Przejdź do treści

Opowieść wigilijna: Gombrowicz i żuki

Tomasz Miłkowski specjalnie na wieczór wigilijny:

Opowieść Gombrowicza o żukach to mój ulubiony fragment „Dziennika”. Pisarz niespieszenie snuje opowieść o ratowaniu żuków, przewróconych przez wiatr i bezradnie przebierających łapkami, aby wyruszyć w dalszą drogą.

Zrazu autor dostrzega jednego żuka w zasięgu ręki i udziela mu wsparcia: ocaleniec natychmiast rusza w drogę. Ale już po chwili dostrzega pisarz następną ofiarę i pomaga innemu powalonemu przez wichurę żukowi. Potem zauważa kolejne żuki leżące bezradnie w sypkim piasku, nawet nie przeczuwające, że pomoc już nadchodzi. I tak to się zaczyna, i ciągnie, a skończyć nie może. „Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę Pogotowia dla konających żuków?” – pyta Gombrowicz. Jeszcze nie ustępuje, jeszcze żuki wspiera, ale z gasnącym zapałem. Ratuje stworzenia, ale nuży go to coraz bardziej, aż wreszcie przerywa ten beznadziejny trud, bo wokół dostrzega dziesiątki, a może i setki następnych ofiar, którym trzeba by też pomóc. „Aż wreszcie – notuje pisarz – dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie „no, dość tego”, rozejrzałem się, pomyślałem „gorąco” i „trzeba wracać”, zabrałem się i poszedłem” [„Dziennik”: 1958.IV (wtorek)]. I tak w okamgnieniu staje nam przed oczyma cała poczciwa literatura realizmu krytycznego, wszystkie te dobre panie, Jankowie Muzykanci, a za nimi egocentryczny pan Scrooge przez pana Karola Dickensa przebudzony do czynienia dobra. Gombrowicz pokazuje im wszystkim figę i pokpiwa z postawy charytatywnej, która świata przecież nie zmienia, a jedynie daje pociechę temu, kto pomocy udziela.

Sam tego doświadczałem nieraz i ku pokrzepieniu serca (swego) ochoczo podawałem pomocną dłoń. Wciąż nie wiem, czy szczerze, choć zapewne nieskutecznie.

1.

Do redakcji „Kultury” przychodziła pani Słowacki. Tak ją nazywałem, ponieważ w siatce z rozmaitymi wiktuałami przynosiła sterty wierszy pisanych w stylu jej ukochanego mistrza Juliusza Słowackiego. Kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy, nieuprzedzony (a koleżeństwo w naszej branży zawsze było życzliwe), przyjąłem ją w swoim mikroskopijnym gabineciku (trzy metry na dwa, mniej więcej) i dałem się niepostrzeżenie wciągnąć niekończącą się lekturę oktaw, jako żywo przypominających do złudzenia fragmenty z „Beniowskiego”. Niewykluczone, że część z nich żywcem z poematu Słowackiego pochodziła, a autorka zachowywała się tak jak bohater znanego opowiadania Jorge Luisa Borgesa, który przepisywał pracowicie, litera po literze „Don Kichota” Cervantesa, podając się za autora tej arcypowieści („Pierre Menard, autor Don Kichota”). Pani Słowacki dopadła mnie jeszcze dwa lub trzy razy, a niełatwo było się wyrwać spod jej kurateli. Potem jednak znalazłem skuteczny sposób wyzwolenia. Gabinecik w „Kulturze” był maleńki, ale sprytny, wyposażony w dwoje drzwi: do sekretariatu i na korytarz. Teraz, już ostrzegany, że zbliża się pani Słowacki, mogłem wymykać się niepostrzeżenie, unikając spotkania z wezbranym morzem wersetów. To były moje pierwsze porzucone żuki.

2.

Pewnego dnia pojawił się nagle Andrzej Brycht. Wrócił z Kanady, gdzie, jak powiadał, został plantatorem. Parał się mianowicie zbieraniem truskawek. Nikt go nad Wisłą nie oczekiwał, nikt nie potrzebował. Wrócił, bo zatęsknił, bo nie mógł dłużej wytrzymać. Głośny niedawno autor-skandalista, którego wyrywano sobie z rąk do rąk, traktowany był jak zadżumiony, bez grosza przy duszy. Obiecywał jakieś reportaże, oczekiwał pomocy. Wypłaciłem mu niewielką zaliczkę z tzw. małej kasy, ryzykując, że najwyżej stracę, ale tekst napisał, poszedł do druku. Potem pojawiał się jeszcze kilka razy, zapowiadał felietony, obiecywał złote góry, prosił o zaliczki, ale nic więcej już nie napisał. Znowu skorzystałem z dobrodziejstwa podwójnych drzwi.

3.

To był bardzo dobrze zapowiadający się kiedyś autor, teraz już schorowany, zapomniany i zdziwaczały. Wydał kiedyś bardzo ciekawą książkę o cyrku, Przychodził do mnie z rękopisem- maszynopisem kolejnej książki, pełnym podkreśleń, poprawek, gęstej od odnośników, o dość pokrętnej numeracji, trudno się było w tym bogactwie szczególików połapać. Wspólnie próbowaliśmy ułożyć z tej sterty kartek jakiś spójny fragment, który można by opublikować. Ale nie udawało się wybrać niczego. Spłoszony odchodził, obiecując, że przygotuje je lepiej i może następnym razem… Ale następnym razem wszystko zaczynało się od początku. Zorientowałem się, że raczej nie pamięta naszej poprzedniej rozmowy, że pełnię rolę kogoś w rodzaju psychoterapeuty, a nie redaktora. Tak czy owak, nic z tego nie wyszło.

4.

Swego czasu była niezwykle wpływową gwiazdą polskiej krytyki spod znaku młodego Marksa. Wyznaczała kierunki, namaszczała, zwalała z piedestału. Potem jednak wiatry powiały inaczej, wyjechała na Zachód, a po powrocie już nie było dla niej miejsca, zresztą, co tu kryć, talent się rozleciał. Kilka razy przyszła do redakcji, zapowiadając nowe przełomowe teksty. Raz czy dwa przyniosła jakieś posklejane kawałki z dawnych prac. Ale nic z tego nie wychodziło. Była inteligentna, zorientowała się, że nic z tego nie będzie. Po paru lat spotkałem ją przypadkiem przy śmietniku, w naddartym ceratowym płaszczu najwyraźniej szukała resztek. Udawałem, że jej nie widzę, ale mnie zauważyła. – Właśnie wpadł mi tu mój tekst, szukałam – powiedziała. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. – Niech pan nie pisze o B., błagam – zawołała na pożegnanie – Szkoda pańskiego talentu. – Krytyk może pisać o byle czym – wybąkałem, udając Oscara Wilde’a. Uśmiechnęła się, znała ten cytat.

5.

To już było w nowej epoce. Zadzwonił do mnie nagle Podbipięta. Tak go nazywałem ze względu na zbieżność postury z sienkiewiczowskim bohaterem. Dzwonił w rozpaczy. Szukał do miesięcy pracy, ale nigdzie nie udawało mu się zaczepić. To był inteligentny facet, jeden z wielu, którzy błąkali się po Warszawie po 2000. roku. Spotkaliśmy parę miesięcy wcześniej na jakimś koleżeńskim spędzie, wtedy już się żalił, uciekał wzrokiem, jadł na zapas, nie mógł zachować spokoju. Widać, że się w środku gotował. Dałem mu swój telefon, obiecałem, że się rozejrzę. Kiedy zadzwonił, byłem akurat w Chinach. Powiedziałem mu, żeby zadzwonił jutro, bo właśnie coś się kroi. I rzeczywiście, wyglądało na to, że mam dla niego propozycję. Tego samego dnia na szanghajskim targu ktoś mi ukradł komórkę. Kiedy wróciłem do Warszawy, dowiedziałem się, że Podbipięta nie żyje. Popełnił samobójstwo. Nie wiem, czy wcześniej dzwonił do mnie.

6.

Krzysztof S. był bezbronnym poetą. Pisał trochę niedzisiejsze, ale pełne wdzięku wiersze. Poza tym imał się wszystkiego, żeby jakoś przeżyć, ale żyć nie umiał. Drukowałem jego zabawne wierszyki, a także zgrabne opracowania historyczno-literackie, kiedy nastała moda na ekranizacje klasyki literackiej, której był znawcą i zapalonym miłośnikiem („Quo vadis”, „Pan Tadeusz”, „Zemsta”). Zaczął regularnie zarabiać pisaniem, stanął na nogi, bo wiele nie potrzebował. Napisał cudowny wiersz o braciach Englertach, ale gdzieś mi się zawieruszył w papierach. Promocja tomiku poetyckiego stała się jego dniem triumfu. Był szczęśliwy. W stanie euforii zdążył jeszcze napisać dla mnie radosną „Opowieść wigilijną”. Tydzień po promocji tomiku umarł. Serce nie wytrzymało. Ze szczęścia?

Tomasz Miłkowski

Tekst opublikowany w piątkowym wyadniu „Dziennika Trybuna”, 23 grudnia 2016

Leave a Reply