Przejdź do treści

Ryzykowne zabawy

Tomasz Miłkowski o nowych świadectwach pamięci zagłady:

To były „zabawy” wymuszone. Żabki wokół krwawej gruszy, żabki z krzesłem trzymanym nad głową, polewanie wodą, taki dyngus aż do zamarznięcia, posiłek bez ograniczeń dla wygłodzonego dziecka.

1.

Takie okrutne zabawy odbywały się ku uciesze nadzorców obozu dla dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi – Prewencyjnego Obozu Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej, zorganizowanego na terenie getta w grudniu 1942 roku. Jak nazwa wskazywała, obozu wyłącznie dla dzieci, nie przebywał w nim żaden dorosły poza nadzorcami. Obozu najpierw zapomnianego, potem uhonorowanego szkołą imienia dręczonych dzieci (szkoła podstawowa im. Bohaterskich Dzieci Łodzi), przejmującym pomnikiem Pękniętego Serca (odsłoniętym w roku 1971), uroczystościami rocznicowymi, wycieczkami. Nie wiem, dlaczego autorka ważnego artykułu o tym i innych obozach (Justyna Kowalska-Leder, „Drabina krzywdy, zazdrości i zapomnienia”, „Dialog” 2017 nr 6) z lekceważeniem o tych wszystkich poczynaniach pisze, że to „pamięć kultywowana z propagandowych przytupem”. A o modlitwie łódzkiego arcybiskupa przy pomniku, bo na koniec i Kościół sobie przypomniał o ofiarach obozu przy Przemysłowej, nadając obchodom pieczęć narodowo-katolicką, pisze już bez przytyków.

Ale przez lata nic, milczenie, pewnie niezaplanowane wobec ogromu ofiar innych miejsc kaźni i męczeństwa, a przy tym żal nielicznych ocaleńców zwanych też „przeżywcami”, którzy z tego obozu uszli cało, ale ich cierpienie znalazło się w cieniu „celebrytów Holocaustu” (jak mówi jedna z ocalałych). Do końca nie wiadomo, ile tu dzieci zginęło. Może pięć tysięcy, może dwa – tak czy owak była to szczególna przestrzeń kaźni, obok której istniała jeszcze jedna zamknięta enklawa śmierci. To był obóz cygańskich dzieci zwożonych z różnych stron Europy. Z tego obozu nie ocalał nikt.

Stąd zrodziły się potem określenia „obóz niepamięci” o tych lagrach dziecięcych, dzieci cygańskich, z których nie przeżywszy nikt, nikt pamiętać już nie mógł, i polskiego obozu, których „przeżywcy” nie mogli konkurować z ofiarami fabryki śmierci w Auschwitz, też więc utknęli w strefie niepamięci. Wprawdzie nie własnej, bo dawni więźniowie, sami chcieliby zapomnieć o obozie, ale pamięci innych o ich cierpieniach. O przeżyciach dawnych osadzonych traktował film Urszuli Sochackiej, córki jednego z ocalałych więźniów, „Nie wolno się brzydko bawić” (2013). Do tego traumatycznego doświadczenia nawiązuje dramat Karoliny Maciejaszek „Wyspa Chudych” (2017).

Autorka przyznaje się już od początku do swej niemocy – nie potrafi odtworzyć atmosfery obozu, nie śmie tego czynić, nie umie wniknąć w przeżycia dawnych więźniów, których dzieciństwo zostało tak brutalnie pogwałcone i najczęściej ostatecznie przerwane śmiercią głodową, epidemią tyfusu albo jakąś inną wyrafinowaną torturą. Dla ocalałych zaś pozostała pamięć okrutnych sadystycznych zabaw, w które wciągane były te dzieci i niejako infekowane wirusem śmierci. Infekcja odcisnęła ślady w następnym pokoleniu, wychowywanym w cieniu traumy ojców. Lęki i brutalne doznania, przeniesione później przez dawne obozowe dzieci w nowe czasy, zaszczepione w ich pamięci okrucieństwo, przynosiły zatrute owoce. Odzywały się jako mały, ale dotkliwy domowy terror, niekiedy graniczący z rzeczywistym zagrożeniem zdrowia i życia, zawsze jednak naruszający psychikę następnego pokolenia. Oto toksyczny odcisk „Wyspy Chudych”. Maciejaszek próbuje uchwycić ten mechanizm bez taniego dydaktyzmu, ani też prób cukrowania pamięci.

Kto wie, czy nie najbardziej przejmujący jest epilog tej sztuki, kiedy na imprezie wspomnieniowej zatytułowanej „Obóz Niepamięci” spotyka się grupa byłych więźniów, dawnych dzieci, dzisiaj staruszków ogarniętych demencją. Dziennikarka usiłuje wydobyć od staruszków odpowiedź na pytanie, czy odpowiada im nazwa imprezy. Ale daremnie. Staruszkowie jej nie rozumieją, proszą o powtórzenie pytania, nie słyszą, wreszcie mówią, że chętnie by zapomnieli, ale nie potrafią.

2.

Do podszytych okrucieństwem zabaw dziecięcych nawiązują twórcy performansu „Tisza be-Aw, prezentowanego w połowie lipca w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin przez Teatr 21. Od razu trzeba do dać, że aktorami tego teatru są osoby z zespołem Downa i autyzmem. Nie po to, aby zastosować wobec tego teatru taryfę ulgową i wywołać reakcje fałszywego współczucia – patrzcie, jak oni sobie dają radę, a przecież… Słowem nie chodzi o wywołanie szczególnego rodzaju lekceważenia pod maską empatii. Trzeba jednak pamiętać o tej wyjątkowości Teatru 21, który w Polsce stanowi rzadki, unikatowy fenomen.

Po drugie, konieczne jest wyjaśnienie tytułu. W Wirtualnym Szetlu, witrynie muzeum Polin czytamy: „Tisza be-Aw – (hebr. dziewiąty aw) – dzień żałoby i pokuty z powodu zburzenia Pierwszej i Drugiej Świątyni Jerozolimskiej przez Nabuchodonozora (587/586 p.n.e.) i Tytusa (70 n.e.). Obowiązuje całodobowy post i częściowa żałoba (nie wolno nosić skórzanego obuwia, myć się, studiować Tory, tefilin zakłada się dopiero do modlitwy popołudniowej). W synagodze czyta się Lamentacje i hymny żałobne kinot, opłakujące zniszczenie świątyni i wielowiekowe cierpienia narodu żydowskiego (Renata Piątkowska, za: Tomaszewski J., Żbikowski A., Żydzi w Polsce. Dzieje i kultura. Leksykon, Warszawa 2001).

Po trzecie, lokalizacja: Sala G9. Wybór tego miejsca w muzeum Polin nie jest znaczeniowo i emocjonalnie obojętny. Sala G9, dotychczas niewykorzystywana do celów ekspozycyjnych, znajduje się na poziomie -2. Ale ważniejsze jest sąsiedztwo sali „Zagłada” i schodów wiodących do wyjścia z muzeum. Tak więc to przestrzeń rozciągająca się między ostatecznym odejściem (zagłada) a nadzieją ucieczki (schody), wytwarzająca szczególne napięcie.

Po czwarte, Akcja T4, czyli „Vernichtung von lebensunwertem Leben” (eliminacja życia niewartego życia), realizowana z żelazną konsekwencją w latach 1939-1944 przez hitlerowską Rzeszę. Ofiarami tego państwowego programu eksterminacyjnego stali się pacjenci szpitali psychiatrycznych, niepełnosprawni, cierpiący na wrodzone wady fizyczne i umysłowe – szacuje się, że mogło być ich nawet 200 tysięcy.

Te cztery motywy tworzą tło performansu Teatru21. Dla widza, który nie wiedziałby o tym wszystkim, pokaz mógłby się wydawać jedynie kolażem scenek gimnastycznych, których osnową są znane, okrutne zabawy dziecięce. Aktorzy Teatru 21 bowiem występują w białych kostiumach gimnastycznych i wykonują polecenia prowadzących zajęcia trenerów. To trenerzy narzucają rytm zabawom, zarządzają zmianę zabaw i grających, eliminując przegranych. Finałem bowiem każdej z zabaw ma być wyłonienie zwycięzcy, a zwycięzca jest tylko jeden. Pozostali gracze są usuwani, eliminowani, nawet wyśmiewani. Już same nazwy zabaw i towarzyszące im wierszyki brzmią dostatecznie niesympatycznie („Głupi Jaś”, „Szczur”, „Szmaciarz”, „Czarny lud”).

Ale i to nie wszystko. Widzowie, zanim znajdą się w sali G9 i rozsiądą na podłodze (krzeseł nie ma, tylko kilka kubików przy jednej ścianie), zostaną zaopatrzeni w słuchawki. Kiedy je włożą, ze zdziwieniem usłyszą świegot ptaków jak w parku albo w lesie. Mogłoby to sugerować, że znaleźliśmy się w plenerze, a ćwiczenia-zabawy, które za chwilę obejrzymy, otrzymują taką dźwiękową, quasi przyrodniczą oprawę. Ale to tylko początek, bo wkrótce przez słuchawki do świadomości widzów dochodzić będą zarejestrowane zwierzenia matek dzieci z Downem i autyzmem. Matki spokojnie, z pewnym dystansem, ale szczerze mówią o doznaniach, jakie stały się ich udziałem, kiedy dowiedziały się o przypadłościach ich dzieci. Mówią o swoich przeżyciach, o reakcji najbliższych, znajomych i przyjaciół, często utrudniających pokonanie własnych wątpliwości i lęków. O tym, jak często gęsto musiały zmieniać znajomych, jak się od nich odsuwali, znikali. Monologi matek to swego rodzaju lekcje pokory, miłości i dzielności. To opowieść o osobistym przeżyciu „zburzenia Jerozolimy”. Bo przecież rzecz o dniu, kiedy zawalił się ich świat i trzeba było stanąć do jego odbudowy.

Bardzo śmiały performans, a jednocześnie skromny, dający szerokie pole do własnych przemyśleń i refleksji widzów.

3

Dwa odlegle doświadczenia. Czasy zbiorowej zagłady i osobiste dramaty. Okrutne zabawy dziecięce, które prowadzą do unicestwienia (tak było w obozach) albo społecznej akceptacji (jak w sali G9).

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply