Przejdź do treści

Kordian przymierza kostiumy

Prawie wszystkie realizacje „Kordiana” kończyły się nie najlepiej dla ich twórców. Jak da sobie radę Jan Englert? – pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie. Odpowiedź na to pytanie już znamy: Poradził sobie wyśmienicie, zarówno inscenizator jak i cały zespół Teatru Narodowego:

„Kordian” Juliusza Słowackiego chodzi za Janem Englertem od dawna. Wprawdzie Kordiana Englert nigdy nie zagrał, ale w „Kordianie” występował. Przed niemal 40 laty grał Mefista w inscenizacji Erwina Axera. Postać, upleciona z kilku innych (Doktora, Chmury, Diabła, Adiutanta), przykuwała uwagę demonizmem, przewrotnością, mocą wpływania na ludzkie losy. W zgodnej opinii recenzentów tą rolą Englert przyćmił resztę obsady. W telewizyjnym widowisku na podstawie „Kordiana”, które podpisał jako reżyser (1994), zagrał Cara. Dwuczęściowy spektakl budził podziw rozmachem, ale recenzenci marudzili, że przy okazji zagmatwał sensy dramatu. Podobne opinie dominowały po wcześniejszej premierze „Kordiana” w reżyserii Englerta w stołecznym Teatrze Polskim (1987).

 

Prawdę mówiąc, niemal wszystkie realizacje „Kordiana” kończyły się nie najlepiej dla ich twórców. „Strażnicy” Słowackiego zwierali szeregi, wykazując reżyserom brak poszanowania tekstu, głębi filozoficznej i co tam kto chciał. Nawet inscenizacje uznawane za najciekawsze były przyjmowane z oporami. Taki wniosek można by wysnuć po lekturze ponad 450-stronicowej monografii Leokadii Kaczyńskiej, poświęconej dziejom scenicznym „Kordiana” w latach 1945-2000 („Winkelried ożył?”, 2006).

 

Kordian, syn Kordiana

 

Niemało było tych inscenizacji. Najdłużej wyczekał się „Kordian” na pierwsze wejście na scenę, bo aż do roku 1899, a więc 65 lat od opublikowania utworu. Potem poszło już gładko – przed wybuchem II wojny światowej odbyło się 45 premier, a po wyzwoleniu – 79 (w tym 30 po roku 1989). Planowana na 19 listopada premiera w Teatrze Narodowym będzie więc 125. inscenizacją tego wielkiego dramatu na scenach polskich, licząc od prapremiery.

 

To, że „Kordian” tak długo czekał na próbę sceny, wynikało z przekonania, że jest dramatem niescenicznym. Wielką zasługą Józefa Kotarbińskiego było więc wprowadzenie go do repertuaru Teatru Miejskiego w Krakowie. Powierzając tytułową rolę Michałowi Tarasiewiczowi, aktorowi obdarzonemu silnym głosem i emploi amanta, trafił w sedno. Publiczność zobaczyła w nim uosobienie patriotycznej młodzieży walczącej o niepodległość. Sukces aktora był wielki, a przeżycie ogromne, czego świadectwem niech będzie imię Kordian, które Tarasiewicz nadał synowi.

 

Ze strzelistym aktem patriotyzmu z prapremierowego wystawienia polemizował w późniejszej inscenizacji krakowskiej Teofil Trzciński, malując pamflet na gnuśność Polaków. Obie te interpretacje próbował pogodzić, ale i wzbogacić o pierwiastek metafizyczny Leon Schiller w swojej koncepcji teatru monumentalnego. Po warszawskiej premierze w Teatrze Polskim (1935) Tadeusz Boy-Żeleński pisał: „Zrywając z realizmem dekoracyjnym, traktując symfonicznie głos, obraz, gest, mrok, światło i muzykę – osiąga Schiller potężny, jednolity ton”. Inne inscenizacje „Kordiana” w międzywojniu nie poruszyły tak recenzentów, dostało się nawet Juliuszowi Osterwie. O jego „Spisku koronacyjnym” w Teatrze Narodowym Słonimski pisał: „Przedstawienie miało wszelkie cechy uroczystości. Było nudne”.

 

Na krześle i na drabinie

 

Po wojnie nastały dla „Kordiana” lata chude. Po trzech premierach w teatrach terenowych (w latach 1946-1947) nastąpiła prawie dziesięcioletnia pauza. Cenzura nie puszczała „Kordiana”, zakwalifikowanego jako utwór antyrosyjski (a więc antyradziecki). Nie udało się pokonać jej oporu nawet Leonowi Schillerowi. Po zwrocie październikowym 1956 r. romantycy i Wyspiański wrócili hurmem do teatru. Spektaklem, który w tym powrocie odegrał szczególną rolę, był „Kordian” w reżyserii Erwina Axera. Przyjęty został jako manifestacja odzyskiwanej wolności artystycznej. Za genialną uznano rolę Jana Kurnakowicza, który jako Wielki Książę siał prawdziwy strach na scenie i widowni – ludzie wstrzymywali oddech. Nawet Tadeusz Łomnicki jako Kordian ulegał panice, choć jego kreacja także wywoływała dreszcze. Zachwycał monologiem na Mont Blanc i jego zakończeniem, kiedy odrzuciwszy płaszcz, podchodził do brzegu proscenium i kierował wprost do widzów, niemal prywatnie, jedno słowo: „Polacy!”. To ściszone słowo miało siłę gromu.

 

Najbardziej jednak zaskakującą wersję „Kordiana” przygotował Jerzy Grotowski w opolskim Teatrze 13 Rzędów (1962). To był „Kordian” grany w domu obłąkanych. Wizje i monologi Kordiana (Zbigniew Cynkutis) można było złożyć na karb choroby, ale ich cielesność i dojmujące cierpienie stawiały na porządku dnia pytanie: kto tu jest chory? Czy ten, kto gotów jest siebie poświęcić dla innych, czy też ci, którzy tę ofiarę wykpiwają. Aktorzy budowali świat teatralny, grając wśród widzów, niemal zacierając granicę między rzeczywistością sceniczną a światem realnym.

 

To był powiew nowego teatru, gdzie w centrum znalazł się dramat egzystencjalny człowieka, choć nadal, przez dziesięciolecia, zwłaszcza w latach 60.-80., Kordian uchodził przede wszystkim za figurę polskiego losu. Dramaty romantyczne wciąż traktowano jak szyfr, przydatny do rozpoznawania polskiej rzeczywistości. W duchu romantycznym, tknięty wcześniej doświadczeniem wielkiej roli Konrada/ Gustawa, mierzył się z Kordianem Ignacy Gogolewski w telewizyjnym spektaklu Jerzego Antczaka (1963). Emocje monologu na Mont Blanc przenosiły się przez ekran. Swoje przesłanie do rodaków wygłaszał aktor, stojąc na… krześle, z którego wysokości wodził wzrokiem po przestrzeniach niewielkiego studia telewizyjnego.

 

Ale większą karierę od krzesła zrobiła drabina, przypadkowo użyta podczas próby w Teatrze Powszechnym przez Hanuszkiewicza (1970). To z jej szczytu Andrzej Nardelli monologował, budząc protesty polonistów. Wszyscy chwalili muzykę Andrzeja Kurylewicza, ale na Hanuszkiewiczu nie zostawiono suchej nitki. Nawet Wiech, popularny gawędziarz warszawski, włączył się do chóru komentatorów: „Prawdę mówiąc, drabiny się troszkie może nadużywa. Na przykład w pewnej chwili Kordian łapie ją na plecy i zaznacza, że leci zabić cara. Drabiną? Jest chyba w teatrze troszkie inszych poręczniejszych przyborów?”. Jedynie recenzent „Trybuny Ludu” Roman Szydłowski nie mógł się tego „Kordiana” nachwalić: „To przecież nie polski Hamlet, lecz polski Werter”. Co więcej, Hanuszkiewicz znalazł idealnego aktora. Nardelli, dodawał recenzent, to „Kordian urzekający, wrażliwy i delikatny”. To z nim Hanuszkiewicz grający Reżysera budował na scenie niepokojący dialog, który bohatera zwodził i prowadził do zatraty. „Widziałem w tej roli – pisał Hanuszkiewicz – wielu od niego lepszych aktorów. Ale on jeden był ze Słowackiego i ze swego czasu równocześnie”. Dwa lata po premierze Andrzej Nardelli utonął w nurtach Narwi. „Zabił się młody”, jak pisał Słowacki. Miał zaledwie 25 lat.

 

Balety a la Kantor

 

Po czerwcowych wyborach 1989 r. prof. Maria Janion ogłosiła, że czas romantyków przeminął, skoro mamy już wolność i niepotrzebne nam wszelkie przebrania. Ale doświadczenia ostatniego ćwierćwiecza nie potwierdzają tej prognozy. Teatr nadal sięga po teksty romantyczne, w których odnajduje aktualne wzorce i diagnozy, a do tych wciąż inspirujących należy właśnie „Kordian”. Adam Hanuszkiewicz wrócił zatem do niego w Teatrze Nowym (2002).

 

I tym razem nie obyło się bez starcia z recenzentami, ale i Mistrz kąsał – na premierze prasowej odczytał fragmenty pewnej recenzji, rzucił na autora anatemę i… zebrał huczne oklaski. W tej wersji

„Kordiana” reżyser sięgnął szeroko po cytaty z innych utworów Słowackiego (i nie tylko) o jaskółczym niepokoju, o młodzieńczym buncie, o dojrzewaniu. Wprowadzały one autoironiczny, romantyczny z ducha dystans bohatera do samego siebie. Hanuszkiewicz i tym razem znalazł młodego, świetnie zapowiadającego się aktora, zdolnego zainteresować losem Kordiana. Mateusz Damięcki ze swojej pierwszej w życiu (i tak doniosłej) konfrontacji ze sceną wyszedł zwycięsko.

Zupełnie innym „Kordianem” była autorska inscenizacja Janusza Wiśniewskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie (2006).

 

Tu jarmarczna tandetność spotykała się z metafizyczną metaforą. Recenzenci złajali inscenizatora, nie tylko za skreślenie sceny u papieża, ale właściwie za wszystko. Najważniejszą przyczyną odrzucenia tego „Kordiana” był wybór formy „w pół drogi”. Z jednej strony, przemarsze wojsk, galopady charakteryzujące polską epopeję historyczną, z drugiej – zniuansowana scena zwarcia Wielkiego Księcia Konstantego z Carem. Kraków tego nie wytrzymał, recenzenci popadli w irytację.

 

W tym samym czasie z „Kordianem” zmagał się Paweł Passini w warszawskim Teatrze Polskim (2006). Reżyser posłużył się „baletami” a la Kantor. Samego Kordiana wypreparował z kontekstu, obdarzając dzisiejszą wrażliwością, ale inne postacie ulepił jak w poczciwym teatrze XIX-wiecznym. Jedynie Ignacemu Gogolewskiemu w roli Grzegorza udało się wykazać, że nieważna jest stylistyka, liczy się siła wyrazu. Blisko tego celu był także Adam Ferency jako Wielki Książę. Reszcie nie pomogły przemowy z balkonów, bieganina po sali teatralnej i inne efekty, spośród których wyróżniała się muzyka Tomasza Gwincińskiego.

 

Po radykalną formę tzw. przepisywania dramatów sięgnął Maciej Sobociński w hipermarketowej adaptacji „Kordiana” w Teatrze Polskim we Wrocławiu („Mit: Kordian”, 2005). To był „Kordian” bez Słowackiego. „Sobocińskiemu udała się rzecz wprost niesłychana – oceniał Dariusz Kosiński – skrócił „Kordiana” do wymiarów dwugodzinnego spektaklu, a i tak trwał dwa razy za długo”.

 

Pełne rozczarowanie wywołał też „Kordian” w Starym Teatrze w reżyserii Szymona Kaczmarka (2012) – bohater został tu umieszczony na wózku inwalidzkim. W spektaklu niedoszły powstaniec cierpi na manię samobójczą, całość idzie w stronę przypadku medycznego, tylko na pozór nawiązując do Grotowskiego. Jak oceniał Łukasz Maciejewski, była to „kolejna zawstydzająca premiera w tym sezonie” w Starym Teatrze. I dodawał: „Kordian marzy o eutanazji jak o lodach waniliowych”.

 

Po tej serii katastrof pojawiło się jednak światełko w tunelu – inscenizacja Piotra Szczerskiego (jego ostatnie dzieło przed śmiercią) w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (2015). Wysokie noty recenzentów starszego i najmłodszego pokolenia świadczą, że to przedstawienie wyjątkowe, czerpiące wiele z dotychczasowych dziejów scenicznych dramatu, namiętne. Trafia w nastroje społeczne, skoro prof. Bożena Frankowska napisała, że jest ono wstrząsające „przez oddanie prawdy historycznej i przez swoją aktualność – pośród szatańskich dygnitarzy, których ślamazarność, nieodpowiedzialność, nieudolność można klasyfikować jako świadome szkodnictwo”.

 

A jaki kostium przymierzy Kordian listopadową porą 2015 r.? Kilka lat temu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Jan Englert zapytany, dlaczego w Narodowym „nie wstrząsa” mieszczuchem, powiedział: „W Polsce mieszczuch w ogóle nie chodzi do teatru, nie chodzą też elity. Nie ma kim wstrząsać. Bywa w nim jeszcze inteligencja, która chce wiedzieć, co się z nią stało, dlaczego wyrzekła się ideałów i przegrywa na własne życzenie. Interesuje mnie to, co było w społeczeństwie wartościowe, a zostało zgnojone. Poeta, który nie może napisać wiersza, inteligent, który ogłasza, że Kordian musi zejść ze sceny. To jest dla mnie współczesność”.

***

Na zdjęciu: Jan Englert w roli Mefistofela w „Kordianie” Juliusza Słowackiego. Reżyseria Erwin Axer, Teatr Współczesny w Warszawie, 1977 r.

„Kordian przymierza kostiumy”
Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 47/16.11
20-11-2015

Leave a Reply