Przejdź do treści

Sztuka potrafi kłamać

Wiesław Łuka rozmawia z Joanną Rawik, piosenkarką i pisarką o poczuciu obcości po przyjeździe do Polski , o długiej agonii kultury, o bluzgach i jazgocie języka, o najgłębszych uczuciach – często irracjonalnych, o czerni i bieli na estradach, o prasowym uśmierceniu, o osobistych nastrojach i nastrojach śpiewnej poezji.

Twoje zdziwienie sprzed lat: „To zabawne, że żaden dziennikarz nie zapytał mnie nigdy, jak się pani nazywała naprawdę”. Co cię w tej sprawie rozbawiło? Czy w latach swoich sukcesów piosenkarskich i estradowych chciałaś rozgłosić, że zmieniłaś nazwisko z inspiracji francuskiego pisarza Ericha M. Remarque’a?

Nie, nie, nie – nic nie chciałam rozgłaszać. Ale mógł ktoś pomyśleć, że to może jakieś rumuńskie nazwisko, bo do Polski przyjechałam z Rumunii w połowie ubiegłego wieku, gdy miałam 13 lat i czułam się tu obco. Wtedy już czytałam w oryginale powieść Remarque’a Łuk triumfalny i jakoś przylgnęło do mnie nazwisko jej głównego bohatera, właśnie Rawik. Bohater także do Francji przyjechał ze Szwajcarii i w Paryżu też czuł się obco, siedział tam na lewo, był deportowany, krótko mówiąc był wygnańcem. Poczułam w nim jakąś bratnią duszę. We Wrocławiu też musiałam się uczyć wszystkiego od nowa, głównie języka. Gdy po kilku ładnych latach, już podczas studiów wygrałam w Lublinie jakiś konkurs i pojechałam do Paryża, gdy tam chodziłam ulicami, to myślałam, że Remarque też musiał tu spacerować, a potem siadał do maszyny i pisał.

Ale Łuk… nie powstał w Paryżu…

No właśnie, potem wyczytałam, że tę wielką powieść pisał podczas II wojny w Nowym Jorku i tęsknił właśnie do Paryża. Los go rzucał do różnych miejsc i czuł się jak wygnaniec. Powtórzę – ja też w pewnym okresie czułam się jak uchodźca…

Wspomniałaś o tym podczas ostatniego, majowego wieczoru literackiego w Domu Literatury na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, gdy nawiązałaś bezpośredni dialog z grupą moich studentów dziennikarstwa, których zaprosiłem na dyskusję o literaturze i dziennikarstwie…

Ja ich trochę podpuściłam po tym, gdy ten jeden ze studentów wystąpił i zaczął mówić o ich towarzyskim kręgu i ich zainteresowaniach literaturą II obiegu i o Witkacym; wszystko ze wszystkim mu się pomieszało… Tu II obieg, tu Witkacy, a za chwilę nie potrafią wymienić nazwiska Tomasza Manna i tytułu chociażby jednej jego powieści. Mieli też kłopoty z wymienieniem nazwisk trzech polskich wieszczów. Tyle się teraz mówi: Polska, Polska, Polska, naród, naród, naród, a oni prawie nic nie wiedzą o wielkiej literaturze romantycznej. Odbieram to jako ich kalectwo umysłowe, które wynika głównie z tego, że oni nie czytają książek, obcują prawie wyłącznie z tymi nieszczęsnymi aparacikami elektronicznymi. Zobacz, oni siedzą w kawiarni i ze sobą nie rozmawiają, ponieważ każde z nich wystukuje jakieś literki i cyferki SMS-ów.

Czy twoja, zapowiadana na jesień, książka rodzi się właśnie z nastroju totalnego pesymizmu?

To nie jest pesymizm, to jest racjonalne widzenie świata; czysty racjonalizm, nazywanie rzeczy po imieniu. Prawdę powiedziawszy nie mam podstaw do pesymizmu. Osobiście mam do czynienia z ciekawymi ludźmi, choć nie z młodzieżą. W najbliższym czasie jadę do Krakowa na festiwal piosenki francuskiej, gdzie mnie zaproszono, bym wykonała wraz z orkiestrą nie tylko przeboje Edith Piaf, ale także swoje dawne przeboje… Przypomnę jednak – pan Krzysztof Warlikowski, jak wiadomo artysta teatru o światowej sławie, dwa lata temu napisał z okazji dnia teatru właśnie list otwarty na temat sytuacji kultury, która przeżywa stan agonii. Powołał się w tej ocenie na profetyczne opinie Tomasza Manna, Franza Kafki i Marcela Prousta. Ci wielcy twórcy właśnie prawie wiek temu sygnalizowali z niepokojem: nasza cywilizacja jest w stanie agonii… Ja też uważam, że ona dogorywa…

Odkryty w północnej części Indii i odczytany przed kilkudziesięciu laty, uznany za najstarszy, jak do tej pory, tekst już kilka tysięcy lat temu wieszczył upadek cywilizacji; przewidywał nawet koniec świata. Już wtedy pokolenie rodziców załamywało w tym tekście ręce nad zachowaniami swoich dzieci. Pisał o tym socjolog, profesor Marcin Czerwiński w książce Przemiany obyczaju. Tymczasem mamy na szczęście zamiast agonii kultury, jej nieustanną przemianę. I tak chyba zostanie. Nikt nie wie, jak jeszcze długo – nie sądzisz?.

To długi proces, ale jednak agonia trwa. Mam na myśli dehumanizację kultury, jej dekadencję, regres w wielu dziedzinach, na przykład w sferze zachowań. Nie czujesz tego, gdy widzisz zachowania na ulicach i słyszysz w miejscach publicznych co drugie słowo k… i inne bluzgi, gdy młodzież niby ze sobą rozmawia? Bluzgi wtargnęły do wysokiej kultury, do filmu, teatru, literatury pięknej… Czego jeszcze chcesz?

W swojej ostatniej książce Muzyka życia piszesz: „Dźwięk stanowi bazę mojego pojmowania świata… Najpierw poprzez słowo, które nie tylko jest treścią, ale także jego formą… Tymczasem dzisiaj mowa polska przypomina raczej gdakanie skrzyżowanie z jazgotem” . To prawda – w sejmie, czy na wiecach słychać jazgot, ale równocześnie powstaje wiele wspaniałych książek; czy swoją książkę zaliczasz także do jazgotu?

A dlaczego mam zaliczać? Ja piszę staranną polszczyzną, bo mówię starannym językiem. Podstawą mego świata jest muzyka. Wiem z mądrych książek, jak ogromne znaczenie ma nauka muzyki w dzieciństwie, w czasie miedzy 6 a 10 rokiem życia. A teraz usuwa się ją z programów szkolnych. Ludzka inteligencja rozwija się na bazie języka, który – powtarzam – jest także dźwiękiem, czyli muzyką. To proces integralny – jedno wpływa na drugie. Rozumiem, dlaczego ci młodzi mają tak ubogi język, dlaczego nie potrafią mówić, bo nie czytają dobrych książek. Czytają hejty, a komputery, internet nie zastąpią książki.

Wyznajesz w Muzyce życia: „Wszystkie kłopoty i problemy, jakie przeżywałam po przyjeździe do Polski pomogła mi przezwyciężyć muzyka”. Czy kłopoty trzynastolatki – pół Rumunki, pół Polki zaczęły się dopiero we Wrocławiu? A w rodzinnych Czerniowcach, gdzieś daleko na południu, na Bałkanach była sielanka?

Urodziłam się na południowo-wschodnich krańcach dawnego cesarstwa Habsburgów, Austro-Węgier, na styku z imperiami – Otomańskim i Rosyjskim. Tam panowała mieszanka mniejszości narodowych, ich języków i kultur. Od siódmego roku życia byłam wielojęzyczna i dość wcześnie czytałam Tomasza Manna w jego niemieckim oryginale. Ojciec był profesorem uniwersytetu, humanistą i ja się tam nie musiałam snobować jako konsumentka kultury wysokiej.

Jak długo odczuwałaś we Wrocławiu niedogodności aklimatyzacji?

Nie tak długo. Dość szybko znalazłam się w środowisku klubów studenckich, gdzie piliśmy tanie wino, paliliśmy tanie papierosy, ale rozmawialiśmy o drogiej pod względem intelektualnym i artystycznym literaturze. Miałam tam wtedy dużo do powiedzenia, bo Manna, Kafkę i Prousta czytałam w ich językach. Nie przyjmowałam wiadomości o kłopotach istnienia żelaznej kurtyny, bo ona dla mnie właściwie nie istniała. Dość wcześnie jeździłam swobodnie na różne kontrakty piosenkarskie, niedługo potem śpiewałam swoje przeboje w paryskiej Olimpii, więc czułam się Europejką.

Przyszła „medalowa” seria występów na kolejnych edycjach opolskiego festiwalu polskiej piosenki. Przypomnijmy – kilka przebojów od połowy lat sześćdziesiątych i każdy nagrodzony. Odtworzyłem sobie je teraz i powiem szczerze: zrobiły na mnie większe wrażenie niż ich premiery w tamtych latach. Widocznie byłem za smarkacz, tuż po studiach, by się zachwycić ich – mówię szczerze – głębią treści śpiewanej poezji. Przypomnijmy przebój Po co nam to było…

No, nie! – zaczęłam od wspaniałych słów Tadeusza Śliwiaka Nie chodź tą ulicą; muzykę skomponował Lucjan Kaszycki. Uważam, że był to utwór dużego formatu – wymagający oprawy orkiestry symfonicznej. I taką oprawę dostał – bo wtedy były na to środki finansowe i na festiwalach panowała taka moda.

Jednak szczególnie przejąłem się przebojem Po co nam to było – wystąpiłaś ubrana w czarny kostium…

Nie kostium, tylko czarną suknię z gołymi plecami…

Ta czerń wzmacniała przejmujący nastrój kolejnych wersów:… Po co nam to było/ jeśli tylko krótką chwilą miała być ta miłość / … Jeszcze nic się nie zaczęło/ a już się skończyło/…Oczy, w których gasło wszystko/ ale został wstyd… Czy wyśpiewywałaś siebie, ówczesny stan swego ducha? Jakieś smutne niespełnienie?

O czym ty mówisz – to nie miało nic wspólnego ze mną. Przeciwnie, to był okres mojej wielkiej euforii. Już byłam dwa razy we Francji, występowałam w Olimpii. Ja w którejś ze swoich książek pisałam o „mylącym wyrazie dramatycznym” śpiewanej – masz rację – poezji wielkiego formatu. Pamiętam, wtedy na próbę mego występu przyjechał mój ówczesny amant, aktor z katowickiego teatru Wyspiańskiego i trochę przymarudzał: „Eee, gdybym ja ci to ustawił, to by dopiero było!!!”. A za chwilę przechodziła koło nas Stenia Kozłowska i mnie zrecenzowała: „Pani jest śliczna jak Królewna Śnieżka”. Myślałam, że mnie szlag trafi.

Następny wielki przebój – dwa lata później: Romantyczność. Ty w białym kostiumie, jakieś koronki pod szyją, jakaś broszka… snuję sobie luźne skojarzenia: tytuł jak Mickiewiczowska ballada, z lektury pamiętam w niej odbity księżyc w podnowogródzkim jeziorze, w Świtezi… Podniośle śpiewasz obrazy i metafory, podpowiadasz słuchaczom: „kochać nieprzytomnie, nierozsądnie… wierzyć w urok chwil… to w porywie szukać sił…”. W rytm Chopinowskiego Poloneza As Dur przywołujesz geniusz Fryderyka Chopina… Ponawiam pytania: jak się miał strój artystki i nastrój jej występu do nastroju śpiewanej poezji?

Te zależności nie są takie proste do wyjaśnienia. Do Romantyczności bardziej przylgnął tytuł Kocham świat i chyba tak zostało. Biały kostium na festiwalowy, opolski występ wymyślił mój ówczesny partner, wybitny aktor dramatyczny, Ignacy Gogolewski. Pytasz o te wzajemne relacje w nastrojach: jestem racjonalistką, niełatwo poddaję się nastrojom, ale oczywiście przeżywam męczące chwile i często trudno nad nimi zapanować. Jednak pamiętam, że zdarzało mi się śpiewać bardzo nieładnie w czasie, kiedy byłam szczęśliwa – natomiast nigdy nie zapomnę wspaniałego występu z bisowaniem, kiedy w Toruniu, w pięknej sali teatru, śpiewałam z bolącym zębem.

Romantyczność wyśpiewałaś w Opolu także na nagrodę…

A niedługo potem, w Sopocie (poproszono mnie o wykonanie poza konkursem) kompletnie mi nie wyszła. Ktoś nawet napisał, że ten utwór ma w sobie coś z kiczu. Natomiast wielki krytyk, Jerzy Waldorff z nutką humoru zauważył: „Joanna Rawik jako jedyna jest z Chopinem na ty”. Powiem ci, sztuka dość często potrafi kłamać. Fantastycznie o tym mówi Szekspirowski Hamlet w monologu – nie w tym słynnym: Być albo nie być… ale w tym do artystów teatru objazdowego, którzy za chwilę dadzą przedstawienie w Elsynorskim zamku. W tym właśnie genialnym monologu zawiera się sens sztuki aktorskiej: Hamlet tłumaczy, czego aktor powinien unikać, z czym nie przesadzać itd. – bo sztuka potrafi kłamać.

A co sadzisz o niedawnym proteście koleżanek i kolegów po fachu i odwołaniu festiwalu opolskiego?

Nie mówmy o polityce, spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Mówmy o ciekawszych rzeczach.

W jednym z wywiadów wyznajesz: „zawsze marzyłam o dziennikarstwie”.

Już od dziecka, zaraz po przyjeździe do Polski ,chodziłam do teatru. We Wrocławiu widziałam wiele znakomitych przedstawień. Interesowało mnie to, co się działo na scenie, ale także to, co widziałam na widowni. Wtedy we Wrocławiu mieszkali Stanisław Dygat, Jan Kott, hrabia Wojciech Dzieduszycki, którego nikt nie nazywał hrabią, bo to by było śmieszne. Oni pisali recenzje, które czytałam z ogromnym zainteresowaniem. A to, że ja muszę być artystką – jaką? – dramatyczną powtarzałam, odkąd zaczęłam wydawać artykułowane dźwięki. Wyszło trochę inaczej – ale estrada jest przecież jakąś formą teatru. Nie używam jednak określeń, że „o czymś marzę”, albo tym bardziej , „że coś mnie kręci”. To nie są moje słowa. A do słów przykładam wielką wagę i nie rzucam ich na wiatr.

Książki o Edith Piaf, czy o Wandzie Wiłkomirskiej, a także Muzyka życia to w istocie literatura faktu.

Opisuję fakty, prowadzę narrację, ale jednak bardziej się czuję publicystką.

Literatura faktu, reportaż nie stroni od komentarza jako gatunku dziennikarskiego. Dużo ciekawych refleksji w Twoich opisach…

To są książki typu memory. Moim idolem jest Caludio Magris. Jego książka Dunaj, poświęcona opisowi krajów, przez które przepływa ta piękna rzeka, jest czymś więcej niż literaturą faktu, to rodzaj eseistki; to jest opis bardzo głęboko intelektualny.

Turek Orhan Pamuk za ten rodzaj literatury, szczególnie za książkę Stmbuł. Wspomienia i miasto dostał przed jedenastu laty literackiego Nobla… Ty też łączysz rozmaite wątki, w tym także autobiograficzne…

Wspaniałe książki Jarosława Iwaszkiewicza, Czerwone tarcze, czy Sława i chwała są również w dużym stopniu autobiograficzne. Wielki autor pisze o swoim odbieraniu otaczającej go rzeczywistości od dzieciństwa po następne, długie lata życia. Rzeczywiście, mnie także interesują opisy bardzo osobiste…

Zapowiadana przez Ciebie na jesień kolejna książka będzie w swojej poetyce i nastroju podobna do Muzyki życia? Czyli raczej obce Ci są zapewnienia wielu pisarzy, w ogóle artystów – którzy twierdzą, że tworzą przede wszystkim dla siebie, bo chcą wyjawić, co im w duszy gra. Egotycznie – mniej obchodzą ich reakcje odbiorców, czytelników, publiczności.

Mnie obce SĄ takie poglądy. Przecież sztuka jest profesją, która czyni z nas osoby publiczne. Odkąd homo sapiens zszedł z drzewa i ma coś do powiedzenia, bo funkcjonuje intensywnie w rzeczywistości, to dzieje się to dzięki publiczności. Gdy daję recital albo wydaję książkę i firmuję je swoim nazwiskiem, to robię to dla „mojej” publiczności, która mnie rozumie i której jestem bliska. Najnowszą książkę już nazwałam: Po co nam to było. Zakładam, że moi czytelnicy szybko znajdą odpowiedź na pytanie: Po co to było, jest i będzie.

Rozmawiał: Wiesław Łuka

{Wywiad nieautoryzowany}

1 komentarz do “Sztuka potrafi kłamać”

  1. Walentyna Mikołajczyk-Trzcińska

    Zapraszamy dziś do Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, godz, 17 – promocja najnowszej książki Joanny Rawik. Wstęp wolny!!!

Leave a Reply to Walentyna Mikołajczyk-TrzcińskaCancel reply