Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego: W POSZUKIWANIU STRACONYCH PULPETÓW

INNE ROZKOSZE, reżyseria Artur „Baron” Więcek w Teatrze STU

„Myślę sobie, że ta zima kiedyś musi minąć”. W głowie dźwięczała mi fraza hitu Voo Voo, chociaż powinien frazować Pilch. To się jednak jakoś ze sobą łączy: rockowy evergreen i wielka literatura. Na zewnątrz, w okolicach Teatru Scena STU w Krakowie błoto pośniegowe, przyprószone świeżym śniegiem. Już nam się znudził. Śnieg w smogu, mrok w smogu, Kraków w wyliniałym smokingu. I tylko Pilch przed chwilą stał się ożywczym teatralnym antysmogiem, krystalicznym górskim powietrzem z miasta Wisła wypuszczonym nad Wisłę (rzekę) przez Artura „Barona” Więcka.

„Inne rozkosze” w STU to rzeczywiście zupełnie inna rozkosz. Kto zna Artura „Barona” Więcka, a w Krakowie znają przecież prawie wszyscy, musi go lubić. Stuprocentowa energia, witalność, jowialność i co tam sobie jeszcze chcecie. Pochodną charakteru „Barona” są jego spektakle i filmy, od „Historii filozofii po góralsku księdza Tischnera” po filmową serię z „Aniołem w Krakowie” – Krzysztofem Globiszem. „Baron” Więcek to szczerość bez pretensji do zmieniania świata, afirmacja człowieka z całym, ciężkim ponad stan bagażem grzeszków (nie mylić z poważnymi grzechami). Taki świat, takich bohaterów, reżyser odnalazł i tym razem w „Innych rozkoszach” Jerzego Pilcha.

Ten czysty, pełen poezji spektakl, działa jak kojąca odtrutka na marne, rozkrzyczane, rozpolitykowane do przesady czasy. „Baron” ze swoimi aktorami daje widzom radość, przyjemność i stowarzyszoną z nią zadumę, melancholię. W istocie bowiem Jerzy Pilch, a wraz z nim twórcy spektaklu, przywołują echa nieistniejących światów, umitycznionych i irrealnych. Jak Macondo Marqueza, jak Nowa Wilejka Konwickiego, Drohobycz Schulza…, rzeczywistość u Pilcha nosi ślady prawdziwych postaci, doznań i przeżyć, ale podniesionych do rangi poetyckiej metafory, symbolu życia alternatywnego, egzystencji za którą się tęskni, oraz – akurat w tym przypadku – do której serdecznie się uśmiecha.

Trudno bowiem nie wpaść w dobry nastrój podziwiając szamotaninę Kohoutka w poszukiwaniu pulpetów wołowych, jego miłosnych rozterek i kłopotów z kobietami, rozmów-gawęd ze starymi druhami granymi przez starą, sprawdzoną gwardię krakowskich aktorów z Markiem Litewką, Jerzym Święchem czy Edwardem Linde-Lubaszenką na czele. Pilchowego Kohoutka gra natomiast Tomasz Schimscheiner, aktor o ponadnormatywnym wręcz wdzięku i naturalności. Kohoutek Schimscheinera: maminsynek (świetna rola Anny Tomaszewskiej) i wieczny „gigi amoroso” to postać z Pilcha, ale także z Hrabala, w ogóle z czeskiej literatury i kina. Trudno go nie lubić, typ wzbudzający wyrozumiałość: macierzyńską, opiekuńczą, erotyczną. Może sobie grzeszyć, otrzymał od losu glejt na wieczną niewinność. Wystarczy Kohoutkowo-Schimscheinerowy niewinny uśmiech. „To nie ja, to nie o mnie, ja tylko słuchałem mamusi”.

Tonacja „Innych rozkoszy” nie jest jednak wyłącznie jowialno-wyrozumiała. W tym bardzo klasycznie, ale zarazem błyskotliwie inscenizowanym spektaklu, sprawy damsko-męskie zamieniają się w sytuacje bez mała metafizyczne, a poszukiwanie pulpetów wołowych staje się szukaniem sensu życia, albo niedostrzeganiem najprawdziwszej, najważniejszej miłości, która cały czas była tuż obok, na wyciągnięcie ręki (dramatyczna, wspaniała rola Dominiki Bednarczyk). „Inne rozkosze” w STU stają się wtedy spektaklem o tęsknocie za światem erotyczno-duchowych rozkoszy alternatywnych. O duszę chodzi, nie tylko o śliczną dupkę.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply