Przejdź do treści

Alina Janowska nie żyje

Zmarła ALINA JANOWSKA (94 lata), ceniona i lubiana aktorka. Debiutowała na ekranie  w „Zakazanych piosenkach”. Jej drogę życiową i artystyczną przypominamy esejem Łukasza Maciejewskiego z jego tomu „Aktorki. Spotkania”:

WYWIJAM PIRUETY – ALINA JANOWSKA

Pierwsze skojarzenie: radość z życia, poczucie humoru, wyrozumiały ton. Unikatowa cecha w kraju smutasów.

Gdyby stanął przed nami szereg kolorowo ubranych osób, jestem pewien, że wszystkie oczy skierowana byłyby właśnie na nią. Bo Alina Janowska przyciąga spojrzenia, a na jej widok ludzie mimowolnie się uśmiechają.

Spędzam w towarzystwie Janowskiej cały dzień na warszawskim Żoliborzu. Piękny, przestronny dom, zaprojektowany przez męża aktorki, niegdyś wybitnego szermierza i architekta Wojciecha Zabłockiego.

Wiosna, zapowiedź lata.

Kuchenne okno szeroko otwarte, Pani Alinka macha przypadkowym przechodniom.

„Cześć i czołem” – woła.

„Zobaczcie, jak piękna pogoda”.

Jest czarująca. Od drzwi słyszę monolog:

„Skoro pan aż z Krakowa przyjechał, wszystko mam dla pana zaplanowane, obiad też będzie, najpierw popracujemy, pogadamy, potem obowiązkowo spacer nad staw, wieczorem zabieram pana na koncert. I nie chcę słyszeć odmowy.”

„Przedwczoraj wróciłam z Nowego Sącza. Tacy mili ludzie mnie gościli. O wszystkim panu opowiem, ale jeszcze nie teraz.

Nie było mnie raptem dwa tygodnie, czeka na mnie masa korespondencji. Zaproszenia, pytania, prośby. Jakby mnie rok nie było. Jeszcze nie zdążyłam wszystkiego przeczytać”.

„Będzie miał pan ze mną kram, bo wciąż o czymś zapominam, lata lecą, a ja nie idę raczej do przodu, tylko się cofam, trudno – nawet mnie dopadła skleroza” – mówi z przekąsem, jednak nasze spotkanie przeczy tej deklaracji.

Janowska, zarówno gdy wybiega pamięcią w daleką przeszłość, jak i gdy opowiada o planach, ma wciąż tę samą, niczym nie zmąconą energię. I wszystko pamięta: daty, nazwiska, zdarzenia.

Jako krytyk filmowy, mogę obejrzeć film ponownie: na płycie lub kasecie, albo przeczytać dokładne streszczenie. Z teatrem czy estradą jest trudniej. Przedstawienia, które były niegdyś silnymi przeżyciami, po latach nikną w opisie. Stare recenzje tylko dekonstruują świeżą pamięć. Bo przecież zapamiętaliśmy wszystko inaczej. Lepiej, mocniej, szlachetniej. Dlatego pisząc o fenomenie Aliny Janowskiej postanowiłem zrezygnować z obowiązku profesjonalisty, zawodowca, który wszystko powinien sprawdzić, wiedzieć i zapamiętać. Tym razem nie chciałem wiedzieć wszystkiego. Zaufałem prywatnym wspomnieniom rozmówczyni.

Historia polskiego teatru, kina, estrady to dziesiątki wybitnych nazwisk. Krytyk próbujący rozeznać ów imponujący osobowościowy konglomerat będzie zawsze skazany na mimowolne zestawienia mistrzowskie. Kojarzymy nazwiska, techniki i style, ponieważ usiłujemy pojąć fenomen zjawiska, które wciąż wymyka się jakimkolwiek dookreśleniom.

W tym odwiecznym interpretacyjnym starciu tradycja mierzy się z nowoczesnością, a kolejne aktorskie pokolenia łączą się w duety, tercety i kwartety, tworząc nierozerwalną ciągłość. Na scenie ktoś ciągle nam kogoś przypomina. Jest bliski właśnie dlatego, że swoim aktorstwem uprawomocnił dalekie echa pamięci. Kreacje, które niegdyś podziwialiśmy; twarze, których nie udało się zapomnieć.

Również Alina Janowska przywołuje wiele pięknych momentów polskiego teatru. Adolf Dymsza, Eugeniusz Bodo, Loda Halama, Irena Kwiatkowska. Mistrzowie komediowego tonu pokazywanego na serio.

Maciej Maniewski pisał o Janowskiej w „Filmie”:

„Taniec, teatr, film, estrada, radio, telewizja, kabaret, piosenka – w każdej z tych dziedzin odnosiła sukcesy. Trudno jednak byłoby przyczepić jej jakąś etykietkę. Umiejętnością ciągłego zaskakiwania widza, atakowania go wielością, różnorodnością postaci, które kreuje na scenie czy ekranie, obroniła się przed jakimkolwiek zaszeregowaniem. I w tym właśnie kryje się magia jej osobowości”.

Janowska posiada przy tym zestaw cech, których najczęściej brakuje polskim aktorom, czy szerzej – Polakom. Ma bezwiedny wdzięk, poczucie humoru, optymizm i dystans do siebie.

Krótko mówiąc: jest wyluzowana. W życiu, na scenie i planie filmowym.

„Mnie było zawsze trochę za dużo. Wyrabiam dwieście procent normy. Ktoś napisał, i szalenie mi się to spodobało, że Janowska gra „na dwa tysiące widzów na sali”. To prawda, rozpiera mnie energia, lubię ludzi, tego VIPa z pierwszego rzędu, i panienkę z wejściówką z ostatniego. Mam tyle pary, żeby najpiękniej jak potrafię, zaśpiewać dla wszystkich”.

Kiedy opowiadałem Janowskiej o urodzie zielonej części Żoliborza, nie kryła satysfakcji.

„Przez cztery lata byłam przewodniczącą Rady Dzielnicy Żoliborz. Nic na to nie poradzę, ale pana słowa traktuję trochę jako własny sukces. Naprawdę nie zmarnowałam tego czasu. Praca społeczna w pewnym momencie stała się dla mnie ważniejsza niż aktorstwo. Organizowanie pomocy najbiedniejszym, kolonie, remonty, inwestycje, wieczne kosztorysy, sprawozdania, kontrole, papierzyska. To była praca u podstaw. Wszędzie było brudno, walały się śmieci. Chodziłam od domu do domu, i mówiłam, że trzeba po sobie posprzątać. Żeby nie być gołosłownym, sama zamiatałam całą ulicę. Korona mi z głowy nie spadła.

To były takie czasy, że wszystko trzeba było załatwiać osobiście, wypełniając wcześniej tonę papierków. Broniłam jak reduty osiedlowego spożywczaka i baru mlecznego. Zmusiłam władze do remontu publicznych szaletów. Dowiedziałam się, że na Żoliborzu jest najwięcej tak zwanej trudnej młodzieży, chuliganów. Swoim zwyczajem, nikogo nie osądzałam, tylko zorganizowałam pierwszą świetlicę dla dzieciaków z trudnych rodzin. W ten sposób powstało w Warszawie „Gniazdo”, potem tego rodzaju świetlic było w stolicy kilkanaście. To są wymierne efekty moich „rządów”. Napracowałam się przez te lata jak wół, ale mam satysfakcję, że jestem tutaj dobrze wspominana.”

Przyjaciółka Janowskiej, Agnieszka Osiecka, pisała w „Fotonostalgii”:

„Tancerka, narciarka, aktorka, organizatorka. Można spotkać Alinę, jak w pozie Marsylianki stoi na dachu policyjnej nysy i namawia rodaków, żeby dbali. Alina nie umie nie dbać i nie umie nie organizować. Opiekuje się staruszkami, dziećmi, psami, Polską”.

Dzwoni telefon.

„To pana komórka, czy moja?”

– Pani.

„Aha”.

Właśnie zadzwoniła znajoma Janowskiej z pytaniem, czy nie wybrałaby się na zebranie dotyczące kolejnej inwestycji w dzielnicy.

„Będę, będę, tylko nie mogę teraz rozmawiać. Młody człowiek z Krakowa przyjechał. Będzie mnie wywiadował. Dopiero zaczynamy przygodę”.

***

„Coraz częściej myślę, że radość życia zawdzięczam traumatycznym doświadczeniom, które nie tylko mnie nie złamały, ale wręcz umocniły, oraz świetlistym osobom dzięki którym przetrwałam wszystkie życiowe zawieruchy”.

„Ojciec urodził się w Petersburgu, ale ukończył SGGW w Warszawie. Mój dziadek, Henryk Janowski, zajmował się kolejnictwem i pracował w kancelarii cara w randze sekretarza stanu. Drugi dziadek, Juliusz Rymkiewicz, był inżynierem dróg. Rodzice poznali się w Petersburgu.

Byli dobrym małżeństwem, chociaż bywało że się kłócili. Bardzo to wówczas przeżywałam. Mnie trzymali krótko. To było wychowanie jeszcze chyba dziewiętnastowieczne. W kulcie przyrody, pobożności, w posłuszeństwie względem rodziców.

Już same nazwy miejsc, w których kolejno mieszkaliśmy, brzmią dla mnie magicznie: Brody, Łazduny, Miętne, Żyrowice.

Pierwsze wspomnienia pochodzą z Miętnego koło Garwolina, chociaż wcześniej mieszkaliśmy w Brodach. W Miętnem chodziłam do gimnazjum. Jeździłam konno, uprawiałam sporty. Być może z czasem wyidealizowałam to miejsce, ale zapamiętałam je jako skończenie piękne. Moje Miętne to pole wiecznie kwitnących malw, spichlerz ze zbożem, albo odkryte przeze mnie malownicze miejsce opodal stawu, gdzie po raz pierwszy przeczytałam „Pana Tadeusza”.

Baliśmy się z bratem ojca i jednocześnie kochaliśmy go z całego serca. Był autorytetem”.

„Mama była śpiewaczką. Za czasów carskich uczyła się u śpiewaczek z Petersburga, w latach dwudziestych ubiegłego wieku występowała w Teatrze Nowości razem z wielką Lucyną Messal, z którą spotkałam się po wojnie, za sprawą Juliana Tuwima, który zatrudnił mnie do Teatru Nowego. Messal wspominała, że mama miała cudowny mezzosopran. Ale jak to wówczas było w zwyczaju, zakochała się w tacie i pożegnała z karierą, dla małżeństwa i macierzyństwa zrezygnowała z ambicji zawodowych. Nie sądzę, żeby żałowała tej decyzji”.

„Ojciec był inżynierem, zajmował się rolnictwem. Znał kilka języków obcych, mówił biegle po francusku i niemiecku. Pochodził z Wileńszczyzny, kształcił się w Petersburgu. Musiał jednak przerwać studia, żeby zaciągnąć się do wojska. Brał udział w marszu na Kijów, służył potem w Pułku Artylerii Wileńskiej. Po przyjeździe do Warszawy skończył studia, zajął się zakładaniem szkół rolniczych”.

„Wiele cech przejęłam po tacie. Na pewno jego naturalny talent aktorski, zaradność, poczucie humoru, oraz wielką miłość do natury. Uczył mnie przyrody, wiedział na ten temat wszystko. Brał na kolana i mówił o zwierzętach i roślinach. Opowiadał o biedronce albo o koniach. Tego się nie zapomina, podobnie jak mroźnych zim i upalnego lata. Pamiętam wilczyce z małymi wilczętami pod Lidą, albo pieczenie kartofli jesienią. Moje dzieciństwo miało zmysłowy zapach”.

„Ojciec był wybitną, bardzo szlachetną postacią. Prowadził szkoły z wielkim oddaniem, w czasie wojny organizował gospodarstwo rolne przy szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, w ten sposób ocalił tych, którzy nie potrafili sobie pomóc. Organizował wyżywienie dla pacjentów i personelu. Równocześnie wykładał rolnictwo na tajnych kompletach dla studentów SGGW”.

„Zginął tak głupio. Wydawało się, że największe dramaty mamy już za sobą. To był 1945 rok. Rodzina przetrwała wszystkie wojenne koszmary. Aresztowanie taty w 1939 roku, jego uwięzienie i ucieczka, moje aresztowanie i rok spędzony na Pawiaku, kolejny areszt taty, mój aktywny udział w powstaniu. Jakimś cudem udało się nam przeżyć.

Ojciec dostał służbowe wezwanie do Warszawy. Jechał do Ministerstwa Oświaty. Najbliższa droga z Tworek do stolicy biegła pomiędzy torami kolejki EKD. Ojciec jechał na rowerze. Była piąta rano, gęsta mgła. Zginął pod torami”.

Alina Janowska ma wspaniałą, wojenną kartę. Była łączniczką Armii Krajowej, żołnierzem powstania warszawskiego, rok spędziła na Pawiaku, była także więźniarką obozu Hohenstein.

„Doskonale pamiętam wybuch wojny. Mieszkaliśmy wtedy oczywiście na Kresach Wschodnich,w Żyrowicach pod Słoniem. Dochodziły tam do nas informacje o nadciągającej wojnie, ale nikt w to nie wierzył. Przecież to niemożliwe. Pierwszego września 1939 roku od rana słuchaliśmy radia. Pojawiły się okrutne komunikaty o wybuchu wojny. A jednak. Potem, z drżeniem serca, słuchaliśmy na żywo pamiętnego przemówienia prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Byłam wtedy beztroską nastolatką, miałam szesnaście lat, w jednej chwili musiałam dorosnąć”.

„17-ego września w Żyrowicach zaczęły się samosądy na Polakach. Ojcu udało się uciec do Warszawy, my ruszyłyśmy z mamą i bratem do Wilna. Spędziłam tam prawie rok, zdałam maturę. Kiedy postanowiliśmy wrócić do Warszawy, okazało się, że bydlęcy wagon, który miał nas zabrać do stolicy, prowadził do obozu jenieckiego Hohenstein. Jakimś cudem, dzięki interwencji Czerwonego Krzyża, udało nam się wyjechać ze stalagu, ale znowu otarłam się o śmierć. Część transportu była przeznaczona na roboty do Niemiec, część prawdopodobnie do Oświęcimia. Uratowała nas Ilse Glinicka”.

„Wojna to był najgorszy czas w moim życiu, ale jednocześnie czas przełomu, przyspieszonego dojrzewania, poznawania dobra i zła.

I jeszcze zrozumienia, na czym polega człowieczeństwo. W zasadzie na każdym kroku spotykałam anioły opiekuńcze. Największym była wspomniana Ilse Glinicka, święta mojego życia. Znajoma matki, przyszywana ciocia. Zawdzięczam jej prawie wszystko.

Była zjawiskowo piękna, pół Estonka, pół Austriaczka, perfekcyjnie mówiąca po niemiecku, używała wdzięku i sprytu tylko po to, by ratować Polaków czy Żydów. A każdego Niemca potrafiła okręcić sobie wokół palca.

Pomagała szczodrze. Wielu ludzi uratowała od śmierci, na pewno ponad sto osób wyłapała z transportów, getta czy z obozów. To dzięki niej uratowano cenne zbiory muzeum w Wilanowie. Zasłużyła na pomnik, ale nie robiła tego dla splendoru. Czuła że w tym trudnym okresie nie ma innego wyjścia. Musi nam pomagać.

Wiedziałam, że dopóki obok mnie będzie Ilse, przeżyję. Naprawdę była aniołem. Umarła na raka, kilka lat po zakończeniu wojny.

W Święto Zmarłych, odwiedzam zawsze jej grób na Starych Powązkach. Myślę wtedy, że warto było żyć, żeby spotkać takich ludzi”.

„Nawet w najgorszych momentach, czułam się silna. Nigdy nie uważałam że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Zawsze coś się przecież znajdzie, coś wymyśli. Wolę działanie, niż biadolenie że jest źle. Każdy koszmar w moim życiu, odkreślałam grubą kreską z napisem „zamknięty etap”, czas przejść do następnego. Dzięki temu, nigdy nie byłam na życiowym zakręcie, nie straciłam zaufania do ludzi”.

„Nawet do Niemców, nawet do wrogów. Byli zdumieni, ponieważ w moich oczach nie było nienawiści ani strachu. A oni byli przyzwyczajeni, że ludzie uciekają przed hitlerowcami, boją się ich. Ja również się bałam, ale wiedziałam, że strachem niczego nie załatwię. Uznałam, że jeżeli zaskoczę ich bezpośredniością, być może się wymigam i uratuję życie.

To trochę wstydliwe wyznanie, ale miałam wrażenie, że na przykład komendant Pawiaka dosyć mnie lubił. Kobiety w celach jęczały, modliły się, chorowały, a ja pucowałam podłogi, wspierałam psychicznie najsłabsze dziewczyny i obmyślałam przyszłość. Jak to będzie po wojnie. Na pewno byłam pod tym względem oryginalna”.

„O aktorstwie długo nie myślałam. Fascynował mnie taniec. Chciałam zostać zawodową tancerką. To było największe marzenie. Od wczesnych lat urządzałam występy, popisywałam się. Tatuś przygrywał na fortepianie, jedynie w taki, dotykalny sposób przejawiała się jego miłość, a ja podskakiwałam do rytmu. Nie widziałam świata poza tańcem. Będę tancerką, będę tancerką – wołałam.

Rodzice to akceptowali, ale trochę kręcili nosami. Mieli do mnie zaufanie, ale uważali że jestem za młoda. Słyszałam: najpierw spokojnie zdasz maturę, potem wyślemy cię do dobrej szkoły, może nawet do Paryża pojedziesz. Ale ja byłam niecierpliwa. Chciałam wszystko teraz, natychmiast.

Wybuchła wojna. I już o żadnej dobrej szkole, ani o Paryżu nie było mowy. Zaczęła się tułaczka”.

„Niezrównana Ilse Glinicka, zorganizowała mi pracę w majątku Branickich w Wilanowie. Byłam robotnicą, zajmowałam się ogrodem.

Wie pan co najlepiej zapamiętałam? Że w końcu, po kilku latach, mogłam się wtedy najeść do syta. Nie wyobrażałam sobie, że można nie być głodnym. To najmocniej wpisało się w moją pamięć. Talerz z zupą, miedziana łyżka, możliwość dokładki. Ta jarzynówka miała smak ambrozji”.

„Dobrze się tam czułam, w końcu nie byłam głodna, ale kiedy dałam jakiemuś podrywającemu mnie Szwabowi w twarz, wiedziałam czym to grozi. Musiałam uciekać. Znalazłam kolejne mieszkanie. Dostawałam jedzenie za sprzątanie i gotowanie.

Jednocześnie zaczęłam uczyć się słynnej Szkole Tańca Artystycznego profesor Janiny Mieczyńskiej.

Mieczyńska była postrachem, ale ja ją uwielbiałam. Groźna, brzydka jak noc, z nosem wiszącym do warg, piekielnie złośliwa i inteligentna. Potrafiła dosolić tak, że chowałam głowę w piasek, ale właśnie dzięki niej zaczęłam uczyć tańca, zyskałam zawód, który w gruncie rzeczy wykonuję do dzisiaj. Przecież taniec jest bardzo blisko aktorstwa. Tutaj również chodzi o wyrażanie emocji, tyle że nie w słowie a w ruchu”.

„Jeszcze podczas wojny miałam swój pierwszy występ. Nigdy tego nie zapomnę. Tańczyłam jakiegoś kujawiaka albo mazura według własnego pomysłu. Mój występ zapowiadał pan Jerzy Waldorff, a za dwoma fortepianami zasiedli Witold Lutosławski i Andrzej Panufnik. Niezły zestaw, prawda?”.

„Po wielu latach, wspólnie z Danusią Szaflarską, udałyśmy się do premiera Cyrankiewicza z prośbą, żeby znaleziono w stolicy mieszkanie dla pani profesor. Znowu były z tym hece, ponieważ fotel, na którym siedziałam, naraz rozleciał się i wylądowałam na ziemi, ale Cyrankiewicz był najwyraźniej tym rozbawiony, ponieważ mieszkanie dla ukochanej pani Mieczyńskiej się znalazło. Ostatnie lata życia mogła spędzić w Warszawie”.

***

„Po jednej z łapanek, znalazłam się na Pawiaku. To był horror, przemoc fizyczna i psychiczna. Któregoś dnia przywieziono ponad dwadzieścia kobiet z Ravensbrück. Codziennie żarliwie się modliły, ktoś obiecał im, że zobaczą mężów, dzieci, rodziny. Ja uważałam, że Pan Bóg ma w tym momencie ważniejsze sprawy od moich kłopotów, oddałam się losowi.

Kilka razy wyczytywano przy mnie listę więźniarek, które zostaną rozstrzelane. Za każdym razem ta lista kończyła się na literze „I”. Bóg czuwał nade mną. Miał wobec mnie inne plany. Tak czułam wtedy, tak czuję dzisiaj.

Między innymi dlatego, nawet więzienie w Pawiaku traktowałam jako adres tymczasowy. Nie myślałam o torturach ani o śmierci. Ta bezczelność była mi pomocna. Kobiety lamentowały, wpadały w histerię, a ja, jak jakaś idiotka, ćwiczyłam układy taneczne. Do głowy mi nie przyszło, że mogę nie wyjść z więzienia”.

W powstaniu warszawskim Janowska była łączniczką dowództwa batalionu „Kiliński”.

„Różne rzeczy mówi się o powstaniu. Dyskusja, czy miało sens, nigdy się nie skończy. To było wstrząsające przeżycie, ale o dziwo, zapamiętałem je również w jasnych barwach. Pośród tych ruin, bomb, głodu, ludzie flirtowali, pobierali się, kobiety zachodziły w ciążę, rodziły się dzieci.

W moim przypadku nie było wtedy czasu na rozważania, czy warto walczyć. Klamka zapadła. Pamiętam jednak, że do końca wierzyliśmy, że mimo wszystko ktoś nam pomoże, nie zostaniemy sami. Zawsze energiczna i zaradna (po ojcu), dostałam wtedy jakiejś nadwyżki z entuzjazmu. Musiałam obdzielić nią cały legion zmartwionych i chorych.

Otrzymałam zadanie, żeby opiekować się bezradnymi ludźmi, uwięzionymi w swoich domach. Silniejsi schodzili do piwnic, ale starcy zostawali na górze, w mieszkaniach, bez wody i żywności. Próbowaliśmy im pomagać.

Przede wszystkim jednak zajmowałam się moimi chłopakami. Żołnierzami, często nastoletnimi. Trzeba było gotować im coś z niczego, obmyć rany, ogolić, zdobyć wodę. Codzienna kołomyja”.

„W każdej sekundzie pamiętałam, że nie wolno mi się rozkleić, bo wtedy wszystko się rozpadnie. A przecież deptało się po trupach, cuchnęło strasznie, wszędzie był pył i brud, serce pękało, a jednak ani razu się nie rozpłakałam. Musiałam być dzielna, dla tych dzielnych chłopaków, którzy (jeszcze) żyli, a jak ginęli, trzeba było ich zakopać i pamiętać miejsce gdzie leżą. Żywi od nas tego oczekiwali. Nie mogłyśmy ich zawieść”.

„Wojna w Warszawie, miała różne kolory, nie tylko ponure. Mogłabym przed panem bajdurzyć całymi godzinami jacy to byliśmy szlachetni i bohaterscy, ale przede wszystkim byliśmy wtedy bardzo młodzi. Ten okres życia ma swoje prawa. Zakochiwaliśmy się, śmieliśmy do rozpuku, piliśmy wino. Na ulicy Jasnej, moja przyszywana ciotka, z pochodzenia Szkotka, prowadziła coś w rodzaju zamkniętego saloniku tanecznego. W czasie godziny policyjnej przychodziliśmy tam potańczyć. Naprawdę tak było. Właśnie wtedy poznałam moją pierwszą wielką miłość, Włodzia Galina, z którym miałam burzliwy romans. Może przetrwałby dłużej, gdyby Galin nie był tak zaborczy, zazdrosny i wymagający. Bardzo go kochałam, ale chciałam się także rozwijać, miałam własne ambicje i zawodowe plany, a on widział we mnie jedynie gospodynię. Nie nadawałam się do takiej roli”.

***

„Do kina trafiłam przez przypadek. Ojciec umarł, a ja czułam się w obowiązku zapewnienia ochrony rodzinie. Musiałam zapewnić byt mamie i bratu. Kłopot polegał na tym, że przez tę wojenną zawieruchę niewiele się nauczyłam. W sumie potrafiłam tylko tańczyć. To było moje przeznaczenie”.

„Poprosiłam kuzyna, Janusza Minkiewicza, żeby przedstawił mnie Jerzemu Jurandotowi, który zakładał w Łodzi teatr rozrywkowy. Jako uczennica profesor Mieczyńskiej miałam naprawdę dobre referencje i w ten sposób trafiłam do rewii „Koszutski Girls”, potem do kabaretu o nazwie „Gong”. Miałam niewielkie pieniądze, sama nie dojadałam, ale wystarczyło na skromne utrzymanie rodziny. Teraz trzeba było szukać dalej”.

„Na ulicy spotkałam Zelwerowicza. Mówił, że chciałby otworzyć w Łodzi filię PWST, ale brakuje mu profesorów. Nie zastanawiając się długo, postanowiłam odszukać ukochaną panią profesor. Wiedziałam tylko tyle, że schroniła się w jakiejś wsi pod Jędrzejowem. Byłam uparta. Jak coś postanowiłam, musiałam dopiąć celu. Oczywiście znalazłam Mieczyńską i przywiozłam do Łodzi. Zaczęła pracować w PWST, a równolegle otworzyła własną szkołę, zatrudniła mnie tam jako asystentkę”.

Janowska zaangażowała się jako tancerka do Teatru Domu Żołnierza w Łodzi, a następnie do „Syreny”, gdzie przede wszystkim tańczyła, ale także od czasu do czasu także śpiewała. Prowadziła lekcje w szkole Mieczyńskiej, w końcu trafiła do filmu.

„Po pierwszej premierze Teatru „Syrena”, do którego zostałam zaangażowana, za kulisy przyszedł pan Karwański, asystent Leonarda Buczkowskiego, zapytał mnie, czy nie zagrałabym w filmie. Chodziło o „Zakazane piosenki”.

Płacili, więc poszłam, bo akurat wtedy nie dojadałam. Do głowy mi nie przyszło, że biorę udział w ważnym wydarzeniu, które na zawsze wejdzie do historii polskiego kina.

Dostałem rolę szefowej podwórkowej orkiestry, która miała zagłuszać strzały. Niby nic łatwiejszego, całą wojnę miałam przecież w małym paluszku. Wszystko pamiętałam. Warunek był jeden – aktorka musiała mieć własny prochowiec, nie można go było skombinować. Mówię: „ale ja nie mam żadnego prochowca”. Prawdę mówiąc nie wiedziałam nawet co to jest. „A beret masz?”. Berecik miałam. „To przyjdź jutro na ulicę Parkową 21 w tym berecie, załatwimy ci płaszczyk”.

Miałam w swojej scence śpiewać, dyrygować i podjadać czereśnie z papierowej torebki, bo tak stało w scenariuszu. Bagatela.

Nie zapominajmy że byłam wtedy kompletną amatorką. Nie widziałam co to jest klaps, ujęcie, plan filmowy. Do „Zakazanych piosenek” trafiłam z marszu. Nie miałam pojęcia, co mam robić z rękami, jak zsynchronizować dyrygowanie, śpiew i gestykulację. Reżyser, skądinąd bardzo sympatyczny, kulturalny pan, straszliwie się irytował. Cały czas trzymał w ręku batutę, jakby dyrygował w orkiestrze, siedział na jakimś drzewie i wołał przez tubę do mnie: „Niech pani coś z tymi rękami zrobi”. A wszystkiemu z godnością przysłuchiwała się żona pana Leonarda, z małym pieskiem na kolanach, od której na dobrą sprawę wszystko zależało”.

„Mam do „Zakazanych piosenek” oczywisty sentyment ale i sporo wątpliwości. Od strony realizacyjnej to było zrobione dobrze, ale ja byłam zbyt głęboko zanurzona w temacie wojny, żeby nie zauważyć, że wszystko zostało tam jednak mocno spłycone, strywializowane. Skomplikowany koloryt wojennego czasu w Warszawie został w efekcie ograniczony do kilku piosenek. Uważałam, że to było jednak nadużycie”.

„W „Syrenie” szybko zostałam zaakceptowana przez gwiazdy. Nawet Mira Zimińska pozwoliła mi zaśpiewać swoją piosenkę. Zrobiłam egzamin eksternistyczny, w komisji zasiadał m.in. Zelwerowicz. Nie miałam już kompleksów”.

Świeżo upieczona aktorka została zaangażowana przez Juliana Tuwima do Teatru Nowego w Warszawie. Grała tam w „Słomkowym kapeluszu” i w „Żołnierzu Królowej Madagaskaru”. A po „Zakazanych piosenkach” i „Skarbie” zyskała status najpopularniejszej aktorki filmowej w Polsce.

„To wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się zorientować, że jestem popularna.

Wanda Jakubowska zaproponowała mi rolę w „Ostatnim etapie”. Grałam partyzantkę Dessę. Zagrałam jeszcze w zapomnianym dzisiaj „Ślepym torze” Bożidara Zemana. Na planie „Czarciego żlebu” Tadeusza Kańskiego i Aldo Vergano, odnowił mi się uraz kolana, to była tragedia, ponieważ musiałam wtedy pożegnać się z wymarzoną karierą tancerki”.

„W Oświęcimiu, na planie „Ostatniego etapu”, pracowaliśmy w autentycznym obozie. Codziennie mijaliśmy napis „Arbeit macht Frei”. Mieszkałyśmy w bloku, w którym mieściła się administracja niemiecka. Przez okno było widać krematorium. Ale powiem brutalnie, że na nikim z nas nie robiło to wrażenia. Każdy dźwigał przecież zupełnie świeży bagaż własnych wspomnień. Jeżeli przeszło się przez Pawiak, a podczas powstania warszawskiego gotowało żołnierzom psy, bo nie było innego wyjścia, to nawet Oświęcim, szubienica i krematorium, nie wywołują histerii. Wszystko było jeszcze zbyt bolesne, niezagojone”.

„W „Czarcim żlebie” grałam góralkę Hanusię. Mówiłam w gwarze. Reżyser, pan Tadeusz Kański, pilnował głównie tej gwary. Zapamiętałam również utalentowanego asystenta, Jerzego Kawalerowicza, który z pasją w głosie opowiadał o pomyśle realizacji „Faraona”. Już wtedy o tym myślał – a był rok 1949!”

W „Skarbie”, w ujmującym duecie z Adolfem Dymszą, jako panna Basia, Janowska zagrała z Danutą Szaflarską i Jerzym Duszyńskim, aktorami, z którymi w czasie wojny zetknęła się w Teatrze na Pohulance w Wilnie.

„To był cud prawdziwy, że przeżyliśmy to wszystko. Znowu jesteśmy razem. Pracujemy, uśmiechamy się”.

„No ale przede wszystkim los zetknął mnie w tym filmie z Adolfem Dymszą. „Dodek” był dokładnie taki, jakiego pamiętamy z kina. Przypominał mojego ojca. Dowcipny, ale żaden z niego bon-vivant, poczciwy, koleżeński, bardzo zaradny. Na planie opowiadał mi o rybach. Był zapalonym wędkarzem”.

Chociaż poza „Skarbem” pierwsze ważne role filmowe Aliny Janowskiej były dramatami – „Powrót” Jerzego Passendorfera, „Czas przeszły” Buczkowskiego, wreszcie „Samson” Andrzeja Wajdy, gdzie zagrała Lucynę, piękną dziewczynę ukrywającą zbiegłego z getta Żyda, to zarówno teatr, radio, jak i raczkująca dopiero telewizja od początku widziały w aktorce przede wszystkim artystkę komediową.

„Nigdy nie lubiłam tych podziałów. Nie zgadzam się z opinią że komedie są lekkie, łatwe i przyjemne, a poważne role skomplikowane i trudne. Jeśli o mnie chodzi, dużo łatwiej grało mi się w dramatach, niż w komediach. Uważam, że nie ma drugorzędnych gatunków, są tylko sztuki gorzej zrobione. To się zdarza zarówno przy okazji fars, jak i adaptacji Szekspira.

Nie chodzi o wartościowanie, tylko o styl pracy. W sztukach dramatycznych, albo w filmie obyczajowym, aktor wchodzi głęboko w rolę, przyjmuje rysy bohatera, w komediach to nie wystarczy. Występując w farsie i na estradzie, każdego wieczoru odbijamy się w lustrze reakcji publiczności. Styl gry dostosujemy do nastawienia widzów. To jest najważniejsze”.

„Nie zapominajmy, że na początku byłam czystą kartą. Taki prawdziwek. I wszystko mnie ciekawiło, zarówno role poważne, jak i satyryczne, komediowe. Mój charakter prywatny skłaniał się raczej ku drugiej opcji, ale pierwsza była wyzwaniem.

Niestety, w kinie prawie nikt nie chciał, żebym tańczyła, a to robiłabym świadomie i w pełni profesjonalnie, natomiast aktorstwo było dla mnie kwestią intuicji, zaufania reżyserowi, być może wynikało z jakichś talentów odziedziczonych po rodzicach. Mama była muzykalna, ojciec wesoły. Prawdopodobnie coś uszczknęłam z tego bogactwa charakterów.

Ale cała reszta, to była już ciężka praca. Pani profesor Mieczyńska nauczyła mnie perfekcji. Jak się już za coś bierzesz, rób to dobrze od początku do końca.

Na początku, na planie filmowym, zachowywałam się jak ślepy we mgle, ale im więcej miałam doświadczenia, tym pewniej się czułam. W teatrze czy na estradzie musiałam dorównać wybitnym koleżankom i kolegom, z którymi występowałam. Nie chodziło o szalone ambicje, tylko o szacunek dla ich talentu. Dlatego pracowałam w dwójnasób, ze wszystkich sił, żeby jak najszybciej nadrobić spowodowane wojną braki w edukacji. W końcu, po wielu latach, nastąpił przełom. Teatralna premiera nie napawała mnie już przerażaniem. Poznałam tajemnice konwencji, warsztatu, teatralne techniki, potrafiłam się skoncentrować. To był mój prawdziwy dyplom”.

Występy w teatrze i w kinie łączyła z pracą pedagogiczną.

W 1959 roku, korespondent tygodnika „Film”, Kazimierz Dębnicki, w fotoreportażu „Alina – Pedagog”, przyglądał się zajęciom aktorki z uczennicami Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie:

„- To piękną Inez dziś przemocą za wielkiego pana za mąż wydać chcę” – śpiewa uczennica Janowskiej, a Alina poprawia, żywo gestykulując”: – Ten gest z ręką na piersi chyba sztuczny i trywialny. Raczej niech się nam tu głos załamie, o!”.

„Przez moje zajęcia przewinęło się kilka pokoleń uzdolnionej muzycznie młodzieży. Wzajemnie na siebie oddziaływaliśmy. Ja czerpałam z ich młodości i wrażliwości, oni – z mojej energii i wiedzy”.

***

Janowska zagrała w wielu filmach, ale były to przede wszystkim charakterystyczne role drugoplanowe lub epizody. Była aktorską ozdobą błahych komedii w rodzaju „Smarkuli” czy „Poradnika matrymonialnego”, wystąpiła w „Dzięciole”, „Och, Karol” czy w stylowym horrorze, „Pożarowisko”. Chętnie grała w serialach młodzieżowych – „Podróż za jeden uśmiech”, „Pan Samochodzik i Templariusze”, „Rodzina Leśniewskich”, „Tylko Kaśka”, „Kłusownik”, oraz w seriach adresowanych dla dorosłych („Stawka większa niż życie”, „Wielka miłość Balzaka”). Zachwycała jako Gręboszowa w „V.I.P’ie” Juliusza Machulskiego czy nominowana do nagrody aktorskiej na festiwalu w Gdyni matka w „Feminie” Szulkina.

„Nie widzę większej różnicy. Jedno i drugie trzeba zrobić bardzo dobrze, drugi plan jest o tyle trudniejszy, ponieważ mamy zaledwie kilka chwil na to, żeby z jednej strony zostać zapamiętanym, z drugiej, żeby nie wysforować się na plan pierwszy i nie przykryć głównych bohaterów. Trzeba to mądrze wypośrodkować”.

Była baronową Krzeszowską w serialu „Lalka” według Prusa, Anielą Dulską w „Dulskich” Jana Rybkowskiego. W „Lalce” użyła kabaretowego doświadczenia, tworząc z Krzeszowskiej typ przerysowany, tragiczny i komiczny jednocześnie. Jej Aniela Dulska była bardziej postacią z wodewilu,niż z dramatu współczesnego. Wbrew poczciwemu kostiumowi, stworzyła w tej roli typ w zasadzie współczesny. Prostą, zaradną, w sumie całkiem sympatyczną megierę, która zrobi wszystko dla bezpieczeństwa swoich niespecjalnie udanych dzieci.

„Za tymi rolami stoi wybitna – w przypadku „Lalki” i bardzo inteligentna – to casus Zapolskiej, literatura. Musiałam zmierzyć się z wyobraźnią kilku pokoleń czytelników oraz katalogiem wybitnych teatralnych kreacji Anieli Dulskiej. Nie chciałam tego robić. Nie studiowałam teatralnych kronik, nie czytałam recenzji. Postawiłam na żywioł. Starałam się odnaleźć Krzeszowską i Dulską w sobie”.

W 1976 roku, w rozmowie z Andrzejem Kołodyńskim, Janowska mówiła:

„Nie grałam postaci negatywnej. Po prostu „byłam sobą”. Dulska broniła swego syna, którego kochała, uważała, że Hance specjalna krzywda się nie dzieje, przecież jej się zapłaci. Inna mentalność, inne czasy. Wydobyłam więc z siebie wszystko, co do takiej Dulskiej pasowało”.

„Dzisiaj powtórzyłabym to samo. Tak widziałam tę postać wtedy, tak oceniam ją dzisiaj. Nie szydziłabym z Dulskiej, to zbyt łatwe. Była zaradna i kochająca, miała wiele dobrych cech. Film niestety nie był arcydziełem, jednak znać było sceniczny rodowód, ale bardzo dobrze wspominam pracę z Janem Rybkowskim. Był moim ulubionym reżyserem. Nie filozofował, nie popisywał się, tylko konsekwentnie wykonywał zadania. Doskonale wiedział czego chce, potrafił wszystko wytłumaczyć, ale już na planie pozwalał aktorom na swobodę, nie przeszkadzał, nie dokuczał. Idealny partner”.

Konrad Eberhardt, pisząc o Janowskiej, użył niegdyś sformułowania: „poza, która jest naturalnością”.

Określenie pasuje idealnie do chyba najciekawszej filmowej roli Janowskiej – Zofii w „Spóźnionych przechodniach” również w reżyserii Jana Rybkowskiego według scenariusza Stanisława Dygata.

W jednej z noweli tego filmu, zatytułowanej „Nauczycielka”, Janowska zagrała „pozę”, która staje się naturalnym charakterem bohaterki. Zofia jest postacią szarą, zaniedbaną, niezadowoloną z życia. Kiedy pojawia się szansa na odmianę jej losu – chodzi o propozycję zagrania w filmie, zrobi wszystko, żeby zawalczyć o nową, starannie wypracowaną twarz. Sztuczny wizerunek, przypominający tajemnicze gwiazdy filmowe, nie będzie jednak przepustką do kariery. Jedynie przybraną maską, która w międzyczasie zdeformowała naturalny, bezpretensjonalny fizys bohaterki.

Z kolei komediowy żywioł Janowskiej wykorzystał Sylwester Chęciński obsadzając ją w brawurowym duecie z Ireną Kwiatkowską w „Rozmowach kontrolowanych”, jedynej komedii z czasów stanu wojennego.

„Byłam entuzjastką talentu Kwiatkowskiej. To był prawdziwy brylant, przy okazji tytan pracy. Miałam dla Irenki tak wiele szacunku, wręcz miłości, że łatwo przebaczyłam jej nawet to, że w „Rozmowach kontrolowanych” wymogła na reżyserze, żeby przejęła część moich kwestii. Wiedziałam, że nie zrobiła tego przeciwko mnie, tylko z namiętności do pracy, grania, z miłości do filmu. Niestety, w przypadku Irenki, chyba nieodwzajemnionej”.

Ostatnia znacząca rola filmowa Aliny Janowskiej to niegroźna hazardzistka w „Niezawodnym systemie” Izabeli Szylko. Za rolę w filmie debiutantki otrzymała nagrody m.in. na festiwalach w Zimbabwe i w Monaco.

W kwietniu 2008 roku, przy okazji premiery tego filmu, w warszawskich „Złotych Tarasach” odbyły się huczne, 85-e urodziny Janowskiej. Na wielkim torcie widniał napis: „85 lat Skarbu Filmu Polskiego”.

Janowska dowcipnie to spointowała, mówiąc:

„W filmie niestety umieram. To nawet ciekawe zobaczyć swoją śmierć w dniu urodzin, ale spokojnie, ja niczego się nie boję, daję sobie jeszcze minimum dwadzieścia lat życia”.

Rzeczywiście, Janowska się nie starzeje. Jej zdjęcia sprzed trzech, czterech dekad w zasadzie niczym się nie różnią od aktualnych. Chodzi nie tyle o biologiczność, co o niedefiniowalną, malowniczą aurę, którą wokół siebie roztacza. Tak jakby Janowska nie dorosła, nie dojrzała i nie zcyniczniała. Pozostaje wciąż tą samą, intrygującą kobietą, wyglądającą trochę jak marzenie o przebojowej Matce Polce, która ma ochotę jeszcze trochę podokazywać, zrobić psikusa, oraz równolegle, gestem, mową ciała, charakterystycznym tembrem, pokazuje, że największym dowcipem jest jednak nasze życie.

Ma na koncie dziesiątki ról teatralnych i kabaretowych. Zaczynała od Teatru Dom Żołnierza, potem była „Syrena”, „Klaps”, „Frico”, „Iluzjon”, „Szpak”, „Drozd”, „STS”, „Buffo”, „U Lopka”, „Szerszeń”, teatry – „Nowy” i „Komedia”. Trafiła także do paryskiej „Olimpii”.

„W programie „Grand Music Hall de Varsovie” miałam śpiewać po francusku. Nie znałam tego języka, a zależało mi, żeby zwłaszcza w tak wspaniałym miejscu, nie dać plamy. Nocami brałam klucz od portiera i w pustej Sali Kongresowej szlifowałam po francusku monologi Zenona Wiktorczyka. Najwidoczniej ktoś wspomniał o tych moich próbach przebywającemu wówczas w Polsce Bruno Coqatrixowi, szefowi „Olympii”. Ku mojemu zdumieniu przyszedł na jedną z takich nocnych prób i wręczył mi wielkie naręcze czerwonych róż. Chyba nigdy żaden bukiet tak bardzo mnie nie ucieszył”.

W książce Dariusza Michalskiego „Jam jest Alina, czyli Janowska Story”, aktorka z dystansem wspomina wyjazd na festiwal do Wenecji z „Samsonem” Wajdy. Objawieniem był nie tyle film, ile suknia aktorki.

Dziennikarki ilustrowanego pisma „Noi Donne” zabiegały o to, żeby artystka zdradziła z jakiego domu mody pochodzi jej wspaniała toaleta.

„Nikomu nie opowiadałam, że suknie dla siebie – jakieś amerykańskie z dżetami, których nikt w Polsce jeszcze nie widział – kupowałam na ciuchach. Szłam z nimi do pani Grabowskiej z Mody Polskiej i prosiłam, żeby mi je tam przerabiali według projektów, które im rysowałam”.

„Pamiętam, że piękna Gina Lollobrigida chodziła w cudownych diamentach, a ja – szara myszka z Polski – nie miałam żadnej biżuterii. Wstydziłam się tego. W końcu przypomniałam sobie, że przecież zabrałam do Wenecji taki zabawkowy właściwie pierścionek, który mąż kupił za kilka złotych wracając z Zakopanego. Włożyłam go na palec. Zrobił furorę. Tym razem zostałam uznana za artystkę awangardową”.

Przez wiele lat jej monologi i piosenki były ozdobą popularnych „Podwieczorków przy mikrofonie”.

W teatrze „Komedia” stworzyła kreację surrealistycznej Validy Wrany w „Babie dziwo” Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, w której odważnie i z sukcesem nawiązała do legendarnej kreacji Stanisławy Wysockiej, grała „Jadzię wdowę” Ruszkowskiego (ponad trzysta przedstawień!), wreszcie Panią Cheveley w „Mężu idealnym” Oscara Wilde’a.

Teksty pisali dla niej m.in. Agnieszka Osiecka, Jerzy Lisowski, Stanisław Tym, Wojciech Młynarski, Stefania Grodzieńska, monologi – Zenon Wiktorczyk, Andrzej Jarecki, Jarosław Abramow.

Na estradzie nie unikała ostrych barw, nie stroniła od karykatury, była bezbłędna w perfekcyjnych, komicznych parodiach gwiazd, na przykład Juliette Greco czy Ymy Sumac.

W Teatrze „Buffo” popisowym numerem Janowskiej był monolog „Wizyta u przyjaciółki” oraz nawiązująca do słynnego filmu Federica Felliniego parodia „Noce Cabirii czyli Massina”.

W kabarecie „Szpak” parodiowała Marlenę Dietrich w monologu Zenona Wiktorczyka „Powiatowa Marlena”.

W legendarnym „STS-ie” razem z Wojciechem Siemionem zagrała w widowisku Agnieszki Osieckiej i Andrzeja Jareckiego „Oskarżeni”.

„Udział w „Oskarżonych” to jedna z najciekawszych zawodowo rzeczy, które mi się przytrafiły, a o mały włos nie zagrałabym w tym spektaklu. Kiedy Jerzy Markuszewski i Wojtek Siemion przyszli do mnie z propozycją, prawie odmówiłam. Byłam chora, miałam wysoką gorączkę, najwyraźniej nie doceniłam klasy tekstu Osieckiej. Na szczęście coś mnie tknęło. Przemyślałam sprawę, powiedziałam: „w porządku, zaśpiewam”. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym wtedy odmówiła”.

Za rolę w „Oskarżonych” Janowska otrzymała Złoty Laur na Europejskim Festiwalu Sztuk Komediowych w Sarajewie.

Osiecka tak wspominała tamto wydarzenie:

„Pojechałyśmy do Sarajewa i jako naturalne blondynki odniosłyśmy niesamowity sukces towarzyski. Nasza wanna uginała się od ciętych hiacyntów. Jeden pan chciał nam kupić pałacyk w Dubrowniku, ale potem musiałyśmy zapłacić za tego pana rachunek w restauracji”.

„No, Agnieszka jak zwykle trochę to wszystko podkoloryzowała, ale tak ładnie, zupełnie w jej stylu. Prawda była trochę inna, to w niej się wtedy kochali, we mnie niekoniecznie. Osiecka miała niesamowity sex-appeal, tego prawie nie widać na zdjęciach. Mogła chodzić bez makijażu, byle jak ubrana, a i tak zawsze ciągnął się za nią sznur adoratorów. To była jakaś chemia. Mężczyźni obdarowywali ją prezentami, które gubiła albo rozdawała, nie przywiązywała żadnej wagi do dóbr materialnych. Była jakimś cudem, a przy okazji świadkiem na naszym ślubie, matką chrzestną mojego syna, Michała itd. Bliski człowiek”.

***

Janowska śpiewała słynne szlagiery. Była pierwszą wykonawczynią piosenki „Na prawo most, na lewo most”, a także słynnej „Ballady o Chmielnej”, „Polki kryminalnej”, czy przejmującej piosenki do tekstu Agnieszki Osieckiej – „Widzisz mała”.

Za „Romans otwocki” Macieja Zembatego otrzymała nagrodę jury i publiczności na festiwalu w Opolu.

„Każdy utwór Aliny Janowskiej to właściwie odrębny minispektakl, w którym ważne jest nie tylko słowo, ale także gest, spojrzenie, mimika. Alina Janowska, z właściwą sobie perfekcją, wykorzystuje wszystkie te środki i bezbłędnie porusza się w tak delikatnej i ulotnej materii, jaką jest piosenka” – pisała Barbara Górak-Czerska.

„Czasami, słuchając jakiejś piosenki, myślimy, ot, wyszła i zaśpiewała. Mało kto uwierzy, że przynajmniej w moim przypadku powstanie każdej piosenki to nierzadko lata pracy. Najpierw z reguły nosiłam ją w sobie, potem niespiesznie uczyłam się tekstu, nagrywałam na taśmę linię melodyczną i słuchałam bez opamiętania, setki razy. Potem, krok po kroku, starałam się przepisać tekst piosenki na własną osobowość. Tak żeby słuchacz miał wrażenie, że to moja historia, moja własna opowieść. Tygodniami dorzucałam jakiś element, ćwiczyłam pauzy, dopieszczałam wykonanie. Jeżeli zatem słyszę, że moje interpretacje się nie zestarzały, czuję, że zawdzięczam to właśnie perfekcjonizmowi, z którym podchodziłam do każdego utworu”.

Jest gwiazdą telewizji. Występowała w widowiskach muzycznych i poetyckich, Teatrach Telewizji, oraz w wielu serialach z kultową „Wojną domową” Jerzego Gruzy na czele.

Zrealizowany w latach 1965-1966 serial, który powstał na podstawie publikowanych w „Przekroju” felietonów Miry Michałowskiej, był zawadiackim połączeniem umoralniającej pogadanki, nieco surrealistycznego poczucia humoru i obyczajowej kroniki piętnującej absurdy PRL-owskiej rzeczywistości.

16-letni Paweł (Krzysztof Janczar) i 15-letnia Anula (Elżbieta Góralczyk) bawią się w życie. Nie ma spraw bardziej i mniej istotnych. Codziennie „czai się” przecież nowa „wojna domowa” – wywołana na przykład niechęcią przed wyjściem do fryzjera, marzeniami o zostaniu aktorem, fascynacją jogą, albo odkrywaniem „prawdziwego pochodzenia”.

„Wojna domowa” to niezrównane kreacje Aliny Janowskiej i Andrzeja Szczepkowskiego, Ireny Kwiatkowskiej i Kazimierza Rudzkiego, pamiętne epizody Magdy Zawadzkiej, Bogumiła Kobieli, Mieczysława Czechowicza oraz przede wszystkim rólka Jaremy Stempowskiego – dopytującego w każdym z piętnastu odcinków serialu, czy jest „suchy chleb – dla konia”. Nie tylko koń by się uśmiał.

„Gruza wiedział o moich osiągnięciach pedagogicznych w szkole baletowej i w ogóle o mojej smykałce w tym kierunku, poprosił mnie zatem żebym przed rozpoczęciem zdjęć do „Wojny domowej”, popracowała z filmową Anulą i Pawłem, czyli Elą Góralczyk i Krzysiem Janczarem. Rozmawialiśmy o aktorstwie, serialu, ale także o życiu. Można powiedzieć, że naprawdę byłam w tym serialu ich dobrą ciotką”.

W minionej dekadzie największą popularność przyniosła jej rola Eleonory Gabriel w serialu „Złotopolscy”.

„Scenarzysta, Jan Purzycki, ładnie wymyślił ten serial. Na tle innych telenowel, ta była bardziej ambitna, dobrze napisana, z efektownie dobranymi bohaterami. Jednak fakt, że ludzie tak bardzo polubili tę rolę, nie przestaje mnie dziwić. Przecież, jeżeli się dobrze zastanowić, ja tam niewiele miałam do zagrania. Głównie częstowałam rodzinę zupą albo pytałam, czy mój serialowy syn nie napije się herbaty. Ale wychodziłam z siebie, żeby nawet tak błahe zadanie wykonać dobrze, z talentem”.

„Jestem chyba podobna do Eleonory ze „Złotopolskich”. Podobnie jak moja bohaterka, staram się trzymać pieczę nad wszystkim. Nie chodzi o żadną kontrolę, tylko poczucie satysfakcjonującego opanowania sytuacji.

Lubiłam Eleonorę, szkoda, że ta przygoda się skończyła. Ale w momencie, kiedy zabrakło wśród nas najpierw Henryka Machalicy, a potem Jerzego Turka, rzeczywiście nie było już sensu ciągnąć tego dłużej”.

„Właśnie odchodzenie przyjaciół jest dla mnie bolesne. Tylko wrodzony humor pomaga mi przejść obok tych przykrych wydarzeń bez depresji. Godzinę temu mówiliśmy o Irence Kwiatkowskiej, nie ma już Irenki. Nie żyją moi rodzice, odszedł kochany brat, Witold Janowski, który był wspaniałym architektem wnętrz i grafikiem.

Nie tak dawno odbyła się uroczysta premiera po latach „Zakazanych piosenek” po rekonstrukcji cyfrowej. Jak zawsze przyszłam do kina dużo wcześniej. Lubię się wyciszyć, przygotować do wydarzenia, w którym biorę udział. Sala była jeszcze zupełnie pusta, na środku siedziała tylko jedna osoba – Hanka Bielicka.

Przysiadłam się do niej. Chwyciła mnie za rękę. „Jak dobrze, że jesteś” – usłyszałam. „Bałam się, że już nikt z ekipy „Zakazanych piosenek” nie żyje”.

Dwa tygodnie później nie było już Hani. Ja też pewnie w końcu zniknę. Dlatego wcale nie przesadzam, kiedy mówię panu, że cieszę się z naszego spotkania, bo możemy spokojnie powspominać i to gdzieś tam zostanie. Za chwilę nie będzie słuchaczy, mnie nie będzie”.

„Od prawie czterdziestu lat kwestuję na Powązkach. Odwiedzam znajome groby, ciągle dochodzą nowe. W kalejdoskopie pamięci przesuwają się kolejne obrazy, znajome nazwiska. Tuwim, Rudzki, Waldorff. Tylu ludzi, moich drogich przyjaciół, już nie ma”.

„Tłumaczę to wszystko wyrokami boskimi. Przychodzimy, odchodzimy. Jestem osobą religijną, nie zdewociałą, ale właśnie religijną. Tak zostałam wychowana przez rodziców. Dzięki przestrzeganiu dekalogu wiem, co jest dobre, co złe. Mam kręgosłup moralny, który byłoby ciężko złamać. Kiedy kilka godzin temu pokazywałam panu moje zawodowe trofea, Złote i Srebrne Maski, pewnie nie zauważył pan różańca, który stoi obok. Jest moim codziennym towarzyszem”.

***

„To wy jeszcze rozmawiacie, tak długo?” – pyta Wojciech Zabłocki.

„Tak, i wcale nie zamierzamy kończyć, prawda panie Łukaszu?”

– Prawda.

„Wojtek to mój drugi mąż. Pierwsze małżeństwo z Andrzejem Boreckim nie było udane, ale została mi po tym związku cudowna córka, Agata. Andrzej był zazdrosny, że robię karierę, jestem popularna, zarabiam pieniądze, z Wojtkiem ten problem odpada. On również jest popularny i szanowany. Różnimy się, wzajemnie uzupełniamy. Jest zdroworozsądkowy, choć ma artystyczne inklinacje: projektuje, maluje, świetnie pisze, ja jestem żywiołowa i bezceremonialna. Akceptujemy siebie w całości, łącznie z różnicami charakterów”.

„Przepis na udany związek to prawo do niepodległości. Nie rozczulamy się nad sobą, jesteśmy wolni. Wojciech przypuszczalnie chętnie by z nami porozmawiał, ale teraz jest zamknięty w swoim pokoju, skupiony. Kończy kolejną książkę. Nie chcę mu przeszkadzać, rozumiem potrzebę wyciszenia”.

„Wszystko jest w porządku. Dobry mąż, trójka odchowanych dzieci, pięcioro wnucząt. Agata, najstarsza córka, jest lekarką, anestezjologiem, mieszka w Bostonie; syn, Michał Zabłocki, jest najbliżej – mieszka w Krakowie, jest świetnym poetą, autorem wielu piosenek Grzegorza Turnaua, skończył wydział operatorski w Szkole Filmowej, reżyseruje; Kasia, italianistka, mieszka w Nowym Jorku. Cudowna dziewczyna. Wszystkie dzieci miały zdolności aktorskie, ale wybrały inną drogę”.

„Jeżeli czegoś mi na starość brakuje, to sportu. Całe życie byłam wysportowana. To się zaczęło we wczesnym dzieciństwie. W Brodach tato wyremontował kort tenisowy, żebyśmy mogli ćwiczyć z bratem. Uczył nas także pływać. Zimą przypinałam łyżwy i wywijałam piruety. Kiedy po wyprowadzce z Brodów, przyjechałam na chwilę do Warszawy, okazało się, że jestem najlepsza na lodowisku. Ja, nieduża dziewczynka ze wsi, po raz pierwszy w życiu czułam się naprawdę dumna.

Potem był tenis, siatkówka, narty. Wszystkie urlopy i ferie zimowe spędzałam w Zakopanem. Narty to był mój żywioł.

Uprawiałam sport, pomimo stale odnawiającej się kontuzji kolana. Nie mogłam wprawdzie tańczyć zawodowo, ale nie wyobrażałam sobie życia bez kortu tenisowego. Dużo pływałam. Niestety, już nie mam siły. Po osiemdziesiątce piątce musiałam trochę przystopować”.

„Wciąż jestem teraz zapraszana na jakieś wieczornice wspomnień wojennych. Nie mogę tego wytrzymać. Resztki tych, którzy przeżyli, siedzą i mamroczą coś pod nosem. Wymagają hołdów. Nie znoszę takiej starości. Jest mi obca. Parę razy popsułam smętną atmosferę tego typu spotkań. Wstałam, wzięłam się pod boki i z całej pary huknęłam im, że „Chmielnej już nie ma, już Chmielnej”. Po prostu zaczęłam śpiewać. Najpierw się zdziwili, ale potem z wolna zaczynali się przyłączać, uśmiechać. Nie ma co płakać, złe dawno temu minęło. Cieszmy się, że żyjemy, nikt w nas nie rzuca bombami, a w przeszłości zachowywaliśmy się dobrze, byliśmy dzielni, broniliśmy naszej Ojczyzny. To powód do radości, dumy, a nie lamentów”.

– Tak dobrze mi się z Panią rozmawia, tak miło spędza czas, jakbyśmy się znali całe lata.

„Wiesz na czym to polega Łukaszku? Ja nie traktuję siebie zbyt serio. Nie rozczulam nad sukcesami, nie rozpamiętuję porażek. Jak się potknę na chodniku, robię okład z kapusty, to mój stały, niezawodny sposób. Jak zdarza mi się zgrzeszyć, mogę zawsze zrobić rachunek sumienia, zadośćuczynić. To są moje metody.

No i jeszcze: lubię ludzi. Ty również ciekawisz mnie z tą twoją wiecznie zdziwioną minką, z dotkliwymi pytaniami. Tak postępuję ze wszystkimi. Ludzie mnie ciekawią. Kiedy uczyłam studentów tańca i rytmiki, mówili mi, nawet po wielu latach, że przy okazji nauczyłam ich jak mają żyć. Jak być odważnym, pozostając ludzkim. W zawodowym, aktorskim życiu, nigdy nie usłyszałam takiego komplementu”.

Łukasz Maciejewski

1 komentarz do “Alina Janowska nie żyje”

  1. Pingback: Czytelnia: kulturalny listopad | Anna Fit - Kulturalny Blog

Leave a Reply