Przejdź do treści

Nudne żerowisko w Teatrze Wybrzeże

Oskalpowany Farenheit 451 – ocenia Alina Kietrys:

Różne rzeczy widziałam w teatrach w ciągu wieloletniego sekundowania poczynaniom artystów. Staram się zazwyczaj szukać tzw. dobrych stron w twórczych propozycjach, ale też zdarza się, że kończy się moja taryfa ulgowa, szczególnie jeśli to teatr zawodowy i z aspiracjami. Tak było tym razem. Teatr Wybrzeże z wielkim zadęciem zapowiadał spektakl Fahrenheit 451 , który przygotowywał reżyser „zdolny i utalentowany”. Marcin Liber, nagradzany 45-latek, obdarzony „Laurem Konrada” tym razem związał się literacko, a ściślej dramaturgicznie z Marcinem Cecko, 35-letnim byłym poetą neolingwistycznym i dramaturgiem, który współpracował z sukcesami przez kilka ostatnich lat z Krzysztofem Garbaczewskim. W tym duecie zasłynęli m.in. realizacją wychwalanego spektaklu Życie seksualne dzikich wg tekstów antropologa Bronisława Malinowskiego i nagradzaną Iwoną księżniczką Burgunda Gombrowicza. Sława i wcześniejsze sukcesy były więc artystyczną rękojmią pary Liber – Cecko.

 

W programie teatralnym do Farenheita 451 Marcin Cecko napisał, że spektakl inspirowany był powieścią Raya Bradbury’ego. W czasie pierwszych prób, trwających około miesiąca pracowano z „bardzo wierną adaptacją i licznymi kontekstami kultury pisma, druku, antropologii języka oraz futurologii.”(…) a później już – dodaje Cecko „działano z tekstem właściwym, pisanym dla konkretnych aktorów i konkretnych postaci…”. No, właśnie. Powieść klasyka SF, sprzed ponad pięćdziesięciu lat, stała się zaledwie pretekstem do spektaklu. Zapewne sława tytułu Farenheit 451 i legenda zmarłego zaledwie cztery lata temu autora miała być magicznym zabiegiem, a dla widzów magnesem. I choć reakcja na premierze była frenetyczna, to uważam, że spektakl nie jest dziełem, a wręcz przeciwnie drażni manieryzmem i sobiepaństwem realizatorów. Co to znaczy? Otóż zasada, że dzisiaj twórcy teatralnemu wolno wszystko w imię własnej interpretacji, a przede wszystkim wolno mu dokonywać dosłownie harakiri na literaturze, zaczyna być nieznośnym prawem w wielu polskich teatrach. Irytujące jest to szczególnie wtedy, gdy z tych „poprawek” oryginału wychodzi pseudointelektualny gniot.

W gdańskim przedstawieniu zastosowano metodę montażu różnych tekstów: od przeciętnych pomysłów „literackich”, sowicie okraszonych publicystyką Marcina Cecko do zapożyczeń, czyli serii cytatów różnie rozmieszczonych w sztuce. Jest więc i Dante i baśń Andersena, Foucault i Coelho, Pascal i Orwell, i nawet dwóch polskich poetów wlało się do „środka”: Stachura i Różewicz. Pewnie czegoś nie odkryłam albo nie rozszyfrowałam. Muszę przyznać, że męczące było rozczytywanie tych erudycyjnych popisów Marcina Cecko i tej quasi-intelektualnej gry, którą twórcy wiodą z publicznością. Marcin Cecko przyznał, że nie ceni specjalnie Bradbury’ego i co najwyżej kilka procent z powieści wykorzystał w spektaklu. Zastanawiam się więc, po co autor-naśladowca wykorzystuje powieść, po co winduje swoje twórcze ego na zapożyczonych pomysłach? Własny geniusz i talent oczywiście są w cenie, ale ogrzewanie się w świetle odbitym i szperanie w bebechach oryginału budzi mój sprzeciw, tym bardziej że autor już nie może się bronić. Może nawet ciekawe byłoby zwarcie Bradbury – Cecko w realu. Ale jest jak jest!

Początek spektaklu – po pantomimiczno-muzycznej obecności Klarysy (w tej roli Katarzyna Z. Michalska), która czyta coś na wytapetowanych tekstami ścianach i zbiera rozsypane na podłodze litery, na scenie pojawia się Kobieta (Katarzyna Figura) w średnim wieku, w brązowym płaszczu, z siatkami pomarańczy. Siada na stołeczku i opowiada na dobranoc swojemu dziecku- stojącej lalce – „bajeczkę” ze Zwrotnika raka Henry Millera. Kobieta ta w ubiorze i zachowaniu pozbawiona jest wszelkiej seksualności, mówi (czyta?) dziecku monolog, w którym dominuje… wagina. Brzmi to dość wulgarnie, drętwo i obco w tym spektaklu. Publiczność wstrzymuje oddech, przynajmniej ta część widzów, która wie, o czym jest powieść Bradbury’ego. I nawet zmultiplikowani Montagowie, którzy pojawiają się po chwili w efektownych kostiumach strażaków (zręcznie rozpinanych jednym ruchem) nie zrobią wrażenia. Reżyser z dramaturgiem wymyślili, że główny bohater z powieści Farenheit 451 Gay Montag wystąpi w trzech osobach, pojawiają się więc na scenie Piotr Biedroń, najbardziej wiarygodny jako Montag, bo w nim dokonuje się jakaś przemiana oraz Michał Jaros i Maciej Konopiński, którzy niestety marnie mówią i zacierają teksty. Obaj jakby nie do końca są świadomi, dlaczego muszą czasami mówić chórem. A przecież Gay Montag w powieści to strażak, który razem z kamratami pali stosy książek, bo lubi swoją pracę. Remiza strażacka to właściwie jego drugi dom. Bez szemrania więc wykonuje polecenia Kapitana, płoną więc stosy ludzkich myśli, a czasami także przy okazji palone są domy z ich właścicielami, bo nikomu już niepotrzebna jest zapisana w opasłych tomach refleksja nad cywilizacją. Nadszedł czas jałowej konsumpcji, przeciętności i codzienności. Spotkanie Montaga z Klarysą, młodą i wrażliwą sąsiadką, zmienia w oryginale literackim optykę patrzenia na świat dzielnego strażaka. W spektaklu niestety nie, może dlatego, że Klarysa jest jedna, a Montagów aż trzech. To za namową Klarysy Gay Montag przeczyta pierwszą książkę i zrozumie, że do tej pory działał jak automat. Nie wykorzystana też scenicznie jest opozycja trzech Montagów – Kapitan Beaty, ich zwierzchnik (w tej roli Michał Kowalski), który ryczy bez wytchnienia przez megafon. Ten jego krzyk tak naprawdę nie zmieni nic. Jedynie Profesor Faber, nauczyciel angielskiego – w tej niezłej roli spokojny, ale i stanowczy Cezary Rybiński– będzie się starał wyjaśniać drażniące komplikacje i namówić Montaga do oporu. Żona Montaga – Linda (imię z filmu Franḉois’a Truffauta), a może Mildred (imię powieściowe) żyje zakotwiczona w świecie magii telewizyjnej, „ściemniaków”, bulgotania i bałakania, i w kręgu podobnych sobie znajomych skupionych na oglądaniu w kółko tej samej telenoweli. W gdańskim przedstawieniu sprzymierzeńcem Lindy/Mildred jest dodatkowo Internet i szaleństwo przeciętności. W roli Lindy Dorota Androsz. Podziwiam sprawność fizyczną aktorki i umiejętność wcielenia się w monstrum najgłupszej kultury masowej. Scena z różowym misiem jest świetnie zagrana, ale doprawdy wyobraźnia autorów spektaklu poszybowała tu pod niebiosa, tylko po co? W miarę narastania tekstowych wygibasów spektakl zaczyna mulić. Ożywia go na chwilę zabawna scena z udziałem trzech kobiet i Jakuba Mróza (Kaja i niezłego wokalistę w tym spektaklu), kiedy to Katarzyna Figura jako Gwiazda daje popis dowcipnego monologu.

Gdański Fahrenheit 451 składa się ze scen, scenek, monologów, recytacji, wokalnych popisów, bo dobra, ale stanowczo za głośna, w tym spektaklu jest muzyka Filipa Kanieckiego alias MNSL. Ta muzyka wspiera szaleństwo. Grana na żywo, w metalowych klatkach, do których także strażacy będą wrzucać książki do spalenia. Nie brakuje też w tym przedstawieniu prowokacji z udziałem publiczności. Widzowie na rozkaz wyciągają spod foteli jednakowe papierowe maski i potem na scenie oglądają niby swoje filmowe odbicie. Wszyscy jesteśmy tacy sami, gramy w jakąś grę, uczestniczymy w grywalizacji lub gryfikacji. Ciekawy to pomysł, ale jakby z innej bajki. Podobnie interesująca jest scena samospalenia Kobiety w płaszczu, czy próba samobójstwa – powieszenia się jednego z Montagów, swoista dekonstrukcja postaci ze świadomym odwołaniem do zdarzeń włoskich.

A więc „dzieje się” w tym przedstawieniu, tylko brak w nim konstrukcji dramaturgicznej, bardziej to przypomina epizodyczne show, w którym należy zaskoczyć, rozbawić, zdołować i pogrążyć lub zadowolić widzów. Taki też jest epilog, czyli króciutka II część spektaklu, ciekawa plastycznie – to zasługa scenografa Mirka Kaczmarka. Wprowadza ona publiczność w mglistą, górską przestrzeń, w której na pierwszym planie mocuje się z linami i klamrami Kaj wspinający się wolno i z mozołem. A w mroku słychać głosy, to aktorzy-bohaterowie spektaklu czytają fragmenty Królowej śniegu Andersena. Czytają tekst jedynie w snopach światła latarek. To oni, ci ocaleni z zagłady cywilizacji, poniosą w świat, a ściślej ku widzom fragmenty prawdziwej literatury. Oddadzą los książek i myśli ludzkiej w ich ręce…Trochę to naiwna interpretacja, ale spektatorzy czytają Królową śniegu szepcząc nieśmiało tak, jak chcą realizatorzy gdańskiego Farehnheita 451. Ale w tej temperaturze papier nie spłonął w Teatrze Wybrzeże.

Alina Kietrys

Fahrenheit 451 (Tekst inspirowany powieścią Raya Bradbury’ego) Marcin Cecko.

Reżyseria: Marcin Liber

Dramaturgia: Marcin Cecko

Scenografia: Mirek Kaczmarek

Kostiumy: Grupa Mixer

Muzyka: Flip Kaniecki alias MNSL

Obsada: Linda/Mildred Dorota Androsz

Kobieta/Gwiazda Katarzyna Figura

Klarysa Katarzyna Z. Michalska

Montag Piotr Biedroń

Montag Michał Jaros

Montag Maciej Konopiński

Kapitan Michał Kowalski

Kaj Jakub Mróz

Profesor Faber Cezary Rybiński

Prapremiera 6 lutego 2016 na Dużej Scenie teatru Wybrzeże

Leave a Reply