Przejdź do treści

Czarny piątek

Tomasz Miłkowski komentuje likwidację ulicy Kruczkowskiego w Warszawie:

10 listopada tego roku przejdzie do historii polskiego teatru jako „czarny piątek”. Tego dnia bowiem wojewoda mazowiecki wydał tzw. zarządzenie zastępcze, zmieniając nazwy 50 ulic w Warszawie. Jedną z jego ofiar stał się Leon Kruczkowski.

Zarządzenie to podpisał wojewoda Zdzisław Sipiera (zapamiętajcie to nazwisko, jak swego czasu suflowało Radio Wolna Europa) wbrew opiniom środowisk twórczych, komisji nazewniczej w stolicy i samorządu warszawskiego. Zarządzenie

wydał, bo mógł.

Takie uprawnienie nadała mu przyjęta niemal jednogłośnie (sic!) tzw. ustawa dekomunizacyjna, a ściślej rzecz biorąc Ustawa o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej.

Za ustawą, przyjętą 1 kwietnia 2016 roku, głosowało 438 posłów (1 poseł wstrzymał się od głosu). Trochę więcej było głosów wstrzymujących i przeciw (głównie z Partii Nowoczesna) przy senackiej nowelizacji tej ustawy, która znacznie poszerzyła zakres wymazywania z pamięci śladów po dawnym ustroju. Posłowie w bezprzykładnej zgodzie – jak na tę kadencję – podając sobie spracowane dłonie triumfalnie wspólnymi siły postanowili zmienić historię. Teraz niektórzy z nich leją krokodyle łzy, jak to okrutni wojewodowie wymuszają zmiany nazw, choć to oni sami (posłowie) podali im narzędzia wymuszania. Słowem – czysta hipokryzja.

Na liście proskrypcyjnej znalazł Leon Kruczkowski, który zgodnie z pomieszczoną na stronie IPN wykładnią życiowego bilansu nade wszystko stał się „nazwą wypełniająca normę art. 1 Ustawy”.

Sięgnijmy do źródła, aby znaleźć ów artykuł 1. Ustawy:

„Art. 1.

1. Nazwy jednostek organizacyjnych, jednostek pomocniczych gminy, budowli, obiektów i

urządzeń użyteczności publicznej, w tym dróg, ulic, mostów i placów, nadawane przez jednostki samorządu terytorialnego nie mogą upamiętniać osób, organizacji, wydarzeń lub dat symbolizujących komunizm lub inny ustrój totalitarny, ani w inny sposób takiego ustroju propagować.

2.

Za propagujące komunizm uważa się także nazwy odwołujące się do osób, organizacji, wydarzeń lub dat symbolizujących represyjny, autorytarny i niesuwerenny system władzy w Polsce w latach 1944 – 1989”.

Skoro

nazwa Leon Kruczkowski”

wypełnia normę tego artykułu, to oznacza, że wedle IPN Kruczkowski „symbolizuje komunizm lub inny ustrój totalitarny”.

W przypadku Kruczkowskiego nie wchodzi w grę „inny ustrój totalitarny”, wszak Kruczkowski był przedwojennym oficerem, uczestnikiem kampanii wrześniowej, a potem więźniem oflagów Arnswaslde II B (dzisiejsze Choszczno) i Gross Borfn (Borne Sulionowo). A więc symbol komunizmu? Zaiste – tako rzecze ustawa: kto pełnił ważne funkcje, a Kruczkowski pełnił, podpada pod ustawę. Był przez pewien czas wiceministrem kultury (chociaż żona chodziła nawet do Cyrankiewicza, żeby go wyrzucili, bo nie miał, kiedy pisać i nazywali go pisarzem wakacyjnym), a potem członkiem Rady Państwa. Poza tym obciąża go udział w „przestępczej” (wg IPN) organizacji, czyli Światowej Radzie Pokoju, u boku znanego podżegacza wojennego Pabla Picassa, i równie podejrzanej organizacji, czyli Związku Literatów Polskich, na którego czele stał przez kilka lat (1949-1956). Na dobitkę był zastępcą członka, a potem członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Wszystkie te straszliwe czyny „nazwy Kruczkowski” przeznaczonej do dekomunizacji, IPN skrupulatnie wypisał w biogramie, na koniec wspominając marginalnie o dorobku literackim: „W tym czasie był także autorem wielu dzieł literackich, w tym dramatów. Po wojnie opublikował m.in. „Niemcy” (1949), „Juliusz i Ethel” (1954), „Pierwszy dzień wolności” (1959), „Śmierć Gubernatora” (1961)”. I tyle tu z pisarza, który uznany został przez czytelników i widzów za najważniejszego polskiego dramaturga powojennego piętnastolecia, którego dramaty wystawiane były nie tylko w bratnich krajach, ale w odległej Japonii czy bliższej, ale wówczas wcale niebratniej Francji, we Włoszech czy Finlandii. Prawdę mówiąc, do lat 70., kiedy pojawił się na scenach zachodnich Mrożek, Kruczkowski pozostawał bodaj jedynym polskim dramaturgiem znanym i cenionym na świecie. A tu okazuje się, że zaledwie napisał coś „między innymi”, a to nic nie waży wobec poważnych zarzutów, które mu przylepia ustawa, IPN, a za nimi wszystkimi wojewoda.

Decyzja wojewody mazowieckiego o strąceniu Kruczkowskiego z tabliczek nazwy warszawskiej ulicy kończy

proces rugowania pisarza

z przestrzeni publicznej. Prędzej nastąpiły akty kasacyjne w innych miastach, wkrótce zburzony zostanie pomnik w Sosnowcu dłuta profesora Mariana Koniecznego, Kruczkowski utraci, a właściwie utracił już Teatr w Zielonej Górze, któremu dramaturg patronował. Proces ten właściwe, poza Warszawą i Jastrowem (opisanym w „Pierwszym dniu wolności”), przebiega bez zakłóceń ku zadowoleniu kreatorów nowego obrazu historii, czasem aż przy zdumiewająco radosnym wtórze lokalnych mediów.

Dyrektor Teatru Dramatycznego im. Leona Kruczkowskiego (oficjalnie nazwa jeszcze nie została zmieniona) pan Robert Czechowski, odpowiadając na pytanie dziennikarza, mówił na łamach lokalnej „Wyborczej”: – Już gdy objąłem stanowisko dyrektora i zapoznałem się z historią teatru, zacząłem mieć poważne wątpliwości co do naszego patrona. O ile do jego twórczości nie ma większych zastrzeżeń, to jego działalność polityczna pozostawia wiele do życzenia. Nie była to postać wzorcowa, jeśli chodzi o postawy etyczne i moralne. Tu nie potrzeba ustawy, od początku było powszechnie wiadomo, że postać Kruczkowskiego budzi kontrowersje”. Podziwu godna subtelna analiza etyczna i literacka, ujawniona „już gdy objął stanowisko”.

I proszę bardzo, jak idealnie wpisuje się pan dyrektor w wymagania nowego etapu, jak się stara, by się zasłużyć i zdobyć uznanie w kręgach sprawujących władzę. Stara się nie tylko słowami. Niepostrzeżenie na stronie facebookowej teatru nazwisko Kruczkowskiego już dawno zniknęło, a robocza nazwa teatru, jaka obecnie tam figuruje, to Lubuski Teatr Dramatyczny…

No i jak gładko poszło? Można? Można.

Tymczasem w trzy dni

po „czarnym piątku”

z inicjatywy Polskiego Oddziału Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC) 13 listopada w Domu Literatury odbyło się spotkanie poświęcone dorobkowi Leona Kruczkowskiego. Panel prowadził Janusz Termer, członek Zarządu SEC, a wzięli w nim udział wzięli: Marek Wawrzkiewicz, prezes ZLP, Grzegorz Wiśniewski, wiceprezes ZLP i piszący te słowa. Wawrzkiewicz podzielił się swoją impresję o losie pisarzy, często zapominanych lub celowo pomijanych, którzy wbrew intencjom twórców nowych wersji historii na końcu okazują się zwycięzcami. Tezę tę wsparł swoją refleksją, nieobecny fizycznie, ale przywołany za pośrednictwem felietonu pomieszczonego w „Res Humana”, Eugeniusz Kabatc, prezes SEC. Ja skupiłem się na „niebezpiecznej” aktualności dramaturgii Leona Kruczkowskiego (dość skojarzyć „Przygodę z Vaterlandem” z ostatnim Marszem Niepodległości w Warszawie, aby się boleśnie o tym przekonać), a Wiśniewski zreferował recepcję jego dzieł, sytuowaną i porównywaną ze skalą oddziaływania dzieł czołowych przedstawicieli literatury epoki Kruczkowskiego.

Ważnym akcentem dla wszystkich zebranych była obecność Stefana Kruczkowskiego, syna pisarza, który przywołał kilka nieznanych szczegółów z jego biografii i prywatności. Aż brała ochota, aby te wspomnienia i refleksje znalazły wyraz w osobnej publikacji (może wywiad-rzeka?). Pytanie jednak, kto dzisiaj by taką pracę zechciał wesprzeć na etapie powstawania, a potem opublikować? Może znajdzie się hojny sponsor, kto wie.

Pamiętam sławne w PRL-u powiedzenie redaktora Władysława Machejka, szefa „Życia Literackiego”, który mawiał: „Dłużej pisarza niż sekretarza”. Przestrzegał tymi słowy polityków przed „ustawianiem” pisarzy. Pewnie i tym razem powiedzenie Machejka się potwierdzi i dramaturg zwycięży w starciu nierozumnymi politykami.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply