Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego: MÓJ KUMPEL KAT

PORACHUNKI Z KATEM w reżyserii Marcina Hycnara w Tarnowie:

Spośród krytyków teatralnych mam bodaj najdłuższy staż w towarzyszeniu karierze Marcina Hycnara. Jako rodowity tarnowianin zobaczyłem Marcina w teatrze po raz pierwszy w 1995 roku. Hycnar miał wtedy dwanaście lat i w Teatrze im. Solskiego zagrał pięknie tytułowego Małego Księcia w spektaklu w reżyserii Cezarego Domagały. Błysk przetrwał.

W powrocie Marcina Hycnara do Tarnowa jest w tym samym stopniu coś wzruszającego, co ujmującego. Wyjeżdżał z rodzinnego miasta jako ambitny nastolatek, wraca (w roli dyrektora teatru) jako jeden z najciekawszych aktorów teatralnych swojego pokolenia i coraz śmielej poczynający sobie reżyser. Czas jeszcze pokaże, czego uda mu się tutaj dokonać, ostatnie lata nie były dla teatralnego Tarnowa najlepsze, natomiast pierwsza premiera wyreżyserowana przez Marcina Hycnara – „Porachunki z katem” Martina McDonagha daje nadzieję, że widzowie Solskiego mogą liczyć na dobry warsztatowo, inteligentny i niegłupi teatr środka.

Nazwisko McDonagha jest dla Hycnara ważne. Pamiętam doskonale jego rolę Katuriana w „Poduszycielu” tego samego autora w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Spektakl był grany pod auspicjami Teatru Narodowego, ale w nieodżałowanej przestrzeni Teatru Małego w Warszawie. McDonagh uruchomił aktorsko w Hycnarze to wszystko, co być może najpełniej wybrzmiało w jego fenomenalnym Arturze w „Tangu” Mrożka w reżyserii Jarockiego – wigor torpedowany złośliwością, wewnętrzne rozleniwienie stymulowane wymuszoną ruchliwością. Martin McDonagh, przecież także bardzo ciekawy filmowiec (jego „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to jedno z największych wydarzeń sezonu), w swoich tekstach dramaturgicznych, z najważniejszym, „Porucznikiem z Inishmore”, na czele, bazuje na czarnym humorze, grotesce, umiejętnie zderza to wszystko z tonacją serio, dbając jednak o to, żeby ani turpizmu, ani tragizmu nie było zbyt wiele.

Tak jest również w sztuce „Porachunki z katem” – rozgrywającej się w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w scenerii typowego irlandzkiego pubu, w którym stale leje się piwo (uwaga: w teatralnych kuflach zdecydowanie za dużo pianki), i gdzie przychodzą w zasadzie wyłącznie bywalcy, każdy nowy widziany jest z lekkim niedowierzaniem i rodzajem wrogiej nieufności. Jak to u McDonagha portrety psychologiczne zostały zarysowane raczej umiarkowanie głęboko, liczy się ostra kreska, rodzaj charakterystycznego znaku, niż międzyludzkie komplikacje. Wiadomo, że szefem pubu jest starzejący się kat, który po zniesieniu kary śmierci, musiał znaleźć sobie inną pracę. Znajduje teraz schronienie wśród podobnych sobie nieudaczników zapijających nudę w prowincjonalnej mieścinie Oldham. Hycnar dobrze opowiada językiem teatralnym tę historię, pojawia się i suspens, i intryga (porwanie córki kata), a pobłażliwość kryje diaboliczność. Do tego dochodzi ambiwalencja. „Porachunki z katem” są przedstawieniem ambiwalentnym w tym znaczeniu, że sprawy wielkiej wagi – na przykład czyjaś nagła śmierć – nie budzą tutaj tak wielkiego popłochu, jak jakieś oskarżenie sprzed lat, albo podarowany gratis kufel piwa. W Oldham istnieje inna hierarchia wartości i ważności. Trochę jak w kultowych filmach Wayne’a Wanga przy których pracował inny znany pisarz, tym razem amerykański, Paul Auster – „Dymie” i w „Brooklyn Boogie”, albo w niezapomnianych klasykach Jarmuscha, tradycyjny irlandzki pub wyznacza w „Porachunkach z katem” zamkniętą przestrzeń, oznaczającą dla przybyszów i uciekinierów zonę bezpieczeństwa. Na zewnątrz może padać (w spektaklu rzeczywiście leje jak z cebra), może grzmieć, ale u Harry’ego Wade’a (Sławomir Głazek) który przecież nie jest ani zabawny, ani przyjacielski, czujemy się lepiej, prawie bezpiecznie. Przy tym samym, co zawsze, stoliku, z browarem, orzeszkami, niedoczytaną gazetą, z trwonionym czasem którego i tak jest zawsze zbyt wiele… To nie jest może teatr wielkich pytań i znaczących odpowiedzi. Coś w rodzaju niekończącej się rozmowy z kumplem przy kuflu piwa. Tyle że kumpel jest katem. Nie on jeden zresztą.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply