Przejdź do treści

Z FOTELA MACIEJEWSKIEGO: TRZEBA ZABIĆ TĘ MIŁOŚĆ

Teatr, w przeciwieństwie do kina, mniej boi się starości. A „Błogie dni” to sztuka właśnie o tym: o smudze cienia.

Teatralny samograj. Dwoje życiowych rozbitków po przejściach.

Przeszłość doskwiera im, bo bywała przyjemna, a przyszłości właściwie już nie ma. Zostają rozmowy, drobne sprzeczki, ironia, resentymenty i depresja. Tego rodzaju sztuki jak „Błogie dni” autorstwa młodej irlandzkiej pisarki Deirdre Kinahan opierają się w całości na aktorstwie. Jeżeli obsada będzie nietrafiona, nawet najbardziej utalentowany reżyser niewiele pomoże. Wymagają również aktorskiego duetu, a nie pary solistów. Opowiadając o utracie, trzeba popatrzeć sobie głęboko w oczy. Odkryć w nich zrozumienie.

W Teatrze Ateneum grają Jan Peszek i Jadwiga Jankowska-Cieślak. Duet, wydawałoby się, ryzykowny.

Jankowska-Cieślak od lat nie miała okazji zademonstrować talentu komicznego, rozluźnić się na scenie, a przecież wszyscy pamiętamy jej figlarne, szalone filmowe dziewczyny sprzed lat, pełne żaru i apetytu na życie. Patrycja z „Błogich dni” tamten etap ma dawno za sobą. Nauczycielka, stara panna, bardziej chora niż zdrowa: już nawet nie pamięta, że „trzeba zabić tę miłość”. Zabijała ją nieświadomie, codziennie, z furią, aż do końca. Każdą miłość. I nic już jej prawie nie zostało – poza cierpkim poczuciem humoru. Dowcip Patrycji jest ocaleniem, bo przecież w Domu Starców „Błogie Dni” w Dublinie Patrycja zaczyna długie, luksusowe dogorywanie. Dogorywa także Sean, grany przez Jana Peszka. Aktor-kameleon, aktor-awangardzista tym razem w nietypowej dla siebie roli. Sean jest uziemiony na wózku inwalidzkim, częściowo sparaliżowany, ale gdyby bardziej się starał, mógłby chodzić. Nie chce się starać, to już nie ma sensu. Sean był niegdyś aktorem, już nie jest. Był elegancki i szykowny, resztki tej elegancji są wciąż widoczne. Peszek i Jankowska-Cieślak grają wspaniale. Nie gubią niczego, rozumieją tekst, czują bohaterów. Tragikomiczna irlandzka przypowieść o życiu i odchodzeniu w świetnym tłumaczeniu naszej niedawnej koleżanki, krytyczki Joanny Crawley (niegdyś Derkaczew) i w dyskretnej reżyserii Wojciecha Urbańskiego to pozornie tylko zapis dwóch niedokończonych biografii, oraz kilku „błogich dni” których nawet nie zauważyliśmy, ale uśmiech tego zapisu oznacza także zrozumienie dla egzystencjalnego cienia sytuującego się poza wiekiem, poza metryką. Cień jest już w nas.

 

 

Łukasz Maciejewski

 

 

 

Leave a Reply