Przejdź do treści

Teatr musi się wtrącać!

Z Julią Wyszyńską, aktorką teatralną i filmową, rozmawia Grzegorz Ćwiertniewicz:

Niedawno podczas 43. Opolskich Konfrontacji Teatralnych otrzymałaś od jury dziennikarskiego nagrodę za rolę Hanki w „Chłopach” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Gratuluję serdecznie.

Bardzo ucieszyłam się z tej nagrody, bo to ważna nagroda. Myślałam, że w obecnej sytuacji politycznej nie dostaniemy ani jednej, że Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera jest teatrem spalonym, a ja to już na pewno – choćby z powodu „Klątwy”. Ale okazało się, że niekoniecznie.

A czy Opolskie Konfrontacje Teatralne również są dla Ciebie ważne?

Oczywiście. Wzięłam w tym festiwalu udział po raz trzeci. Wcześniej byłam w Opolu
z „Dziadami” w reżyserii Piotra Wodzińskiego i „Weselem” Marcina Libera. Oba przedstawienia powstały w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Wszystkie te teatralne spotkania wspominam bardzo pozytywnie. Tegoroczne OKT cieszyły mnie bardzo, choćby ze względu na inną, choć tak naprawdę tę samą, scenografię do „Chłopów”, zorganizowaną inaczej z racji na ograniczoną przestrzeń. Dzięki temu mieliśmy widzów na wyciągnięcie ręki. Grało się to przedstawienie zupełnie inaczej niż w Teatrze Powszechnym w Warszawie, w bardzo rozległej przestrzeni. Mieliśmy wrażenie, że stworzyła się prawdziwa wioska – z nas i z publiczności, bardzo zresztą wyrobionej, której nie da się zaspokoić byle jakimi gagami.

Twoja Hanka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, o czym nie omieszkałem powiedzieć Ci jeszcze w Opolu. Była niesamowicie wiarygodna, prawdziwa, oddziaływała na emocje. To Twoja kolejna ważna rola. Jak to się dzieje, że każdą z nich zamieniasz w wielką kreację?

Mam po prostu szczęście do wielkich reżyserów (śmiech).

Nie. Myślę, że jest zupełnie odwrotnie.

Uważam się za aktorkę bardzo pracowitą. W każdą rolę wkładam ogromny wysiłek. Miewam wrażenie, że bywa on nadmiarowy. Zwłaszcza że mam świadomość, że nie wszystkie przedstawienia, w których gram, są udane. Nie ze wszystkimi się też utożsamiam. Zawsze jednak przeżywam okres prób.

W jaki sposób tworzysz swoje postaci?

Wkładam w każdą rolę dużo pracy indywidualnej. Poza próbami. Dużo czasu spędzam sama ze sobą. Lubię pracować nad rolami eklektycznie. Nad każdą w zupełnie inny sposób. Wyklejam sobie na przykład mapę marzeń mojej postaci, rozpracowuję jej świat. Muszę być przekonana do każdego słowa, które wypowiadam na scenie. Nie wyobrażam sobie bowiem takiej sytuacji, bym mogła na nią wejść, nie wiedząc tak naprawdę, po co. Nie chcę marnować ani swojego czasu, ani czasu widzów. Sprawia mi taka praca ogromną frajdę.

Ambicja?

Na pewno też, ale nie jest to tylko kwestia ambicji. Chodzi przede wszystkim o rzetelność i profesjonalizm. Nowe projekty przynoszą kolejne wyzwania. Cieszę się, kiedy mogę zdobywać wiedzę z różnych dziedzin, a tego również praca nad rolą wymaga. Czytam książki związane z moją postacią. Oglądam filmy. Chadzam na różne wystawy, na które być może nie wybrałabym się, gdyby nie wymagała tego ode mnie moja rola. To wszystko pozwala mi na szerokie myślenie o mojej postaci. Każdy aktor powinien chcieć wycisnąć ze swojej roli jak najwięcej. Również dla siebie. Ja tak właśnie robię.

Wiele znakomitych aktorek zaprzecza, że marzyło o tym zawodzie, będąc jeszcze małą dziewczynką. Z Tobą pewnie było podobnie…

Nie! Ja akurat marzyłam o tym, by występować na scenie. Za rękę prowadziła mnie intuicja.

To znaczy?!

W mojej rodzinie nie było artystów. Moi rodzice wykonują bardzo konkretne zawody. Tato jest stomatologiem, mama zaś terapeutką. Już od czasów szkoły podstawowej miałam ogromną potrzebę występowania, kreowania przedstawień. Często je zresztą sama przygotowywałam. To było niesamowite, że moi koledzy z klasy, takie niesforne dzieci, podporządkowywały się moim próbom. Sprawiało mi to zawsze dużą radość. Należałam również do harcerstwa. Tam także garnęłam się do różnych scenek i przedstawień. Dopiero w gimnazjum dowiedziałam się, że aktorstwo można studiować. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem!

Nie poszłaś do szkoły teatralnej, a do Studium Teatralnego przy Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego.

Nie dostałam się do szkoły teatralnej. Bardzo to przeżywałam. Siedziałam na ławce na krakowskich Plantach i płakałam histerycznie. Zatrzymała się koło mnie pewna dziewczyna i zapytała, dlaczego płaczę. Powiedziałam jej, że przeżyłam właśnie straszne rozczarowanie życiowe…

Aż tak?!

Była to dla mnie wtedy naprawdę tragedia. Wydawało mi się bowiem oczywistym, że jak się czegoś bardzo chce, to się to po prostu wydarza.

Okazało się, że jednak nie…

Niestety, nie. Tak się złożyło, że była to dziewczyna, która również nie dostała się do szkoły teatralnej i uczyła się na drugim roku we wspomnianym wcześniej studium. Od niej dowiedziałam się o tej instytucji, do której nabór miał się odbywać we wrześniu. Postanowiłam, że spróbuję. Spotkało to się z ogromnym sprzeciwem ze strony moich rodziców. Zwłaszcza ze strony mamy. Był to bardzo dramatyczny moment. Moi rodzice wystraszyli się, że będę bezdomna i bez wykształcenia. Nie dostałam się nigdzie. Przeoczyłam moment. Po liceum miałam, co tu kryć, siano w głowie. Liczyłam przede wszystkim na to, że dostanę się do szkoły teatralnej. Nie zastanawiałam się nad innym życiowym zajęciem, które mogłabym wykonywać jako dorosły człowiek. Rodzice obiecali, że za pierwszy rok mojej nauki w studium zapłacą, ale później będę musiała radzić sobie sama, bo oni nie zamierzają łożyć na moje fanaberie.

Studium spełniło Twoje oczekiwania?

Na roku było nas około dziesięciorga. Uczył się ze mną m.in. Marcin Gaweł, który skończył później wrocławską szkołę teatralną. Po roku odeszłam, gdyż dostałam się do PWST w Krakowie. Był to dla mnie jednak bardzo dobry czas. Wiele się w tym studium nauczyłam. Na przykład zajęcia z dykcji z panem Markiem Rachoniem były sto razy lepsze niż w szkole teatralnej. Zajęcia z rytmiki i tańca równie fantastyczne. Zdążyłam się bardzo dobrze przygotować do egzaminów wstępnych, praktycznych, których nie zdałam za pierwszym razem. Utwierdziłam się również w przekonaniu, że właśnie tym chcę się w przyszłości zajmować. Zwłaszcza po obejrzeniu „Kruma” w interpretacji Krzysztofa Warlikowskiego, „Córki Fizdejki” w reżyserii Jana Klaty, które wystawione zostały w Katowicach w ramach Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje”. Spektakle te trafiły do mojego serca i wiedziałem już, że teatr może być interesujący, poruszający i przede wszystkim nowoczesny, że już od niego nie ucieknę. Nadrobiłam też ogromne zaległości z zakresu literatury i filmu. W liceum nie miałam na to czasu, gdyż za bardzo imprezowałam. Później było mi za te braki wstyd.

Dlaczego zdecydowałaś się akurat na krakowską szkołę teatralną?

Nie. Nie ma takiej możliwości, żeby o szkole aktorskiej sobie zdecydować. Zdaje się wszędzie. Nie zdawałam do Wrocławia, bo akurat egzamin był w tym samym czasie, co w Łodzi. Najbardziej zależało mi na łódzkiej szkole filmowej. A to dlatego, że zawsze ciągnęło mnie do filmu. Podobała mi się łódzka atmosfera. Kraków wydawał mi się za to zawsze bardzo elitarny, przez co nieosiągalny. Do Warszawy zniechęciłam się podczas egzaminu. Tak się złożyło, że tylko do Krakowa się dostałam.

Trafiłaś pod skrzydła Anny Polony. Jak wspominasz tę opiekę?

Anna Polony jest bardzo spolaryzowaną osobowością. Potrafiła być bardzo ciepłą kobietą i obdarowywać nas słodyczami, być czułą wobec nas jako swoich podopiecznych. Z drugiej strony potrafiła nas maltretować psychicznie. I to nie było żartów. Jak się na kogoś zawzięła, doprowadzała do płaczu. Wydaje mi się, że to było nadmiarowe i że poradzilibyśmy sobie spokojnie bez takich nerwów. Z pewnością chciała z nas wydobyć jakieś emocje, ale to było zupełnie nieadekwatne do tego, co robiliśmy. Robiła awantury z bardzo błahych powodów. Mieliśmy z nią zajęcia przez trzy lata i na czwartym dyplom. Uważam, że jest to profesor wybitny, ale tylko na pierwszy rok, na zajęcia z klasyki, bo tę wiedzę rzeczywiście tylko seniorzy mogą studentom przekazać. Na przykład to, jak powinno się mówić wierszem, bo dzisiaj jest to już niestety zamierająca umiejętność. Nie wykorzystuje się jej dzisiaj w teatrze. A teksty klasyczne mają zaklęty sens, jeśli się je tylko dobrze zaakcentuje, wypowie zgodnie z zasadami. Gdyby nie wiedza Anny Polony, nie znalibyśmy tych norm. Zajęcia ze scen klasycznych, które również prowadziła, były męką. Jest w każdym razie wielką aktorką.

Której to na pewno coś zawdzięczasz…

Oczywiście! Niedawno pracowałam nad rolą Agrypiny w „Neronie” w reżyserii Wiktora Rubina. To była napisana przez Jolę Janiczak postać, która jako jedyna walczyła o teatr klasyczny, który rządzi się zasadą czwartej ściany. Dzięki temu, że miałam kontakt z Anną Polony, że oglądałam ją na scenie w Starym Teatrze, że podpatrywałem jej tzw. stare granie, klasyczne granie, wypełnione emocją, wiedziałam, jak powinnam tę Agrypinę zagrać. Nauczyłam się od niej również poważnego traktowania niepoważnego zawodu. Z jej grania można naprawdę czerpać garściami. Potrafi roztoczyć magiczną aurę. Nie wspomnę już o umiejętności opowiadania anegdot o Swinarskim, Treli, Walczewskim, który był jej pierwszym mężem. Teraz kiedy spotykam się z koleżankami i kolegami z roku, śmiejemy się z naszego strachu przed Anną Polony. Ale wtedy?!

Nie myślałaś o tym, by związać się po studiach z jakimś teatrem na Śląsku?

Zadebiutowałam w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej w przedstawieniu „Nowe Wyzwolenie”, na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego, w reżyserii Eweliny Marciniak. Ewelina zresztą wtedy również debiutowała. Był to spektakl, na który przychodziło może czterdzieści osób, a widownia bielska jest w stanie pomieścić ich około trzystu. Niestety szybko zszedł z afisza.

Ewelina Marciniak jest bardzo ważną współczesną reżyserką, specyficzną i charakterystyczną. Skupia wokół swojego teatru pasjonatów tego, co tworzy. Nie są to na pewno przypadkowi widzowie. Jej przedstawienia są neurotyczne, głębokie, psychologiczne.

To prawda. Są takie jak sama Ewelina. Praca z nią też jest trochę neurotyczna. To, że my, aktorzy, jesteśmy zdrowi psychicznie, to naprawdę wielkie szczęście.

Trzeba się więc umieć nieco zdystansować.

Podczas prób bardzo często jesteśmy skazani na kontakt z reżyserem, który jest na przykład sfrustrowany. To jest trudne, zwłaszcza w relacji jeden do jednego: reżyser-aktor.

Wróćmy do Śląska…

Bardzo się cieszę, że mogłam zacząć na Śląsku.

Z którego zresztą pochodzisz…

Tak. I dlatego właśnie ten debiut wydał mi się nieprzypadkowy. Później Robert Talarczyk proponował mi jakąś współpracę. Miałam chyba nawet zrobić zastępstwo w „Morfinie”, znowu w reżyserii Eweliny, ale już w Teatrze Śląskim. Grałam wtedy u Iwana Wyrypajewa rolę Amy w „Nieznośnie długich objęciach”. Wyrypajew mnie do Katowic nie puścił. Ze względu na próby. Bardzo chętnie zagrałabym coś na Śląsku. Wśród śląskich widzów jest ogromna potrzeba teatru. To niezwykle chłonna publiczność. Fantastycznie się tam występuje podczas wspomnianych już „Interpretacji”. Poza tym ze Śląska pochodzi wielu wspaniałych aktorów, aktorów organicznych. Z tymi, których znam, wyczuwamy się natychmiast. To wielka radość móc spotkać się z nimi gdzieś w Polsce i w przerwach w pracy nad spektaklem lub filmem pogadać gwarą, choć ja, niestety, czystą gwarą nie mówię.

Czy istnieje wspólny mianownik dla śląskich aktorów?

Wydaje mi się, że jest nim ogromna dawka poczucia humoru, cudowny dystans, potrzeba spotykania się z ludźmi. To bardzo towarzyscy ludzie. Nie chciałbym jednak uogólniać, bo nie dotyczy to przecież wszystkich.

Do tego wiarygodność i prawdziwość!

Oczywiście! Jest się czego od nich uczyć!

Długo szukałaś swojego stałego miejsca: Teatr Polski w Bielsko-Białej, Teatr na Woli im. Tadeusza Łomnickiego, Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, Teatr Powszechny w Łodzi. Trudno było znaleźć to jedyne czy też może miałaś wewnętrzną potrzebę doświadczania?

Wynikało to bezwzględnie z potrzeby doświadczania. Obiecałam sobie, że nie zatrudnię się nigdzie na etat. W Bielsku-Białej wystraszyły mnie rozmowy aktorów, którzy narzekali, że niepotrzebnie przyjechałam, by grać w ich teatrze, ponieważ pracuje tam ich już wystarczająco dużo. Pomyślałam wtedy, że etat nie jest dobrym rozwiązaniem, gdyż wywołuje frustracje na przykład dlatego, że ktoś gra więcej i częściej. Myślałam, że tak jest w każdym teatrze. Na szczęście się myliłam.

W Bydgoszczy tak nie było?

Nie. Paweł Łysak jest pod tym względem świetnym dyrektorem. Nawet jeśli są aktorzy, którzy niekoniecznie eksploatowani są tak, jak inni, to on doprowadza do tego, że gra każdy. Cały zespół pracuje i się nieustannie rozwija. Nie pozwala grzać ławy, a jej grzanie, jak wiadomo, jest dla aktora katastrofą.

Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy był pierwszym teatrem, z którym związałaś się na dłużej…

W życiu absolwenta szkoły teatralnej przychodzi taki moment, trudny moment, kiedy okazuje się, że nie ma pracy, nie ma etatu. Dramatycznie jest wtedy, kiedy koleżankom i kolegom udało się już gdzieś zaczepić. Co wtedy robić? W szkole grało się wspaniałe role, a po szkole pustka, przykra rzeczywistość. Trzeba zacząć walczyć. Do Bydgoszczy trafiłam z powodu miłości. Miałam wtedy chłopaka, również aktora, który pracował w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Doszłam do wniosku, że związek nie rozpadnie się, jeśli i ja zatrudnię się gdzieś na etat. Najlepiej w Kielcach. Kompletnie do tych Kielc nie pasowałam. Ale czego nie robi się dla miłości?! W tym czasie pojechałam z „Medeą” w reż. Eweliny Marciniak do Gdańska na II Festiwal Monodramów Monoblok…

Z którego wróciłaś z nagrodą za kreację aktorską w monodramie…

Tak. Przewodniczącym jury był właśnie Paweł Łysak, do którego wcześniej dzwoniłam, by przyjął mnie do pracy. Powiedział mi wtedy, że nie ma wolnego miejsca i że bardzo mu z tego powodu przykro. Kiedy zastanawiałam się nad Kielcami, zadzwonił jednak i zaproponował etat. Odbywała się wtedy w Bydgoszczy mała rotacja aktorów. Odmówiłam mu jednak, tłumacząc, że decyduję się na Kielce. Łysak ze Sztarbowskim namawiali mnie, abym nie szła do Kielc, a przyjechała do Bydgoszczy. Tłumaczyłam swoją decyzję wielką miłością. Wtedy zaprosili nas we dwoje. Zgodziliśmy się. Bałam się, ponieważ nigdy wcześniej nie byłam w tym mieście. Bydgoszcz wydawała mi się bardzo odległą krainą. Umówiłam się z moim chłopakiem, że pojadę pierwsza, że zrobię pierwszy spektakl, a on do mnie dojedzie…Pojechałam. Zagrałam Postać Co Nic Nie Rozumie w spektaklu „Źle ma się kraj” w reż. Weroniki Szczawińskiej. Chłopak mnie jednak rzucił! Pojechałam do Bydgoszczy tylko ze względu na niego i zostałam w niej sama! Nieszczęśliwa, samotna! Do tego miasto mi się wcale nie podobało. Mój początek bydgoski był rozpaczliwy. Teatr mnie jednak pochłonął. Był rozpędzoną koleją, do której musiałam wskoczyć. Fenomenalny zespół aktorski przytulił mnie natychmiast.

Zagrałaś m.in. Anię w „Wiśniowym sadzie” w reż. Pawła Łysaka, w „Podróży zimowej” Mai Kleczewskiej, Elizę w „Skąpcu” w reż. Eweliny Marciniak, Pannę Młodą w „Weselu” w reż. Marcina Libera. Miałaś tu szczęście do ważnych reżyserów, a jednak wyjechałaś z Bydgoszczy…

Przez cały ten czas mieszkałam jednak w Warszawie. Zresztą jak większość naszego zespołu. Jeździliśmy w tę i z powrotem. Najczęściej nocami. Podróże były naprawdę męczące. Zaczęliśmy zastanawiać się, dlaczego tworzymy teatr w Bydgoszczy, skoro mieszkamy w Warszawie, dlaczego nie mamy możliwości robienia teatru w stolicy. Po trzech latach byłam wykończona i miałam poczucie wypalenia zawodowego. Przestraszyłam się, że po pięciu latach nie mam do zaproponowania reżyserom niczego nowego. Czułam się wydrenowana – i jeżdżeniem, i intensywnością pracy. Podjęłam decyzję o odejściu z Bydgoszczy. Bez względu na wszystko. Tymczasem okazało się, że Łysak dostał propozycję bycia dyrektorem w Warszawie. Zabrał więc z Bydgoszczy kilku aktorów. W tym mnie.

I tak trafiłaś do Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera.

Nie obyło się jednak bez perturbacji.

Teatr Powszechny wtrąca się bardzo… Podoba Ci się to?

Nigdy nie byłam fanką teatru politycznego. Nie interesował mnie, bo wydawało mi się, że jest wyzuty z emocji, z wyobraźni. Uważałam, że teatr polityczny musi być serio, a więc i przy tym trochę nudny. A wcale tak nie jest. Zmieniły nam się bardzo drastycznie warunki
społeczno-polityczne w Polsce i uważam, że nie za bardzo mamy wyjście i że trzeba taki teatr uprawiać. Dla dobra ogółu. Trzeba jednak bardzo uważać, by nie ugrzęznąć w jednym nurcie teatru politycznego. Trzeba niuansować, żeby nie było bardzo mocno. Takie mam spostrzeżenia po „Klątwie”.

Żałujesz, że wystąpiłaś w „Klątwie”?!

Nie! Absolutnie! Wręcz przeciwnie! Myślę tylko, że trzeba uważać, by nie dać się zwieść, że spektakl musi być prowokacyjny. Teatr w każdym razie musi się wtrącać. Nie może być obojętny na otaczającą nas rzeczywistość. „Klątwa” jest przedstawieniem w ważnej sprawie. Płacę jednak za udział w tym spektaklu. Kilka dni temu na przykład usunięto mnie z obsady trzynastoodcinkowego serialu, w którym dostałam jedną z głównych ról. Pomimo tego, że realizowany ma być przez POLSAT, a więc stację komercyjną, wydawałoby się wolną od wpływów. No cóż. Taka jest cena, którą płacę za mój świadomy udział w „Klątwie” i za odwagę mówienia o istotnych problemach. Takie działania, jak niezapraszanie mnie do różnych przedsięwzięć z powodu „Klątwy”, traktuję jak autocenzurę. Bardzo szybko klarują mi się w takich sytuacjach relacje z ludźmi. Rezonuję z osobami, które ryzyko podobne do mojego podejmują i to jest interesujące. Dzisiaj mogę być partnerem dla Agnieszki Holland, Mai Ostaszewskiej czy Macieja Stuhra. Miło nawiązuje się takie kontakty.

O czym powinien teatr mówić dzisiaj?

Mam to szczęście, że pracuję z młodymi reżyserami, którzy są często radykalni, niekonwencjonalni, są prekursorami w swoich gatunkach. Z każdym z nich można uprawiać teatr polityczny, posługując się innym językiem. Dla mnie najważniejszy zawsze będzie człowiek i jego kondycja, bez względu na jego status społeczny. Najciekawsze są zawsze tematy tabu, czyli to, o czym się nie mówi, bo się tego boi. A takie problemy powinno się właśnie poruszać. Jako aktorka najchętniej udzielam swojego głosu tym, którzy go nie mają i odbierane jest im prawo do wypowiadania się. Taką rolę jako aktorzy powinniśmy pełnić. Niedawno oglądałam film „Truskawkowe dni”. Bardzo mnie oczarował. Opowiada o Polakach, którzy wyjeżdżają na zbiór truskawek do Szwecji. Opowieść jest prowadzona z dużym szacunkiem i czułością wobec bohaterów Polaków. Nie mamy z czego być dumni. Ważny to dla mnie film, bo ja sama sobie często nazywam czy dookreślam to, na co nie możemy sobie pozwolić. A nie możemy pozwolić sobie na naśmiewanie się z innych ludzi. Nie znoszę w dużej mierze Polaków. Za granicą uciekam od ludzi, którzy mówią po polsku, a to dlatego, że jest mi za Polaków wstyd. Wstydzę się za ten brud na ulicach, za to, że pokazała się część naszego narodu, z którą się nie zgadzam, której nie rozumiem, która mnie przeraża. Ale jednocześnie wydaje mi się, że odnosząc się do tych problemów, nie można stawiać się wyżej, nie można tego kompromitować. Trzeba zacząć szukać bardziej subtelnych środków wyrazu, żeby teatr polityczny trafiał nie tylko do tych przekonanych. Warto próbować przekonać nieprzekonanych. Kusi mnie teatr, który trafia do publiczności, której na pewno nie ma w Powszechnym. Dlatego taką radość mi sprawia granie w „Pożarze w Burdelu”, poza Powszechnym właśnie. Mam dzięki temu okazję przekonać tę publiczność, która nie zagląda do Powszechnego z powodu mojej roli w „Klątwie”, choć wcale spektaklu nie widziała i bazuje jedynie na informacjach wyrwanych z kontekstu, do tego, że wcale nie jestem takim diabłem i że w „Klątwie” wcale nie chodziło o marną kontrowersję.

Jesteś aktorką, która całkowicie zatraca się w swoich postaciach. Zżywasz się z nimi w jakimś stopniu?

Po spektaklach uwalniam się od swoich postaci. Widać to szczególnie podczas prób wznowieniowych, kiedy nie pamiętam tekstu. To jest niesamowite, że udaje się to wyprzeć. Chociaż bardzo swoje postaci lubię. Niektóre role są mniej, niektóre bardziej ukochane. Ale zazwyczaj staram się szukać w tych rolach tego, czego ja nigdy bym nie zrobiła, bo nie miałabym odwagi. W masce jest łatwiej. Moją Hankę z „Chłopów” uwielbiam. Ona jest taka słodka. Praca nad tą rolą była przedziwna, bo Krzyś dał nam dopiero tydzień przed premierą tekst. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, co gramy. Nie wiedziałam, jak ta Hanka ma wyglądać i o co jej chodzi. Pewnego dnia Krzyś zapytał: „Wiecie, jaki mam problem? Dlaczego Antek tak bardzo kocha Jagnę i ucieka od Hanki, skoro one są tak do siebie podobne?”. To drugie pytanie było dla mnie bardzo uruchamiające. Dotarło do mnie, że Hanka musi nosić znamiona takiej najbardziej obrzydliwej, niezadbanej. Już w szkole teatralnej marzyłam, by zagrać bardzo brzydką postać. Zawsze mnie to intrygowało. Chciałabym móc pozwolić sobie kiedyś na taką profesjonalną charakteryzację oszpecającą. Hankę szpecę sobie sama.

Emocje swoich postaci, w tym Hanki, nosisz na twarzy. Twarzą zdradzasz ich stany. Jesteś aktorką, która buduje sceniczne postaci twarzą. Przekonująco szalenie. Czym sugerujesz się przy przyjęciu roli?

Nigdy nie byłam w sytuacji, że miałam wybór. Zawsze jest tak, że dostaję do wykonania pewne zadanie. Boję się w każdym razie wchodzenia w utarte ścieżki, co jest trudne, bo każdy aktor ma swoje łatwości, swoje melodie, swoje środki, w których czuje się bezpiecznie. Staram się świadomie, chociaż jest to bardzo niewygodne i łączy się z dużym lękiem podczas prób, a także poczuciem błądzenia, robić rzeczy skrajnie inne od poprzednich. W „Pożarze w Burdelu” śpiewam, choć nie jestem aktorką śpiewającą. Wyniosłam traumę z domu rodzinnego, w którym zawsze mówiono mi, że nie umiem śpiewać i lepiej, żebym tego nie robiła. Kiedy Michał Walczak, reżyser „Pożaru”, zaprosił mnie do zrobienia zastępstwa za Magdę Cielecką, ucieszyłam się, bo mogłam wykorzystać historię związaną z „Klątwą” i przeżyć dzięki temu moje prywatne katharsis. Musiałam jednak zaśpiewać dwie piosenki. To było dla mnie straszne, ale zgodziłam się. Skoczyłam na głęboką wodę. Choć to słabe porównanie. To był skok do basenu, w którym nie wiadomo było, czy jest woda. Bardzo mi ten spektakl pomógł w powrocie do pracy. Grałam aplikację telefoniczną, która powstała na wzór wyłowionych z Wisły zwłok aktorki Julii Wyszyńskiej, która zabiła się po tym, jak zalała ją fala hejtu po „Klątwie” i zobaczyła, że ma trzy gwiazdki na filmwebie. Grając tę rolę, wyśmiewając jednocześnie całą sytuację, przeszłam terapię. Praca nad rolą zawsze wiąże się z frustracją. Chodzi mi zawsze o to, żeby się rozwijać, żeby wchodzić w to, czego nie umiem. Zgadzam się z tobą, że jestem cielesna. Uciekam się do takich ról, w których mogę dużo biegać, skakać. Zawsze to bardzo lubiłam. Przygotowując się do roli w „Neronie”, postanowiłam, że moja Agrypina nie będzie kinetyczna, że nie będę się ruszała, że będę mówiła tekst i największą uwagę zwracała na jego sens. Doszłam podczas tej pracy do wniosku, że moja ruchliwość wynika z lęku przed nowym, na przykład przed statycznością. Zawzięłam się i postawiłam tym razem na tekst. Trzeba wciąż próbować nowego. Trzeba zwalczać lęki. Trzeba też pamiętać, by nie dać się zaszufladkować. Zawód aktora niesie za sobą mnóstwo przygód. Trzeba brać w nich udział!

Spełniasz się?

Mam naprawdę ogromne aktorskie szczęście. Jestem w zespole, w którym dobrze się czuję. Pracuję z dyrektorem, któremu ufam. Robię przedstawienia, które są ważne zarówno dla mnie, jak i dla widzów. Wiele moich koleżanek i kolegów nie pracuje w zawodzie. Nie dlatego, że nie chcieli, ale dlatego, że im się nie poszczęściło. Mnie się udaje płynąć!

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych (historia filmu i teatru polskiego po 1945 roku), polonista, wykładowca akademicki, pedagog, autor wydanej pod koniec 2015 roku biografii Krystyny Sienkiewicz – „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”; należy do Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC); jego teksty można przeczytać w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Dyrektorze Szkoły”, „Kwartalniku Edukacyjnym” i „Edukacji i Dialogu”; współpracował jako recenzent z Nową Siłą Krytyczną Instytutu Teatralnego im. Z. Raszewskiego w Warszawie, wortalem „Dziennik Teatralny”; od 2013 recenzent wortalu „Teatr dla Was”.

Leave a Reply