Przejdź do treści

Dzień Różewicza

Mocnym akcentem zakończyły się 49. Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. W salach szkoły teatralnej triumfował Tadeusz Różewicz.

Wiesław Komasa [na zdjęciu] i Krzysztof Gordon przedstawili swoje najnowsze monodramy, które powstały „na zamówienie” dyrektora festiwalu we Wrocławiu, niestrudzonego guru teatru jednego aktora, Wiesława Gerasa. Wiesław Komasa przyznał, że to Gerasowi zawdzięcza tytuł swojego spektaklu, bo długo zastanawiał się, jak nazwać to spotkanie z poezją Różewicza i to właśnie szef WROSTJA zaproponował „Różewiczogranie”. I tak zostało.

 

Geras zainspirował też Krzysztofa Gordona do przygotowania „Śmiesznego staruszka”, a przy okazji Janusza Kukułę, wybitnego reżysera radiowego do stworzenia radiowej wersji tego monodramu. O tym tekście Tadeusza Różewicza krytyk Krzysztof Wolicki pisał w latach 60. ubiegłego wieku, że nie ma żadnej przyszłości teatralnej. Ale wkrótce posypały się premiery, m.in. spektakl Wojciecha Siemiona w reżyserii Helmuta Kajzara i grubo ponad 20 innych realizacji, do których nowy rozdział dopisuje Krzysztof Gordon.

W przeciwieństwie do wielu „barokowych” spektakli, o bardzo rozbudowanej stronie inscenizacyjnej, ten zaleca się ascetyczną skromnością. Na scenie stoi tylko jedno krzesełko. Staruszek pojawia się w wyjściowym garniturze, ma przecież zeznawać przed Wysokim Sądem. Na początku wspiera się o oparcie krzesła jak o barierkę wyodrębniającą miejsce dla świadka lub oskarżonego. Ale potem siada i niemal nieruchomy do końca zeznaje na siedząco. Dopiero w finale stoczy się z krzesła niczym pozbawiony wewnętrznego kośćca ludzki zewłok. Krzysztof Gordon tworzy złożony, cienko modelowany portret kogoś wyobcowanego, a zarazem spragnionego bliskości, może niebezpiecznego, a może nieszczęśliwego. Ta dwuznaczna interpretacja, balansująca na granicy przerysowania, opiera się przede wszystkim na demonstrowanej przez aktora łagodności, wprowadzając widza w świat rozchwianych emocji i niepoukładanej hierarchii wartości.

Atmosferę obu aktorom stworzyli studenci szkoły teatralnej. Sale pękały w szwach, oprócz widzów, którzy zajęli wszystkie krzesła, studenci utworzyli kilka „rzędów” na podłodze. Już tylko ta frekwencja dała w efekcie fantastyczną więź między aktorami a publiczności, a gorący odbiór, zwłaszcza spektaklu Komasy, potwierdził, że teatr jednego aktora wciąż ma swoją widownię, coraz młodszą i chłonną.

Festiwal w tym roku był skromniejszy niż w latach ubiegłych. Zabrakło pieniędzy (brzmi to enigmatycznie, ale rzecz polega na braku zainteresowania władz miasta) na konkurs, czyli organizowany od wielu lat Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora, który stał się najważniejszym przeglądem dokonań w teatrze jednoosobowym w Polsce, w szczególności aktorów rozpoczynających swoją przygodę z monodramem. Zdarzyło się to nie po raz pierwszy. Już w połowie lat 70., Wrocławiowi znudził się ten konkurs i wtedy z szalupą ratunkową pospieszył Toruń. To w Toruniu przez dwie dekady organizowano OFTJA, a zasmucony Wrocław, ściślej grono fascynatów, którzy zdążyli już się zainfekować tym rodzajem teatru, powołało niekonkursowy przegląd, który z czasem przybrał charakter międzynarodowy. Po latach znowu Toruń się rozmyślił, OFTJA wrócił do Wrocławia, ale Toruń też zatęsknił i tam z kolei narodziły się Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora… Teraz jednak nie zanosi się na to, aby Toruń chciał organizować OFTJA albo żeby ktoś inny stał w kolejce. Nie chcę być złym prorokiem, ale prawdopodobnie ten zasłużony dla ruchu teatrów jednego aktora festiwal przeszedł do historii. Szkoda. Na razie trwają WROSTJA, w przyszłym roku Spotkania odbędą się po raz 50! Aż nie chcę wierzyć, że to też mogą się okazać się spotkania ostatnie. Nie kraczę więc i wracam do zachwytów nad tegorocznymi spektaklami Różewiczowskimi.

„Różewiczogranie” Wiesława Komasy to spektakl wybitny, nawiązujący do największych osiągnięć jednoosobowego teatru, w którym Komasa silnie zaznaczył swoje miejsce – opowiada o tym przekonująco Katarzyna Flader-Rzeszowska w opublikowanej niedawno przez Wrocławskie Towarzystwo Przyjaciół Teatru książeczce „Wędrowanie…”. Wiesław Komasa nie stworzył monodramów zbyt wiele, przez 44 lata zaledwie 7, „Różewiczogranie” to jego 8. raptem monodram. Te prezentowane u początku drogi wywarły silne wrażenie, ukazały aktora, który oddaje się widzowi w pełni swoich emocji, z którym zawiera przymierze, zawierzając najbardziej intymne tajemnice. Do takich legendarnych spektakli należy „Odejście Kaina”, spektakl zrealizowany na podstawie poematu-monodramu specjalnie napisanego dla artysty przez wrocławską poetkę Mariannę Bocian. Takie sytuacje zdarzają rzadko, a ucieleśnienie wizji Bocian przerosło wszelkie oczekiwania. Komasa zawsze tworzył spektakle poetyckie, o szczególnym klimacie porozumienia z widzem. To główne zasady w jego teatrze jednego aktora, powoływanym do życia z potrzeby wewnętrznej, a nie dlatego, żeby spektakle „eksploatować” (niektóre przedstawiał tylko raz lub kilka razy). Przed ponad 40 laty były to natchnione, emocjonalne wybuchy, dzisiaj emocji towarzyszy precyzyjny warsztat aktora, który panuje niepodzielnie nad swoim głosem i ciałem, fascynuje widza nie tylko tym, co mówi, ale i jak mówi. Nie po to, aby sycić się pokazem swoich umiejętności, ale po to, by tworzyć aurę spotkania z drugim człowiekiem, którym staje się najnowszy monodram „Różewiczogranie”.

Oto pojawia się jak jeden z nas, wychodzi z boku, coś mówi, trzymając w ręku komórkę, ale tak sugestywnie, że gwary publiczności milkną i po chwili można już rozpoznać znajomy tekst z wywiadu Bohatera z Dziennikarzem, który wieńczy Różewiczowską „Kartotekę”. Zbieg okoliczności, dzień po zakończonych wyborach parlamentarnych, sprawiał, że sławna kwestia: „Kto ma o piątej rano poglądy polityczne?” nieoczekiwanie zaktualizowała się, jak to w teatrze bywa – przybrała kolory chwili.

Bohater ubrany jest w wysłużoną zieloną kurtkę, trochę wojskową, trochę harcerską, znak rozpoznawczy generacji powojennej. Ale zabieg Wiesława Komasy nie polega na tym, że opowiada „Kartotekę” od końca – mijałoby się to z celem, bo przecież „Kartoteka” nie ma końca ani początku, jej budowa jest kolista. Fragmenty rozmowy z Dziennikarzem stanowią w tym spektaklu ramy opowieści Bohatera, który słowami „Kartoteki”, tomu „Matka odchodzi” i wierszy Tadeusza Różewicza spowiada się ze swojego życia, szuka w nim sensu, punktów zwrotnych i spoiwa wiążącego go z innymi, w szczególności z matką i ojcem.

Kiedy Bohater kończy już rozmowę telefoniczną i staje w centrum sceny, znajduje przewrócone krzesło. Podnosi je i z niemałym trudem, w swoistej walce z oporem materii siada na nim. Od tej pory, niemal do końca przedstawienia tkwi na nim niczym przyśrubowany, choć niekiedy młodzieńczym gestem, zamachem rąk stwarza sugestię ruchu jak ktoś, kto zrywa się gwałtownie do lotu.

„Różewiczogranie” to spektakl silnie zakotwiczony w świecie poetyckim Tadeusza Różewicza. Artysta rysuje odrębność autora „Kartoteki”, jego wyczulenie na detal, zmysłowe niuanse, zdolność rejestrowania sytuacji i zachowań, a z drugiej strony pokorę kogoś, kto wie, że nie sposób przekazać komuś drugiemu swego doświadczenia – jak powiada Bohater: „Nie można przekazać tego, co jest najważniejsze”. Spektakl ujawnia nieustanne zmaganie się Bohatera z pamięcią, natłokiem obrazów i wspomnień, daremne dążenie do wyjaśnienia swoich zachowań i związków z innymi. Ale choć nie będzie możliwe zgłębienie do końca natury tych doświadczeń, to jednak mimochodem, tworzy Komasa katalog pokoleniowych pytań, wątpliwości, dążeń, a nawet olśnień. Autentyzmem tchnie zaczerpnięta z „Kartoteki” scena z Wujkiem, w której Bohater składa hołd prawdzie.

W centrum tego spektaklu pozostają relacje Bohatera z najbliższymi, z Matką z Ojcem, trwające wiele lat zabiegi o ich akceptację i zrozumienie, czym się właściwie zajmuje. To już nie tyle Bohater z „Kartoteki”, figura stworzona na użytek sceny, ale Autor, ten piszący i ten mówiący do nas odpowiada zirytowany na pytanie, czym się zajmuje: „Czytam!”. W ten sposób kładzie akcent na wysiłek intelektualny, który bywa pracą lekceważoną lub niezauważaną. Z pewnym wahaniem i nieśmiałością wyznaje Matce, że jest Poetą. To kluczowy, kulminacyjny moment spektaklu, kiedy Autor/aktor ofiarowuje siebie innym w całej bezbronności. Zdumiony odkrywa, że Matka o tym wie, że od dawna wiedziała, że niepotrzebnie próbował skrywać przed nią swoje poetyckie przeznaczenie. To powołanie dzieli z poetą aktor.

Tomasz Miłkowski

 

[Druga wersja tekstu, który ukazał się na łamach „Dziennika Trybuna” 30 listopada 2015]

Leave a Reply