Przejdź do treści

Teatr w Conradowskim kadrze

Z teatrem TV nie tylko ruszyło, ale, co ważniejsze, idzie w dobrym kierunku. Spektakl Jana Englerta Spiskowcy (prem. 12.10.17.) jest właśnie takim sygnałem.

Nota bene pomysł niósł spore ryzyko, gdyż dotykał delikatnej sfery adaptacji powieści Josepha Conrada Korzeniowskiego W oczach zachodu. Przede wszystkim dlatego, że Conradowska proza kiepsko znosi wszelkie przeróbki. Dynamizm, gęstość, niezwykły oplot zdań krążących równocześnie wokół narratorskiego komentarza i fabuły – stanowią układ zamknięty. Można oczywiście wyciąć kilka epizodów. Lecz już sama dłubanina przy językowych fundamentach zagraża autonomii metafory i osłabia dotykaną słowo po słowie samotność, na którą chorują niemal wszyscy główni bohaterowie.

Tekst W oczach zachodu obok szczególnych lingwistycznych trybów posiada dodatkowo skomplikowaną perspektywę opisu. Okoliczności kluczowego dla akcji faktu donosu przedstawia denuncjator Razumow, uzupełnia wieloma szczegółami ukryty za fasadą zdarzeń narrator, a rozpoznaje angielski Profesor. Tak plączą się wizerunki Rosji przełomu XIX/XX wieku ukazywane od środka, kształtowane pamięcią autora Polaka, syna zesłańca syberyjskiego (Apollo Korzeniowski – publicysta i dramaturg), a koniec końców puentowane w duchu anglosaskiego sceptycyzmu. Pojawia się zatem wątpliwość, czy można, unikając streszczenia, przenieść to wyjątkowe materii pomieszanie na plan teatru.

Jan Englert sięgnął do realizowanego przed laty scenariusza Zygmunta Hübnera i Michała Komara – Spiskowcy. Operował więc tekstem zwartym, uczciwym wobec oryginału, choć też niewolnym od uproszczeń, które zamazują zwłaszcza biograficzny trop generujący wiele reakcji Razumowa. Droga była więc klarowna, choć dość wąska. Tymczasem reżyser zaproponował własny, bardzo ciekawy porządek oglądu świata. Oglądu drogą kamery, która chwyta przede wszystkim ekspresję twarzy, sylwetki i ruchu. W takim „współwidzeniu” tworzywa prozy osadzona została dramaturgia języka. Ciąg ostrych zbliżeń ujawnia sens i symboliczny nawias dialogu. Obraz dotyka tożsamości słowa obecnej dzięki symbiozie planów operatorskiego (Piotr Wojtowicz) i aktorskiego.

Droga do słowa przez wizję tłumaczy migawkowo skondensowaną obecność całej grupy wykonawców. Tak komponuje sylwetkę Księcia K. Krzysztof Wakuliński. Rola znakomicie uchwycona w usłużnym i złowróżbnym geście. Tędy Wojciech Malajkat prowadzi barwną, zamaszystą figurę rozgrywającego ludzkie słabości arcymanipulanta – Piotra Iwanowicza. Tym śladem, interesująco kształtując groteskową stylizację ekscentrycznej Mme de Starr, podąża Beata Ścibakówna. Ostry skrót wyraziście sygnalizuje diabolizm Okulisty (Jarosław Gajewski). W sugestywnym przerysowaniu trzyma wizerunek okrutnego Necatora Mariusz Bonaszewski. Trzewi zła dotyka Mikulicz – Cezary Kosiński. Przykładów jest zresztą dużo więcej. Zdarzają się wśród nich i mniej celne, np. zbyt dosłownie karykaturalny Generał – Daniel Olbrychski. Natomiast trzeba podkreślić, że migawkowe odsłony precyzyjnie wytyczają czasoprzestrzenne ramy spektaklu.

Równocześnie, tuż obok pojawia się wielopostaciowy komentarz. Największą autonomię zyskał głos Profesora (Jan Frycz). Inteligencka, życzliwa, zadziwiona obrotem spiskowych knowań, konsekwentna wypowiedź! Na planie kilku syntetycznych wejść pojawia się Natalia Haldin – Michalina Łabacz. Jasna, śliczna, o ufnych – jak pisał Conrad – oczach. W finale, na słonecznym odbiciu bohaterki pojawia się maleńka rysa. Czyżby delikatna Natalia mogła zostać w przyszłości heroiną spisku? Przeczuwał to wcielenie wielki Conrad, a sugestię pisarza zaznaczyła spojrzeniem aktorka. Brawo! W komentatorskim chórze uczestniczą jeszcze inne, wyraziste kobiety. Broniąca, mimo syndromu terroru, prawa do odruchów serca Sofia Antonówna Agaty Kuleszy oraz charakterystyczna, uwięziona w samarytańsko-ofiarnym odosobnieniu Tekla Patrycji Soliman.

Migawki, komentarze oraz zaciągnięty na śmierć i życie sojusz Haldin (Józef Pawłowski) – Razumow (Mateusz Rusin). Pawłowski cienką linią kreśli neoromantyczny portret idealisty – wywrotowca, okrążając go plastycznie dawkowaną chłopięcą bezradnością, m.in. scena mycia nóg. Po ciemnej stronie mocy znajduje się skazany na katharsis Razumow. Co prawda aktor za długo epatuje maską sfinksa, ale z biegiem scen postać się żarzy, a nawet kipi od głębokich emocji. No cóż, rola trudna i w ostatecznym artystycznym rozrachunku zwycięska.

Jan Englert zaproponował teatr ważny, pulsujący, bez dyktatu doraźnych aluzji. Sięgnął w nim syntetycznego, wypełnionego odpowiedzialnym aktorstwem kadru. Inscenizatorski zamysł dotknął Conradowskich tajemnic. I to jest proszę państwa autentyczny sukces.

Jagoda Opalińska

Leave a Reply