Przejdź do treści

Odchodzą

O Januszu Głowackim (i nie tylko) pisze Tomasz Milkowski na swoim blogu: http://takinawyk.dziennikarzerp.org.pl/

Po kolei znikają ci, którzy tworzyli samo jądro polskiej kultury drugiej połowy XX wieku. Także coraz młodsi.

Ostatnio odszedł Andrzej Blumenfeld (zaledwie 66 lat), w pełni sił, aktor o ogromnych możliwościach. Gdyby nie program radiowy Jacka Wakara, odszedłby niemal w ciszy, żegnany jednym bodaj artykulikiem w „Gazecie Wyborczej”, z którego można było się dowiedzieć, że Blumenfeld był aktorem popularnym. To tak jakby napisać, że Himilsbach był pisarzem przystojnym. Tymczasem Blumenfeld był aktorem wybitnym, nie w pełni wykorzystanym, który każdą swoją rolę obdarzał indywidualnym rysem. Nawet w ostatniej roli, Dottore w komedii dell’arte „Sługa dwóch panów” Goldoniego w Teatrze Dramatycznym, ukazywał podglebie idiotyzmu zachowań bohatera, nadając jakiś rys dwuznaczności tej, wydawałoby się, prostej do interpretacji figurze.

W ciszy niemal zupełnej odszedł bodaj najwybitniejszy felietonista PRL-u, Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski) – coś o Nim ja napisałem, stając się coraz częściej mimowolnym naśladowcą Witolda Sadowego, którego wspomnienia o odchodzących kolegach bardzo cenię. Cóż z tego, że się poniektórzy krzywią na życzliwość naszego nestora sceny, na to, że nazbyt gładko chwali odchodzących, ale ile w tym ciekawych szczegółów, ile prawdy kulis. A poza tym, skoro nikt się kwapi, to ktoś musi pamiętać…

Rzecz inna z Januszem Głowackim – teraz wszyscy się przyznają do wielkiej zażyłości z autorem „Kopciucha”. Rzeczywiście, on znał prawie wszystkich, przyglądał się światu, obserwował, a potem z tego lepił swoje ironiczno-nostalgiczne, ale i absurdalne fabuły. Nie byliśmy przyjaciółmi ani nawet bliskimi kolegami – ja po prostu wykonywałem swój zawód recenzenta i pisałem o jego dramatach, które szły jak burza przez sceny polskie, amerykańskie i europejskie. Był w nich potencjał. Nic dziwnego, że Jan Kott określi „Antygonę z Nowego Jorku” (1992) jedną z najważniejszych sztuk ostatniej dekady XX wieku. Zamierzałem nawet napisać książkę o prapremierze „Antygony” w Teatrze Ateneum w reżyserii Izabelli Cywińskiej (1993) w znakomitej obsadzie, z Piotrem Fronczewskim jako Pchełką, Marią Ciunelis w roli Anity, Januszem Michałowskim – Saszą i Henrykiem Talarem – Policjantem. Ale ostatecznie powstał tylko felieton o tym spektaklu, napisany w pięć lat po premierze, o spektaklu wciąż wtedy żywo odbieranym, gorącym. Trudno o lepszy komplement, zresztą jak ważna to sztuka najlepiej świadczy fakt, że od czasu prapremiery wystawiano ją w Polsce prawie dwudziestokrotnie.

Czasem się widywaliśmy na rozmaitych rautach czy premierach, kiedy jeszcze Janusz Głowacki, zwany Głową, na nie chadzał. Najdłużej nasiedzieliśmy się razem przy stoliku w plenerze w ogródku warszawskiego SARP-u podczas imprezy zwanej „Tele Amorami”. To był jeden z wytworów ekspansji PR-owskiej „Tele Tygodnia”, który obrastał rozmaitymi imprezami. „Tele Amory” honorowe otrzymali wówczas Beata Tyszkiewicz i Adam Hanuszkiewicz jako idealna para teoretycznych amantów wszech czasów. Siedzieliśmy z laureatami i Januszem Głowackim przy jednym stoliku. Kiedy w towarzystwie był Hanuszkiewicz, nie było już miejsca dla nikogo więcej, bo mówił głównie on. Czasem coś udawało się wtrącić Beacie Tyszkiewicz, na przykład, że jest zimno, i chętnie pożyczy od kogoś szal (udało się). Janusz Głowacki słuchał i przeważnie milczał. Czasem tylko zwracał uwagę na pewną utalentowaną artystkę, której warto by pomoc.

Ostatni raz spotkaliśmy się w nieistniejącej już księgarni nieistniejącego wydawnictwa-klubu książki w gmachu Biblioteki UW, w którym Janusz Głowacki opublikował w ogromnym nakładzie jedną ze swoich książek. Kupował 20 egzemplarzy. Widząc to z triumfem zakrzyknąłem: „A więc to jest tajemnica twojego sukcesu – wykupujesz cały nakład!”. „Co chcesz – odpowiedział – moi znajomi nie są za bogaci, obiecałem, że im książkę podaruję”.

To przecież nie chodzi o to, że był postacią barwną, wiecznie młody, i zawsze pełen dystansu, choć podejrzewam, że to była gra. Tak naprawdę wrzało w nim, o czym świadczą jego książki i sztuki, w których daleki był od olimpijskiego spokoju i zachwytu dla tego świata. Umiał chwytać i wyrażać w paradoksie objawy paroksyzmu naszych czasów. Przyglądał się i rejestrował fakty, bo na reportażu się chował i reportaż uprawiał, nim sięgnął po fikcję. Wtedy podstawiał lustro światu i ludziom. Jak choćby w swojej groteskowej, a nawet lekko farsowej „Czwartej siostrze”, komedii, która była przewrotną kontynuacją / zaprzeczeniem „Trzech sióstr” Czechowa. Głośna premiera tego dramatu miała miejsce pod koniec 1999 w warszawskim Teatrze Powszechnym (tydzień wcześniej prapremierę dała Agnieszka Glińska we wrocławskim Teatrze Polskim), wzbudzając – jak to zwykle z Głowackim bywało – ogromne zainteresowanie, zwłaszcza że reżyserii podjął się mistrz sztuki aktorskiej, Władysław Kowalski. Głowacki, parodiując świat, strojąc rozmaite miny, pokazywał, jak skarlały marzenia. W duszy rosyjskiej wprawdzie odległymi tonami odzywa się Dostojewski, ale tak naprawdę dzwoni w niej „Pretty Woman”. Emerytowany General, ojciec sióstr, w alkoholu szuka pociechy na swe znękane serce i zawodzi na znaną nutę: „Rozpadł się nasz kraj na kawałki, jakby go psy rozszarpały”, a każda z sióstr o swym wielkim szczęściu śni i trochę po czechowowsku męczy się niespełnieniem. Jest tu śmiesznie i strasznie.

Tak dwadzieścia lat temu Głowacki opisywał Rosję, a tak naprawdę świat, który się rozpada. Miał węch.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply