Przejdź do treści

100×100. ARTYŚCI I WYDARZENIA: 100 RAZY TEATR POLSKI NA STULECIE POLSKI ODRODZONEJ I NIEPODLEGŁEJ (3)

21 XII 1918: AWANTURA W TEATRZE POLSKIM W OBRONIE WIELKIEGO REPERTUARU PRZEPROWADZONA PRZEZ PISARZY „PRO ARTE” I „PIKADORA” – PRZYSZŁYCH SKAMANDRYTÓW

Na premierze sztuki „Pani Chorążyna” Stefana Krzywoszewskiego (21 XII 1918) grupa poetów skupiona wokół pisma „Pro Arte”, a niebawem „Skamandra”, zorganizowała głośną demonstrację przeciw obniżaniu poziomu artystycznego przez Teatr Polski w Warszawie . W demonstracji uczestniczyli: Mieczysław Grydzewski, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Władysław Zawistowski i inni przedstawiciele ugrupowania, nazwanego przez przyjaciół autora wystawianej sztuki „patałachy literackie”, „dadaiści i futuryści”, „bolszewicy”. W programie było zakłócenie i przerwanie przedstawienia przez głośne powiedzonka i uwagi do grających aktorów, rozmowy demonstrantów ponad głowami widzów, gwizdanie, krzyki i tupanie, rozrzucenie ulotek z balkonów, głośne odczytanie odezwy do publiczności.

Pierwszy akt został zakłócony ale nie przerwany. Po jego zakończeniu rozrzucono z balkonu ogromną ilość ulotek i wśród widzów sięgających po ulotki wszczęło się zamieszanie nie do opisania. Zdezorientowany kurtyniarz podniósł zasłonę, a obecna na scenie aktorka Maria Przybyłko-Potocka podziękowała widzom za owację i otrzymała od demonstrantów bukiet przepasany wstęgami z napisem. Jak się potem okazało z napisami wyśmiewającymi jej udział w realizacji sztuki Stefana Krzywoszewskiego.

Tymczasem na widowni i w kuluarach doszło do rękoczynów i szarpaniny. Obsługa teatru wezwała na pomoc policję, która rozpoczęła ściganie demonstrantów. Poeci protestowali przeciwko bylejakości tekstu literackiego. Żądali od Teatru Polskiego i jego dyrektora Arnolda Szyfmana wysokiego poziomu artystycznego i wystawiania wielkiego polskiego repertuaru, jak inauguracyjny „Irydion” Zygmunta Krasińskiego w 1913 roku, jak „Książę Niezłomny” Calderona – Słowackiego na otwarcie Teatru Polskiego po powrocie Arnolda Szyfmana z zesłania (13 IX 1918).

Awanturę opisał naoczny świadek zdarzenia Leon Schiller w eseju „Gdy Bolesławski przyjechał do Warszawy”.

„Pamiętam taki wieczór u „Turka”. W nie istniejącej także już knajpce na Nowym Świecie, kiedy w nastroju przyjaźni zmieszanej z alkoholizmem pikadorczycy starali się odwieźć Arnolda Szyfmana od konszachtów z demonem bezgustu warszawskiego, zapowiadając, że zerwą przedstawienie i budę rozniosą, jeśli do tego skandalu przyjdzie. Ale ufny w swe szczęście do ludzi dyrektor, zaasekurowany wewnętrznie od wszelkich pożarów słomianych – zbył te pogróżki żartem.

Około Bożego Narodzenia, 21 grudnia 1918 roku, w dniu pierwszego „wiecu artystów scen polskich”, konstytuującego ZASP, w porze szczególnie dla duchów teatralnych ważnej (…) afisz Teatru, który uroczyście zobowiązał się przed niespełna kwartałem utwierdzić fundament pod świątynię polskich misteriów, zapowiedział „Panią Chorążynę”, sztukę historyczną Stefana Krzywoszewskiego. Naturalnie w personażu poniżej Stanisława Augusta, ks. Józefa, Branickiego, Ignacego Potockiego, Małachowskiego, Niemcewicza itp. Darmo szukałbyś ludzi gorszej kondycji choć – ukłon w stronę poezji – miały wystąpić w dywertymencie jakieś „diablotyny” i Biała Dama. I naturalnie w obsadzie -autorowi wszak nikt nie śmiał odmówić – przeważały nazwiska aktorów tej miary, co Kamiński, Zelwerowicz, Leszczyński, Jaracz, Grabowski, Przybyłko-Potocka. A reżyserię -o wstydzie! – prowadził sam Osterwa.

Gdy opona poszła w górę i na spectatorium wionął aromat świeżuteńkiego lakieru i farb klejowych, którymi imć Pan Drabik zaciszny dworek przyjemnie pomalował, nic nie zapowiadało burzy, co się pono na amfiteatrze szykowała. Dopiero w połowie aktu ni to ciężkie krople deszczu poczęły z foteli, a bodajże i z paradyzu, padać różne powiedzonka, ni w pięć, ni w dziewięć, przytakujące aktorom, co wygłaszali jakieś: polonezy prozą lub udawali, że z staroszlachecka gawędzą i coraz bezsensowniej jęły się te głosy odzywać.

Powiedziała postać sceniczna, dajmy na to: „Cóż tam u waści słychać?”- „Jakie to śliczne” wołał głos z widowni, albo „Kłaniam mości panie!”- „Bardzo słusznie” odpowiedział ktoś itd.

Kiedy jeden z przyjaciół autora zmiarkował, że wśród widzów znajdują się „patałachy literackie”, łokciami torujące sobie drogę do sławy, bolszewizujący (!) „dadaiści i futuryści” (Lechoń, Tuwim, Słonimski, Iwaszkiewicz, Zawistowski, Grydzewski i towarzysze), poprosił niesfornych młodzieńców, by mu nie przeszkadzali słuchać sztuki polskiego pisarza, poproszono tego pana, by nie przeszkadzał widzom entuzjazmować się tą sztuką tak, jak umieją i jak uważają za stosowne. I znów co głupsze dictum, tym silniejszy odzew, ba, nawet aplauz ze strony niby-miłośników stylu ramociarskiego.

Aż wreszcie po pierwszym akcie lunął z paradyzu na głowy premierowej publiczności rzęsisty deszcz ulotek i wraz wszczął się harmider i tumult nie do opisania, zmieszany z oklaskami adherentów niefortunnego teatropisa. „To komuniści” – ktoś krzyknął. „Żydzi!” – sprecyzował drugi. „Jezus Maria! naszych biją! – ryknął trzeci, bo w tym momencie ktoś kogoś przypadkowo w lico plasnął, jak się później okazało, z przyczyny nic wspólnego z istotą rejwachu niemającej.

Słysząc takie na widowni gaudium, kurtyniarz podniósł zasłonę i pani Przybyłko-Potocka [na zdj.], stojąca wówczas na scenie, podeszła ku rampie, by podziękować za owację, którą jej się ta awantura wydawała, co zobaczywszy w te pędy rzuciło się ku aktorce kilku demonstrantów, by ofiarować jej piękny bukiet, związany wstęga z jakimś „stosownym” napisem. Aktorka zrewanżowała się pełnym wdzięku uśmiechem. Kurtyna znów spadła, lecz po chwili w jej rozporze ukazała się ponownie odtwórczyni roli tytułowej, tym razem zdenerwowana czy zirytowana. Usiłowała coś mówić, bo napis na wstędze wyrażał pono jej ubolewanie, iż w podobnym sztuczydle grać musi – niestety, nikt jej słów już nie słyszał, takie piekło zawrzało na sali.

Wszyscy zdążyli tekst ulotek przeczytać. Nie zawierał haseł bolszewickich, tylko nie przebierając w słowach protestował przeciw zdradzie Teatru Polskiego, który żadnej ze swych obietnic nie dotrzymał, a wiadomo było z góry, że i na terenie dopiero objętego we władanie Teatru Małego zrezygnuje z zapowiedzianych eksperymentów repertuarowych i inscenizacyjnych na rzecz czysto handlowej spekulacji.

Ściganych przez milicję manifestantów przeprowadziłem ponad sceną do swego pokoju, gdzie konstablom łagodnym w tej epoce jak baranki [policjantom] wyjaśniłem, że w awanturze, której sensu nie mogli pojąć, chodziło o sztukę i że kierownictwo teatru nie żywi urazy do sprawców incydentu. Sprawa została zlikwidowana, spektakl odegrano do ostatniego tchnienia suflera – atoli bez większego zapału po jednej i drugiej stronie rampy, choć finał brzmiał tak kontuszowo, szabelno, sarmacko”.

[Druk: Leon Schiller, „Gdy Bolesławski przyjechał do Warszawy”, „Scena Polska” 1937 nr 1/4; przedr.: Leon Schiller, „Teatr Ogromny”. Opracował i wstępem opatrzył Zbigniew Raszewski. Przypisy opracowali: Zbigniew Raszewski i Jerzy Timoszewicz, Warszawa 1961, s. 266- 307 i 504-505; fragm. 279-282). Leon Schiler był związany z Teatrem Polskim w Warszawie w latach 1917-1952 (powracał czterokrotnie – przygotował w sumie 34 premiery].

Leave a Reply