Przejdź do treści

Adam Drozdowski o konkursie im. Andrzeja Żurowskiego

Szanowni Państwo,

poproszono mnie, jako byłego laureata tejże Nagrody, o spisanie kilku myśli przed kolejną edycją Konkursu im. Andrzeja Żurowskiego, konkursu skierowanego do młodych krytyków teatralnych. Ucieszyłem się, mam poczucie, że to odpowiednie dla nich miejsce.

Nasza praca, praca krytyków teatru, sztuki wielopoziomowej, migotliwej, trudno uchwytnej, jest pracą niewdzięczną. Pełną etycznych pułapek, niosącą sporo życiowych rozczarowań i zawodowych frustracji. Jest też pracą wspaniałą, samoistnie powodującą ciągły rozwój, oferującą doświadczenia niespodziewane, wreszcie – budującą sieć serdecznych relacji niemalże wszędzie, gdzie dane nam będzie z naszym rzemiosłem trafić. Z pierwszego wyliczenia wynika, że narażeni jesteśmy na kryzysy wiary w nasze działania i pokusy koniunkturalnych decyzji: wielu z nas łamie przecież pióro, wielu – przeciwnie – wykorzystuje je w sposób niegodny. Jednak drugie wyliczenie jest powodem, dla którego wszyscy, dla których Teatr, niebywały konglomerat marzeń, przeżyć, idei i mitów, jest pasją tak angażującą, że nie sposób go porzucić; trzymamy się więc naszego zawodu, często nawet wbrew logice, by nie rzec: rozsądkowi.

Rzadko zdarza się, żeby nasza praca spotkała się z bezpośrednią reakcją. Sam, publikując od blisko dekady, miałem tę przyjemność, że ktoś (twórca lub czytelnik) odniósł się do mojej opinii, zadał sobie trud polemiki czy nawet wdzięcznego skwitowania, dokładnie czterokrotnie – na sto kilkadziesiąt tekstów. Czasem jeszcze ktoś ze znajomych rzuci zdanko, czasem nie. A przecież temu powinna służyć nasza praca: otwieraniu dyskusji, wymianie myśli, wzajemnemu rozwojowi. Nikomu z kolegów po fachu nie muszę mówić, że rozwijanie krytycznego warsztatu jest kosztowne i wymaga – również, a może przede wszystkim – rozmów, wzajemnych inspiracji, nawet tłumaczenia sobie kwestii często fundamentalnych. Takich rozmów w naszym środowisku boleśnie brakuje. Pod tym względem Konkurs Żurowskiego jest wspaniałym, chlubnym wyjątkiem: ktoś, a konkretnie komisja złożona zarówno z uznanych praktyków, jak krytyków, pochyla się nad naszą pracą. Argumentuje. Docenia. Jeśli poproszę, żebyście wymienili znane sobie konkursy dla reżyserów, aktorów, dramatopisarzy – ile ich będzie? A dla krytyków?

A przecież wszyscy taplamy się w tym samym środowiskowym bagienku. Nas, profesjonalnie zajmujących się praktyką i krytyką teatru, nie ma przecież tak wiele, wliczając nawet do pełnego rachunku kilkaset grup offowych z kraju i pewnie tyluż krytyków z blogosfery. Jesteśmy małą, zakompleksioną grupką, która chętnie chowa się za butną pewnością, że zajmujemy się najważniejszą rzeczą na świecie. Ale kompleks jest w nas budowany od samego początku: choć warszawska Akademia Teatralna, mieszcząc w jednym budynku wydziały praktyczne i teoretyczny, miała budować przyszłe nasze stosunki zawodowe, pamiętam narracje niektórych, zawsze tych najgłośniejszych, wykładowców, które można streścić w trzech określeniach. Otóż aktorzy to idioci, reżyserzy – bęcwały, a krytycy – pasożyty; oczywiście studenci każdego wydziału słuchali takich rzeczy tylko o kolegach z wydziałów pozostałych. Jak, dostając taki fundament na poziomie studiów, mielibyśmy wejść w życie zawodowe z otwartością na dyskusję, z wzajemnym zaufaniem? Równocześnie po egzaminach tzw. wydziałów praktycznych widzowie, rekrutujący się spośród kolegów ze szkoły, mimo potencjalnych antagonizmów, podchodzą po pokazie do egzaminowanych z sakramentalnym „Dzięki!” i nic nieznaczącym klepnięciem po ramieniu. Ci zaś, którzy wbrew tradycji nie podejdą, którzy zapytani o zdanie po nieudanym występie wyrażą je wprost, natychmiast traktowani są jak wrogowie. „Pasożyty”. Wiele trzeba towarzyskich sytuacji i obustronnej dobrej woli, żeby zbudować na tym relację niepoddającą się urażonej raz dumie.

To podstawowy, wydaje mi się, powód, dla którego w późniejszym zawodowym życiu nie ma rozmów, brakuje dostatecznej wymiany między naszymi zawodami. W spektaklu Urodziny, czyli ceremonie żałobne w czas radosnego święta, zrealizowanym okolicznościowo z okazji jubileuszu gdańskiego Teatru Wybrzeże, znalazła się sekwencja, w której trzy aktorki, akurat w rolach diablic-wampów, dopadają siedzących na widowni krytyków, doskonale poinformowane przez Biuro Obsługi Widza, gdzie ich szukać, i rozbierają ich od pasa w górę, do momentu, do jakiego delikwent im pozwoli. Miałem wątpliwą przyjemność być jednym z rozebranych. I o ile, być może dzięki doświadczeniu bycia po drugiej stronie rampy w mojej grupie offowej i w zespole muzycznym, problemem nie było dla mnie obnażenie mizernego torsu, o tyle już kontekst tej akcji sprawiał mi dyskomfort. Dowiedziałem się mianowicie, że, upraszczając, moja obecność na spektaklu służy jedynie temu, żebym za chwilę, w przytulnym hotelu i przy dobrym alkoholu, wyzłośliwił się w parę minut na temat obejrzanego spektaklu, za nic mając wytężoną wielotygodniową pracę kilkudziesięcioosobowego zespołu, i zgarnął za to niebotyczną wierszówkę. Nie było w tym zaproszenia do rozmowy, nawet krzty zainteresowania, wobec kogo te oskarżenia są kierowane. Było za to ugruntowywanie mitów, dość najwyraźniej okrzepłych w naszej kulturze, żeby wywołać rechot wgapionej w krytycki tors widowni. Tego nas nauczono.

Szanowni współwidzowie i drodzy koledzy artyści! Poza kilkoma z nas, których nazwisko jest marką, a zanim nasze się nią nie staną, my nie żyjemy z naszego zawodu. Każdy tekst, jaki publikujemy, to inwestycja – w przejazd, nocleg, wyżywienie – która w razie publikacji zwraca się po kilku miesiącach w postaci honorarium w wysokości średnio od 80 do 300 złotych i niekiedy zwrotu za transport. Poza tym – studiujemy do upadłego, prowadzimy warsztaty, panele dyskusyjne, obsługujemy gazety festiwalowe, łapiemy się zajęć gdziekolwiek około pracy w kulturze, w okresach posuchy stajemy na kasie w kawiarniach. Dokładnie tak samo jak Wy, aktorzy świeżo po dyplomie, reżyserzy bez debiutu. Po czym jedziemy na drugi koniec kraju zobaczyć Waszą pracę, kiedy już Wam się uda gdzieś zaczepić, bo jesteśmy jej ciekawi. Chcemy zdać z niej relację. Jeżeli zapytacie: po co – zazwyczaj nie wiemy. Przecież nie dla pieniędzy. Łatwiej uargumentować, że to praca na nasz rozwój. A mówić o pasji jakoś głupio.

Cieszę się, że Nagroda im. Andrzeja Żurowskiego powstała i trwa już od kilku lat mimo zmieniających się wiatrów w polityce kulturalnej. To ważne – i marzy mi się, żeby przy oczywistym wsparciu AICT-IATC mogła stać się też pretekstem do dyskusji o specyfice naszego zawodu, centralnym wydarzeniem, przybliżającym pracę krytyków śledzącym nasze opinie – chcę w to wierzyć – czytelnikom i opisywanym, komentowanym artystom. Krytyka, która spełnia się sama, nie wychodząc ku spotkaniu w rozmowie, niewiele jest bowiem warta. I choć zawsze możemy się pocieszać myślą, że kiedyś nasze pisarstwo przyda się historykom teatru, pamiętajmy, że i im należeć się będą źródła możliwie najbliższe dzisiejszej teatralnej rzeczywistości. A teatr dzieje się dopiero wtedy, kiedy jesteśmy w nim razem.

Adam Karol Drozdowski

Leave a Reply