Przejdź do treści

Wiara, Nadzieja, Miłość, Nienawiść, Trwanie…

Mierzyć się przez pół roku z Hanocha Levina pomysłem na życie, śmierć i trwanie. Po to, by w ciągu jednej lektury zostać neofitką i nie móc doczekać się premiery? Anna Rzepa Wertmann o polskiej prapremierze „Wszyscy chcą żyć” w tłumaczeniu Agnieszki Olek, wyreżyserowanej przez Dawida Żłobińskiego na scenie kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego.

Dziwne są moje ścieżki do szacunku i zachwytu nad mądrością i głębią tekstów Hanocha Levina, zaiste dziwne. Od niechęci, wściekłości podszytej ekscentryzmem i długotrwałej irytacji do zauroczenia, rozbawienia, czekania zwieńczonego zachwytem.

 

Niechęć podszyta wściekłością

W marcu 2013 r. na scenie mojego ukochanego lubelskiego „Julka Osterwy” Artur Tyszkiewicz przygotowywał premierę tragikomedii Hanocha Levina „Pakujemy manatki. Komedia na osiem pogrzebów”*(drugą w dziejach polskich inscenizacji tego tekstu*). Powiedzieć, że z moim przyjacielem (krytykiem teatralnym, filmologiem, judaistą) stoczyłam o przeczytanie tego tekstu istną wojnę na słowa i kartki, to zbyt mało. Wygrał, „Pakujemy manatki” przestudiowałam wnikliwie trzy razy (cóż można ciekawszego robić, jeśli lekarze kazali leżeć, odpoczywać i nie gadać?!). Obstawiłam się książkami i wiedzą; czekałam do początku czerwca. Potem przeżyłam spektakl, który nijak miał się do tekstu, był za to jednym z większych rozczarowań teatralnych, jakie od trzynastego roku życia stały się moim teatralno-maniackim udziałem. Fakt, można było zrobić lepiej, cieplej, mądrzej, wrażliwiej; bardziej zbrudzić, zwulgaryzować i spodlić tego tekstu jednak było już nie sposób. Bronił się aktorstwem trzonu zespołu, nie reżyserią; takich przewin nie wybaczam i nie zapominam. Jedno trzeba Arturowi Tyszkiewiczowi jednak przyznać. Trzeba mieć wybitny i niespotykanej klasy talent, by kogoś tak otwartego na teatr, jak ja, tak skutecznie przez dwa i pół roku do twórczości Levina zrazić, zeźlić, zniesmaczyć: chapeau bas!

Odklinanie Hanocha, czyli ręce precz od Bamby…!

Levinowskie komediodramaty są tyleż intrygujące, co zwodnicze; swoiste teatralno – literackie „wędrujące muldy”. Niektórzy myślą, że starczy podeprzeć się paroma autorytetami z zakresu etnogenezy, antropologii, filozofii, psychologii, anatomopatologii, pożonglować przeintelektualizowanymi pojęciami, na forum dyskusji lub w tekście zaznaczyć, że owszem czytało się tego tam Fromma, Freuda, Eliade czy Junga… Nie jestem święta; przy „Pakujemy manatki” od spadku w przepaść błędów i stereotypów uratował mnie mój przyjaciel aktor, wonczas pracujący nad najtrudniejszą, najtragiczniejszą postacią.

Uważaj, żeby cała ta z pewnością ważka i ważna wiedza nie przesłoniła Ci samej istoty Levina, jądra tekstu, tego, co w nim najważniejsze, najwartościowsze, najistotniejsze… Patrz głębiej w emocje, relacje, uczucia – tam zawsze u Hanocha leży klucz do postaci, charakterów i do tym samym do Niego samego!”

Każdemu, kto pisze i zajmuje się słowami, życzę takich przyjaciół, mentorów, Aniołów Stróży. Uchronił mnie od spadku w zawodową przepaść banałów, schematów i sformułowań- wytrychów.

Klucz naczelny do Levina? Życie, wiara, miłość, nienawiść, wierność; tylko tyle i aż tyle! Urodził się w czasie wojny, mając 11 lat stracił ukochanego ojca i mentora. W wieku 18 lat doświadczył „na własnej skórze” okrucieństwa i bestialstwa Wojny Jemeńskiej; w wieku lat 23 przeżył Wojnę Sześciodniową (której nota bene zawdzięczamy jego debiut dramaturgiczny „Ty i Ja, i Następna Wojna” (At Veani Ve-Hamilhama Ha-Ba’a, 1968). Stał się (za sprawą Losu i Historii) agnostykiem, lecz nigdy nie wyplenił ze swej natury i pisarstwa całej miłości do życia jako drogi oraz ludzi jako ksiąg do zgłębiania, poznawania, odczytywania.

Sztuki Hanocha Levina są dla mnie chińską szkatułką z laki. W dużej mniejsza, coraz mniejsza, permutacyjnie do maleństwa, każda bardziej skomplikowanie zamknięta i zakodowana niż poprzednia. Im mniejsza powierzchnia, tym większy stopień trudności, nowe zmienne i elementy, które na równi z szyfrem utrudniają rozwiązanie zagadki i odkrycie skarbu.

Każda kolejna scena „Wszyscy chcą żyć” mnoży sensy, gmatwa podteksty, zapełnia konie i łabędzie na Karuzeli Życia coraz osobliwszymi i ciekawszymi pasażerami. Chcemy czy nie, mamy ochotę czy nie: wirujemy na niej, po części niezależnie od nas samych. Nie wolno nam jednak zapomnieć, że ta przedziwna kręciołka nigdy nie jest samotna (nawet, jeśli akurat nam się zdaje, że w zasięgu wzroku nikogo w sąsiednich saniach lub na kolorowym rumaku nie ma). Przecież Ktoś nas na karuzelę zwaną Życiem przywołał, przyprowadził; ktoś nas z niej kiedyś odbierze, zdejmie, zmieni miejscem. Jesteśmy Ludźmi, od zarania i poczęcia mamy w sobie instynkt stadny. Jako gatunek opieramy się na empatii, współistnieniu, współbytowaniu, współpracy, pewnym systemie wartości i zasad. Gdy o tym zapominamy, lub próbujemy być ponad naszą zbiorowość, wspólnotę – gubimy, zubożamy samych siebie, niszcząc tym samym niesłychanie istotną wartość: antycypację. To ona stanowi o tym, iż pewnych rzeczy, stanów, emocji podstawowych nie jesteśmy w stanie zbyć, zniwelować, odsunąć od siebie. Śmierć, narodziny, smutek, radość, łzy, ból, strach, odwaga, prawda, kłamstwo: wszystko to jest pierwotne, atawistyczne, staje się częścią nas samych w chwili, w której pierwszy raz zjawiamy się na „naszym łabędziu karuzelowym”…

Tak samo, jak Karuzela od zawsze ważne jest Łoże. Najpierwsze, najbardziej ostateczne, najbardziej osobiste miejsce każdego z nas. Stamtąd wychodzimy, tam odchodzimy, tam dzieją się nasze najczulsze chwile i największe dramaty. I tu, i na Karuzeli możemy grać, udawać, nadymać się i pysznić jak pawie w tańcu godowym, puszyć – tylko po co, dlaczego, ku czemu? Kiedy Prawda wychodzi na jaw (zawsze, wcześniej czy później przychodzi nam skonfrontować, jak bardzo tym razem nagi jest Król?!), ból dekonspiracji i przyłapania na grze, kłamstwie, plątaninie-motaninie jest tym dotkliwszy i boleśniejszy, im bardziej próbowaliśmy tuszować lub ukrywać naszą słabość charakteru, brak wiary lub zwyczajną niewierność. Szczerość wypowiedziana lub wyzwolona w Łożu jest tysiące razy prawdziwsza, ważniejsza i cenniejsza niż jakakolwiek inna. Najbardziej odsłaniamy się z naszych masek, pancerzy, koturnów, kostiumów w czterech pro-ludzkich i najoczywistszych momentach: Narodzinach, Śmierci, Miłości i Gniewie.

Z Karuzelą i Łożem kojarzą się jeszcze dwie wartości, niezwykle ważne dla Levinowskich tekstów (we „Wszyscy chcą żyć” wprost kluczowe): Wiara i Wierność. Jest takie porzekadło: „Jak trwoga, to do Boga…!” – widać znane w każdym z kręgów kulturowych. Bowiem nie tylko bohaterowie Hanocha mają tak, że w obliczu zagrożeń i sytuacji najpierwszych – śmierci, choroby, kalectwa, utraty bliskich – stają się czulsi, wierniejsi, prawdziwsi, bardziej ludzcy. Dyktat endorfin, wewnętrzny koktajl z adrenaliny i serotoniny (mieszany i miksowany przez mózg i okoliczności)? Być może, ale nie da się ukryć, że coś w tym jest. Bowiem zagrożenie mija, chemia roztapia się w kaskadzie naszej własnej krwi, a my „wracamy do równowagi”. Znów marzymy o udach Portorykańczyka, gonimy za każdą możliwą spódniczką, kłamiemy, oszukujemy, kombinujemy, gotowiśmy znienawidzić własne dzieci za to, że są naszą „młodszą wersją”. Jak wiele wiara, wierność i miłość mają wspólnego ze strachem i zagrożeniem, jakże wiele!

Dawid w starciu z Goliatem, czyli „czymś ty się tam znowu zachwyciła…?”

Małe wyjaśnienie tyczące się słówka „znowu”. Każda moja wizyta na widowni kieleckiego „Stefana Żeromskiego” to kolejne odkrycie innej strony tego zespołu, wachlarza możliwości, granic fantazji, skali wrażliwości, szacunku i zaufania do widza. Zawsze przywożę coś nowego, co pamiętam, co mnie zachwyca, urzeka. Tym razem było tego aż nadto! Ale po kolei…

Pierwszym było dla mnie (bytu nadwrażliwego na dobre, dźwięczne i nośne słowo) tłumaczenie Agnieszki Olek: mądre, zabawne, „ucho – przylepne” (gwarantuję: starczy, że raz usłyszycie „mantrę na wejście” Bamby, już się od niej nie uwolnicie – „banan na buzi” gwarantowany; tłumaczenie aż skrzy się od takich cudnych „rodzynków”.).

Krakowskie klezmerskie TEMPERO na żywo, tworzące „klimat i ramę” w wersji by Emir Kusturica. To nie jest banalna „muza na żywca” w czasie spektaklu: tu się bawi przy maleńkich etiudach aktorskich zagranych w iście żywiołowym bałkańskim tempie! Zdecydowanie Waść Konrad dał tu wespół ze swoim kolegą Akordeonem popis w stylu iście mafijno-bałkańsko-sycylijskim pod znaczącym tytułem „Ma ktoś jakieś wątki, umie którenś głośniej grać?!” No comments kochani, no comments…

Potem wszystkie małe lampeczki, rozbłyski, cyrkowe żaróweczki i insze świetlne cudności, które wymyślił i rozświetlił na scenie Damian Pawella, zagrały pod dyktando scenografii autorstwa Hanny Szymczak, po drodze podkreślając zresztą niezwykłość kostiumów jej projektu. Powiem krótko, parafrazując Romana Dziewońskiego: i były konie, katarynki, korowody szalone, klaunady niesamowite – jednym słowem Cyrk na Scenie Teatralnej!

Aktorsko od pierwszej do ostatniej sekundy ogląda się to „na przydechu”, co pewien czas turlając się ze śmiechu, spinając się w skupieniu, łapiąc puentę i wątek (te zaś tutaj potrafią mknąć nad-świetlnie), kulić się w sobie i w refleksji. Naprawdę kocham takie inscenizacje jak ta Dawida Żłobińskiego, po których aż tyle we mnie zostaje. Które mnożą pytania, refleksje, wątki gdzieś poukrywane pod słowami czy w pozornie niewinnych scenach… Silne, mocne, równe, rytmiczne, dopięte co do gestu i dźwięku. Spektakle jak porządna dobra jazzowa improwizacja. Pozornie szalone, wagabundowe, bałaganiarskie, rozbiegane; jednak od początku do końca ujęte w silne, ścisłe, perfekcyjnie rozplanowane plan i ramę. Wtedy mam do powiedzenia tylko jedno (poza oczywiście ukłonem w pół!):

Dziękuję Wam Wszystkim za Wszystko! Dla takich spektakli chce się żyć, jechać w ścisku, na takie cuda się czeka!

Anna Rzepa Wertmann

*http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/48980,szczegoly.html

 

*http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/15681,sztuka.html

 

Leave a Reply