Przejdź do treści

„CZARNA MASKA” DLA OPERY BAŁTYCKIEJ

Opuszczając stanowisko dyrektora Marek Grzesiński-Weiss przygotował na swój wieczór pożegnalny jednoaktową operę Czarna maska Krzysztofa Pendereckiego, opartą na sztuce Gerharta Hauptmanna; niemieckiego Noblisty całkiem zapomnianego po wojnie. To jeden z najsłabszych dramatów autora, którego premiera w roku 1929 była kompletną porażką artystyczną i frekwencyjną. Z mroków zapomnienia wyciągnął Czarną maskę na dzienne światło kompozytor Krzysztof Penderecki, szukając materiału literackiego do opery, którą zamówili u niego organizatorzy Festiwalu w Salzburgu.

Dlaczego kompozytora zainspirował tekst, który jest miksem z traktatu religijnego, powieści grozy, kryminału i banalnego melodramatu z apokaliptycznym przesłaniem? Bardziej rozumiem reżysera Marka Weissa. Od kilku lat starał się stworzyć z Opery Bałtyckiej „operę autorską i rodzinną”. Wprowadzał współczesny, trudny dla szerokiej widowni repertuar i prowokował inscenizacyjnie. Powołał dla swojej żony-choreografki, Izadory Weiss, osobny Bałtycki Teatr Tańca; także po to, żeby w mieście, które ma najlepszą szkołę baletu klasycznego w Polsce, ostatecznie zapanował na scenie operowej taniec nowoczesny. Po drodze były jakieś nagrody, ale trójmiejska publiczność zaczęła omijać gmach opery. Z sezonu na sezon grano coraz mniej przedstawień w miesiącu; średnio – 8. Czarna maska zostanie ponoć zaprezentowana 6 razy! Wymarzony teatr za 16 milionów rocznej dotacji – pusty?

Ale – ad rem. Gerhart Hauptmann wymyślił opowieść o „kobiecie fatalnej” w czasie zarazy. Burmistrzowa Benigna została w wieku 15 lat zdeprawowana przez Murzyna Johnsona, była jego kochanką i miała z nim dziecko, które zaadoptował bogaty 70-letni pierwszy mąż, Geldern. W końcu tenże Geldern zabił Murzyna Johnsona i zaraz potem zmarł. Benigna wyszła za burmistrza Schullera, który teraz (i to stanowi akcję dramatu) wydaje na cześć swojej żony uroczystą kolację z udziałem lokalnych celebrytów. Biesiadne rozmowy przetykane są intrygami, moralnym i fizycznym zapsuciem oraz przejawami hipokryzji przedstawicieli różnych warstw społecznych; wychodzą na wierzch rodzinne tajemnice i skandale… A za oknami niepodzielnie panuje Śmierć, czyli dżuma… I jak tutaj spokojnie i dostojnie zjeść kolację? W dodatku – librecista Harry Kupfer usunął ze sztuki prawie 30% tekstu dotyczącego problematyki religijnej, filozoficznej i politycznej… Został atrakcyjny, dziwaczny bryk z poderżniętymi gardłami biesiadników w finale… Metafora dramatu Europy przy kolacji urodzinowej.

Co z takiego materiału może „wykomponować” kompozytor klasy Krzysztofa Pendereckiego? Ano – różnorodność konwencji literackich przekłada na różnorodność muzycznych stylów; od muzyki średniowiecznej-liturgicznej, poprzez barokową, ekspresjonizm czy sonoryzm… Kompozytor ma słabość do monumentalnych tematów, elegijnych klimatów i umiarkowanego muzycznego eksperymentu. Sporo tu stylizacji i cytatów z własnej twórczości. To ogromne wyzwanie dla każdej orkiestry symfonicznej oraz chóru. Jako człowiek bez muzycznego wykształcenia oceniam skromnie, że orkiestra zdała egzamin. Z drugiej strony – dwie godziny bez przerwy w „hałasie” dysonansów, zgrzytów, pisków i bębnów, to nieludzka próba cierpliwości. Dlatego zamilczę na ten temat, żeby nie urazić fanów Mistrza.

Dyrektor-reżyser Marek Weiss chciał nas pożegnać wstrząsającym obrazem Apokalipsy, bo jak napisał w programie teatralnym: „Straciłem nadzieję, że Europa przezwycięży plemienne waśnie i swoją pychę dawnych kolonizatorów…”. Jest bardzo rozczarowany swoim odejściem z Opery Bałtyckiej i informuje, że ma zamiar porzucić operę… Dla niego także kończy się jakiś świat. Ale inscenizacyjny obraz tego „końca” nie jest ani wstrząsający, ani teatralnie atrakcyjny. Czarna maska w realizacji scenicznej jest uboga, zgrzebna, pozbawiona ciekawych rozwiązań, zaśpiewana i zagrana przeciętnie; nudzi jak diabli! Prawie całą scenę wypełnia orkiestra, która kolejny już raz w tej operze zastępuje dekorację i wizualnie rywalizuje o pierwszeństwo z wykonawcami, zepchniętymi na proscenium. Wszyscy tłoczą się przy długim stole, który, jak na urodzinową kolację, jest wyjątkowo ubogi w poczęstunek… Co mają robić aktorzy plącząc się wokół stołu przez dwie godziny? Reżyser nie zbudował precyzyjnych i ciekawych relacji między charakterystycznymi postaciami. Wykonawcy zachowują się jak na osiedlowych urodzinach i to wszystko. Trudno stworzyć atmosferę osaczenia postaci i zagrożenia zarazą w „koncertowej” przestrzeni i przy braku reżyserii światła. Czym tu straszyć? Niewiele daje wprowadzanie na scenę ruchliwych, zakapturzonych postaci przez choreografkę Izadorę Weiss, a także pojawianie się na czarno ubranej kobiety z laską, symbolizującej Śmierć; wchodzi, stoi, wychodzi… W finale – wszystkie postaci dramatu, a także klęczący na proscenium chórzyści zostają wyrżnięci przez tajemniczych tancerzy-terrorystów w „noc długich noży”… Przepowiednia czy odwet ?

JÓZEF JASIELSKI

Leave a Reply