Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego:MITOLOGIA SPRYCIARZY

„Konformistę”, legendarny film Bernardo Bertolucciego oglądałem wiele lat temu, w telewizji. Jadąc do Łaźni Nowej, do Nowej Huty, a podróż z centrum Krakowa jest długa i sprzyja refleksjom, starałem się przywołać z pamięci obrazy tamtej projekcji. Niewiele jednak pamiętam. Ocalała jedynie może Sandra Sandrelli jako Giulia. Nawet nie Jean-Louis Trintignant, nie Dominique Sanda, tylko właśnie Sandrelli. Zapamiętałem właśnie ją, ponieważ spośród wszystkich bohaterów przeniesionej na ekran powieści Moravii, zbrukana głupota Giulii, jej niedoważony – a więc łatwiejszy do przyjęcia – cynizm, w przeciwieństwie do całej reszty, wydał się jakoś jednak ludzki, nie do końca spotworniały, nie całkiem zwyrodniały. W „Łaźni Nowej”, w spektaklu Bartosza Szydłowskiego, owo „nie do końca” uległo multiplikacji. Bohaterowie nowohuckiego „Konformisty 2029” brną w zwyrodnienie, ale bez poczucia, że coś dzieje się definitywnie, że zło jest określone, a dobro nieuchwytne, nie wiedzą tego, albo nie chcę wiedzieć. „Nie do końca”.

Philip Roth notował w „Everymanie”: „Jak długo można gapić się na ocean, choćby się go uwielbiało od dzieciństwa? Jak długo można obserwować przypływy i odpływy, bez gorzkiej myśli, która dopaść może każdego, kto wpatruje się w morze, że życie zostało ci dane, jak każdemu, tylko jeden raz, przypadkowo, kapryśnie i bez określonego powodu?”. Everymanem w „Konformiście” Moravii był Marcello Clerici, w adaptacji Mateusza Pakuły nazywa się Marcel Klerykoski. Myślę jednak, że ci, którzy po Szydłowskim i Pakule spodziewali się ideologicznego zacietrzewienia, tym razem się rozczarują. Przeniesienie akcji „Konformisty” z lat 30. we Włoszech do współczesnej Polski wynikało nade wszystko z pobudek egzystencjalnych, wręcz metafizycznych, nie z uwarunkowań społeczno-socjalnych. Marcel jest jak „Everyman” Rotha – chce być jak wszyscy; wie, że żyje bez żadnego powodu i brnąc w kolejne odcinki criminal tango, czuje również, że jak wszyscy inni za chwilę zniknie, i niewielu w ogóle to zauważy.

Szydłowski opowiada o Polsce inaczej niż większość twórców. Zamiast gotowych i oczywistych haseł, preferuje mocny przekaz podprogowy. Wczoraj to dzisiaj. Faszystowskie Włochy są bardzo polskie nie dlatego, że jakiś kretyn organizuje urodziny Hitlera, albo że ktoś inny wygłasza jadowite antysemickie hasła, tylko dlatego, że te wszystkie trucizny chorobliwie wrastają w mentalność całego społeczeństwa, nie tylko jednostek. Postaci ze spektaklu, również dzięki udziałowi grupy dzieci ubranych w tradycyjne szkolne uniformy, są przedstawicielami pokoleniowych slalomów ulegających lub podających się konformistycznie degradacji albo autodegradacji. To świat bez jasnej aury, bez wyraźnego trójpodziału władzy, właściwie bez przyszłości. Zamiast autorytetów – autorytaryzm, zamiast walki o imponderabilia – tylko konsumpcja. Mała stabilizacja na wieki wieków amen.

Doskonale te nastroje wyczuli najważniejsi akompaniatorzy reżysera w „Konformiście 2029” – scenografka, autorka kostiumów i świateł, Małgorzata Szydłowska, oraz autor prezentowanej na żywo muzyki, Dominik Strycharski. W przestrzeni Szydłowskiej jesteśmy w ponurym pałacu, w zamczysku, w Krakowie, Wenecji, czy gdziekolwiek indziej. Weneckie maski albo krakowskie maszkarony umieszczone na już to przybliżających się, już to oddalających wrotach, przywołują echa przeszłości tylko po to, żeby wzmocnić przekaz, wskazać, że po norwidowsku chodzi o dzień dzisiejszy. Podobnie jest z fakturą muzyczną. Strycharski, fenomen sam w sobie, jako pełnoprawny aktor kreuje przestrzeń fonosfery spektaklu. Nie chodzi o żadne nutki, tylko o klimat. O niebezpieczeństwo i ułudę bezpieczeństwa. Ułudę niemożliwą do spełnienia. Im bliżej satysfakcji, tym boleśniejszy upadek. Sprzęganie.

Intrygująco w tej konstrukcji dramaturgicznej, reżyserskiej, muzycznej i plastycznej odnaleźli aktorzy. „Łaźnia”, jak wiadomo, nie ma stałego zespołu. Stąd akces do przedstawienia aktorów z różnych środowisk i półek. Stworzyli pierwszorzędną „konformistyczną” drużynę. Pierwsze skrzypce należą do Szymona Czackiego. Obsadowy strzał w dziesiątkę. Czacki-Marcel nie schodzi ze sceny. A potrafi być idealną mimikrą. Nie wyróżniający się z tła, ładny, introwertyczny, jak gdyby ze sparaliżowaną mimiką. Jak wszyscy, jak everyman. Ale ten „konformista” brnie przez życia z poczuciem jakiejś wywrotki emocjonalnej. Cytując André Gide’a i jego „Immoralistę” – jedną z najważniejszych lektur mojego życia – mógłby powiedzieć, że „nikt nie pragnie być sobą, każdy naśladuje obrany przez siebie wzór; nawet go nie wybiera, po prostu akceptuje gotowy”. Taki właśnie jest Marcel Czackiego. Wybiera odpowiednie wzory, faktury, wypełnia je powierzchniowo, bez naddatków emocji. Nie czuje, więc jest. Nie-czucie ratuje go przed emocjonalnym bankructwem. W sukurs scenicznego tour de force Szymona Czackiego podążają pozostali aktorzy, a nie ma w tym przedstawieniu ani jednej puszczonej lub nietrafionej roli. Iwona Budner jako matka Klerykoskiego, Marta Zięba w roli Anny Quadri, Anna Paruszyńska jako młoda żona faszysty, Zygmunt Józefczak w odważnie pomyślanym epizodzie ojca Marcela, wreszcie przejmujący Krzysztof Globisz w arcyważnej roli profesora Quadriego. Kolorowy Quadri Globisza przenosi zresztą opowieść Szydłowskiego w jeszcze inne rejony. Wskazuje nam być może jedyny słuszny drogowskaz. Tylko ironia (inteligencja), tylko śmiech, mogą obnażyć głupotę muskułów i karabinów. Są groźne dla mitologii spryciarzy.

Łukasz Maciejewski

1 komentarz do “Z fotela Maciejewskiego:MITOLOGIA SPRYCIARZY”

  1. Dla mnie konformista był spektaklem z teza (skądinąd słuszna), która na każdym kroku udowadnial. Wyszło strasznie dosłownie i topornie. Przepisanie akcji na polskie realia bylo błędem, można było pozwolić widzowi samemu poszukać odniesień do współczesności, to nie jest specjalnie trudne, ale wtedy trzeba by widzowi zaufać, a Szydłowski mu ewidentnie nie ufa, bo przez dwie i pół godziny okłada go pałka po głowie, krzycząc że faszyzm jest zły. Ano jest, ale mam wrażenie, że większość widowni wie to i bez tego, a ci, co nie wiedzą i którym może taka dosłownosc by się przydała, raczej nie zaglądają do Łaźni. Jak się okazało, można wziąć świetnych aktorów, mieć kilka naprawdę przejmujących scen (a potem zgasic końcówkę niepotrzebnym, ale tłumaczącym wszystko jeszcze raz monologiem), bardzo dobra scenografię i muzykę na żywo, historię znana z jednej z najglosnych książek i filmów poprzedniego stulecia, i zrobić z tego coś w najlepszym razie przeciętnego.

Leave a Reply