Przejdź do treści

Arkadia Petrykozy

Image

Tradycyjnym już zwyczajem publikujemy doroczną Opowieść Wigilijną Tomasza Miłkowskiego:

Nie ma już tej Arkadii. Zamierała wraz z odejściem Wojciecha Siemiona (2010). Wprawdzie syn artysty początkowo próbował kontynuować jego dzieło, ale po pożarze dworu w mazowieckich Petrykozach pod Mszczonowem to legendarne miejsce poczęło popadać w ruinę. Żal.

Pozostały tylko wspomnienia. Zresztą, żałować można, a nawet trzeba, ale przecież Petrykozy bez Wojtka Siemiona utraciły swoje serce. Bez Wojtkowego szaleństwa, jego niestrudzonej bieganiny, rwetesu, jakim napełniał dom i okolice, jego wciąż nowych szalonych pomysłów i twórczego nienasycenia to miejsce nie tętniłoby już nigdy takim życiem. Nawet jeśli nie zdarzyłby się ten nieszczęsny pożar, który strawił znaczną część zbiorów sztuki, nawet gdyby znalazły się pieniądze od hojnych mecenasów na utrzymanie dworu, to już i tak nie byłyby te same Petrykozy.

Powiada się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Ale pewnie dotyczy to stanowisk przy biurkach, w urzędach albo za kierownicą – taką czy inną. Ale ludzi tak twórczych jak Wojtek Siemion zastąpić się nie da – ich oryginalność polega na jedyności, na tym jednym jedynym egzemplarzu. Pewnie dlatego tak wielu artystów, malarzy, mimów, aktorów, reżyserów lgnęło do niego. Tłumnie nawiedzali jego dwór, zlatywali się na przesławne wigilie, aby wspólnie kolędować, przepowiadać wiersze, słuchać Gałczyńskiego, który zawsze musiał być przywołany, wspólnie spędzać całe godziny w przyjaznym rozgwarze, śpiewie i skupieniu.

Petrykozy to była jego

ostatnia miłość.

Po odejściu ze Starej Prochowni, z teatru, którym kierował trzydzieści lat, pochłonęły Siemiona zajęcia pedagogiczne, pisanie książek z cyklu „Lekcja czytania” i jego ukochane Petrykozy. O muzeum wiejskim Siemiona, w którym dzieła sztuki wysokiej spotykały się z arcydziełami twórczości naturszczyków, sztuka ludowa sąsiadowała z abstrakcyjną, o aktywności muzeum w pozyskiwaniu miłośników wśród młodych odbiorców napisano wiele stronic. Dla mnie jednak Petrykozy to przede wszystkim, jakby to paradoksalnie nie brzmiało, teatr. Siemion wszystko zamieniał w teatr – wystarczył jeden widz, aby spektakl się toczył, sam to kiedyś napisał, wspominając swoje przygody z Gałczyńskim: „najmniejsza publiczność – to mówienie tylko tej jednej jedynej osobie wybranego wiersza”.

Siemion teatralizował świat, przemieniał otoczenie w widownię. Teatr jednoosobowy Siemiona rozkwitał wszędzie, codziennie dawał premiery, nawet jeśli rzadziej można było artystę zobaczyć na scenie teatralnej. Potwierdzał to bywalec, niemal domownik, przyjaciel artysty, poeta Józef Pless, który o Siemionie tak powiada: „Wystarczy, że będzie gościł u siebie we dworze choćby jedną osobę, to już dla niej będzie recytował, prezentował eksponaty, oprowadzał po parku, pokazywał skansen, konie, a wszystkiemu będą towarzyszyć przemiłe psy, a więc można powiedzieć, że przyjaciele mają teatr Siemiona na własny użytek. Jednocześnie wstęp do tego teatru otwarty jest jak najszerzej dla wszystkich chętnych”i. Nic dodać, nic ująć. Tak też zdarzało się podczas powstawania mojej książki „Teatr Siemion”. To właśnie wtedy odwiedzałem wielokrotnie Petrykozy, aby porozmawiać z bohaterem książki, wyjaśnić jakiś detal jego biografii artystycznej, wysłuchać jego komentarza.

To nie były łatwe wizyty. Siemion nieustannie znikał w czeluściach wielkiego domu,

wiecznie czegoś szukał.

Rozmawiał przez telefon, wciąż ktoś przychodził i odciągał jego uwagę. Pojawiał się na chwilę, aby znowu zapaść się pod ziemię. Rozmowa rwała się, trwała godzinami, często bez puenty, bo okazywało się, że już musi gdzieś gnać. Kiedyś, poproszony przez jedną z redakcji, aby przygotować wywiad z artystą z okazji nadciągającego jakiegoś jubileuszu, przyjeżdżałem w nadziei, że ten wywiad uda się przeprowadzić, ale było to marzenie ściętej głowy. Właśnie przybył chór młodzieńców z pobliskiej szkoły, a za chwilę zjechała grupa siostrzyczek zakonnych, zajrzeli artyści, aby się poradzić, gdzie mają wystawiać swoje najnowsze prace… W końcu zdesperowany napisałem wywiad bez rozmowy, zlepiony z rozmaitych wypowiedzi artysty i znowu gdzieś, bodaj przy okazji wernisażu w muzeum Sztuki Wschodu dałem mu do akceptacji. Siemion przejrzał, nic nie poprawił, zapytał tylko, kiedy rozmawialiśmy. Odpowiedziałem, że wiele razy.

Wciąż gdzieś pędził, spieszył się, w Petrykozach bywał w przelocie, toteż wspomnianą książkę autoryzowałem na pogrzebie pewnego profesora na Cmentarzu Wojskowym…

W Petrykozach zwoływał Siemion rozmaite sympozja teatralno-artystyczne. Najczęściej związane z rocznicami wielkich artystów. Na osiemdziesięciolecie urodzin Tadeusza Różewicza wystawił mu pomnik. To właściwie kamienny krąg „Kartoteki”.

Tworzy go 18 polnych kamieni, a wewnątrz kręgu, na osi Północ-Południe, szkielet żelaznego łóżka, w którym od razu można rozpoznać łóżko Bohatera „Kartoteki”. Każdy z kamieni reprezentuje jakąś postać z Kartoteki, a podkreślają to małe formy rzeźbiarskie, wtopione w kamienie. Oto jeden z nich z żołnierskim daszkiem i palcami złożonymi do salutowania – wiadomo, Ojciec. Z przeciwnej strony talerz, sztućce – to Matka. Z boku teczka – jeden z mierniczych, czyli niegdysiejszych panów z wiadomego Urzędu. Na innym kamieniu markowy biustonosz, chyba firmy Triumph, a więc Młoda Niemka (– Z pani ojcem polowaliśmy w czasie wojny. – Polowaliście. A na co? – Na siebie).

Na otwarcie pomnika przygotował specjalną dwuosobową „Kartotekę”, którą miał wykonywać wespół z Wieńczysławem Glińskim, ale Gliński przybył trochę za późno i Siemion

zaczął „Kartotekę” grać sam,

zamieniając ją w teatr jednego aktora. Potem pośród tych kamieni Gospodarz prowadził od czasu do czasu lekcje ze swymi uczniami. Objaśniał i inscenizował z nimi „Kartotekę”, a czasem pokazywał w wersji jednoosobowej ten niezwykły utwór, w który poeta wpisał polski los. Miałem to szczęście, że wystawił przed nami, całą napowietrzną „Kartotekę”, odgrywając wszystkie postacie z iście Proteuszowym rozmachem. Byliśmy we dwoje jedynymi widzami.

Obok kręgu „Kartoteki” wyrósł kolejny pomnik, tym razem dla uczczenia profesora Leszka Kołakowskiego, odsłonięty na łące nieopodal dworku w Petrykozach w samo południe 3 czerwca, w 80. urodziny profesora. Siemion chętnie opowiadał, że Leszek Kołakowski jest jego wnukiem. Nie ma w tym jednak żadnej sensacji (gdyby rzeczywiście był dziadkiem profesora, musiałby dobiegać wtedy co najmniej 125. roku życia). A rzecz miała się zgoła banalnie. Kiedy w marcu roku pamiętnego (1968) przyszły na Leszka Kołakowskiego trudne chwile, Siemion zaproponował, że go usynowi, a zamierzał właśnie coś adaptować z jego powiastek filozoficznych dla Starej Prochowni. – Nie możesz mnie usynowić – odpowiedział Kołakowski – bo zaglądają w kartoteki ojców. Takie czasy, że ojcowie odpowiadają za dzieci, a dzieci za ojców. Ale możesz być moim dziadkiem. Dziadków już nie tykają…

Przyszedł więc czas, żeby „wnuka” uczcić. Siemion uważał bowiem Kołakowskiego za mędrca, za jednego z najważniejszych duchowych przewodników, w którego tekstach można odnaleźć drogowskazy i punkty orientacyjne. Pomnik przybrał postać pięciu metalowych kolumn, nawiązujących do kolumnad greckich świątyń i bibliotek. Zjechało wtedy do Petrykoz trochę zaprzyjaźnionego luda, któremu Siemion odczytał niepublikowany tekst Leszka Kołakowskiego o masce i oryginale. Dotyczy nie tyle aktorów, co diabelskiej intrygi, a mianowicie uporczywego wmawiania ludziom, co diabeł właśnie czyni z ochotą, że w ogóle nie ma oryginału, że pod maską kryje się następna, a pod nią znowu następna i tak dalej. Tak więc może i dokopywać się nie warto. A jednak, jak powiada profesor, oryginał istnieje i nie należy ulegać diabelskim podszeptom.

I tak Petrykozy obrastały wierzchołkami myśli i poezji. Prawdziwy archipelag kultury. Arkadia, której już nie ma i odchodzi w zapomnienie.

„Nie potrafiłabym już z pojechać do Petrykoz – pisała po odejściu Wojtka Siemiona Krystyna Gucewicz. – Teraz ani nigdy. W tej bajce, utkanej z piaszczystych dróg, chmur, kolorów tęczy i pędzli geniuszy malarstwa, w tym dworku otulonym w kwiaty, kumkanie żab, łaskawym wiernością psów, skrzypieniem drzew, działy się sprawy niezwykłe (…) A jeszcze grało się w piłkę z księżycem, słuchało traw, gadało z pająkiem na werandzie – Siemion był tego świata stwórcą”ii.

Tomasz Miłkowski

[Tekst opublikowany w „Dzienniku Trybuna” 22 grudnia 2017]

i Józef Pless, O Wojtku Siemionie, Warszawa 2008.

ii Cytat z tekstu Krystyny Gucewicz, zamieszczonego w książce „Wieża malowana. Wspomnienia o Wojtku Siemionie” pod redakcją Józefa Plessa, 2010.

Leave a Reply