnie „Pręcik”, to po lekturze tekstu „Pana Lampy” raczej mocno zmienię zdanie, osąd i kierunek.

Sympatyczny staruszek mieszkający wespół z Panią Piesą w posiadłości zwanej Domczysko. Pewnego dnia jego głowa zaczyna świecić własnym światłem, mocnym i ciepłym. Owa Ludzka Lampa ściąga do Domczyska przeróżne byty, stwory i osoby, które łakną wsparcia, akceptacji, przyjaźni, dobrego słowa i ciepłej dłoni; czasem także leku na smutek i depresję. W Domczysku uczą się żyć bez złości, agresji, przemocy, krzyku. Współistnienia z innymi i odmiennymi od nich, w świetle i mroku. Życie dla innych (oraz z innymi) jest dobre, czegoś bowiem nas uczy o nas samych. Zaś samotność i strach to najgorsze, co może nas spotkać (niezależnie od tego, kim lub czym jesteśmy). Wreszcie tego, że śmierć to następny etap po życiu. Wspaniałą teatralną perełkę na scenie Olsztyńskiego Teatru Lalek wyreżyserowała w lutym tego roku *Helena Radzikowska. Dlaczego Lalki w Ludzkiej Postaci? Bowiem ten spektakl jest tak plastycznie doskonały, przy tym niecodziennie reżysersko poprowadzony, iż nie zamierzam Wam odbierać przyjemności opisując to, co sami chcielibyście z pewnością przeżyć…

Anna Rzepa-Wertmann

*http://www.istitutomodai.it/istituto.php

* http://dax.com.ua/en/plays_en/sny

*http://dax.com.ua/en/myst_e

*http://www.morezvukov.nl/dakh-daughters/

*http://www.scenanapietrze.pl/StaraStrona/gwiazdy-sceny

*w sumie Scena liczy sobie – plus minus- coś koło … 40 sezonów działalności! Uwierzcie mi, określenie wieku Sceny na Piętrze prostą arytmetyką bynajmniej nie jest…

*http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/11318,szczegoly.html; łącznie owych wizyt Ambrożego Kleksa i szpaka Mateusza na scenach wszelkich było 21

Leave a Reply