Przejdź do treści

Mono-człowiek

Publiczność dopisała, na wszystkich spektaklach były (prawie) komplety albo nawet nad-komplety, co najlepiej świadczy, że teatr jednoosobowy ma swoją widownię.

Może niezbyt wielką (w końcu to tylko jeden aktor), ale jednak. Już po raz 13. odbył się w Warszawie Przegląd Monodramu Współczesnego (5-13 września), którego inicjatorem i organizatorem jest Teatr Konsekwentny/ Teatr WARSawy. Adam Sajnuk, artystyczny szef WARSawy, który sam od czasu do czasu reżyseruje monodramy, dobrze wie, że nawet tzw. nazwiska nie są w stanie ściągnąć publiczności częściej niż raz lub dwa razy w miesiącu. Chodzi o takie „ściąganie”, które oznacza zapełnioną widownię. Toteż właściwie dzisiaj nie ma już takiego miejsca w Warszawie, gdzie stale grywa się monodramy (i tylko monodramy), mimo że miasto wielkie i teatrów mrowie, ale też nie ma takiego miejsca teatralnego w stolicy, gdzie w ogóle nie grywa się monodramów. Czyli, inaczej mówiąc, coraz trudniej się wyróżnić.

Niemal wszystkie teatry mają w swoim repertuarze monodramy, od Teatru Narodowego poczynając na Teatrze Druga Strefa kończąc, po drodze wymieniając Teatr Polonia Krystyny Jandy, która jak wiadomo od lat i skutecznie w sztuce jednoosobowej się specjalizuje. Na tę listę zapisał się też Teatr Ateneum, gdzie na swój monodram „W progu” zaprasza Marian Opania, a nawet TR Warszawa z niezwykłym spektaklem jednoosobowym Danuty Stenki „Koncert życzeń”. Jeśli do tego dorzucić jednoosobowe przedstawiania Andrzeja Seweryna w Teatrze Polskim (a bywało, że na kameralnej scenie Polskiego prezentowano przegląd monodramów z kraju i za granicy), monodramy w Teatrze Studio, nie tylko z mistrzynią gatunku Ireną Jun, i wreszcie warszawską edycję w Teatrze Syrena światowego Festiwalu Teatrów Solo, prowadzonego w Nowym Jorku przez Omara Sangare, a także doświadczenia poszukiwań monodramatycznych w Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka, rozmaite stand-up comedy, rozsiane po teatrach offowych i prywatnych, okaże się że Warszawa wcale nieźle monodramami obrodziła.

Sam fakt trwania tego przeglądu w Teatrze WARSawa wbrew kłopotom i przeciwnościom, zasługuje więc na życzliwe odnotowanie, a gdy do tego dodać wcale ciekawy dorobek tych przeglądów poprzestawanie na zdawkowej pochwale byłoby nie na miejscu. Dobrze, że w czasach chudych dla teatrów, podtrzymywane są formy artystyczne nie wymagające wielkich nakładów finansowych, które w pewnym stopniu mogą rekompensować niedobory tzw. dużego repertuaru. Pomijam inne względy należące do etosu teatru jednego aktora: potrzebę wypowiedzi artystycznej, ekspresji, manifestu, słowem te wszystkie przyczyny, dla których aktor czuje, że tylko w teatrze jednoosobowym może się spełnić.

Nie znaczy to jednak, że przegląd warszawski nie wymaga pewnego namysłu, nosi wszak nazwę „przeglądu monodramu współczesnego”. Cóż to mianowicie znaczy? Czy chodzi tylko o to, że mamy do czynienia z nowymi produkcjami, a więc siłą rzeczy współczesnymi, bo teraz, współcześnie przygotowanymi? Jeśli taka jest idea, to może skromna, ale można przyjąć taki punkt widzenia. Jednak odnosiłem wrażenie w poprzednich latach, kiedy od czasu do czasu wpadałem na ten festiwal, że pojawiały się tutaj monodramy współczesne w głębszym znaczeniu, to jest takie, które dotykały spraw trudnych, bolesnych, takich, które znajdowały się w centrum układu nerwowego nas samych i naszych współczesnych. Dość wspomnieć takie monodramy jak „I będą święta” Agnieszki Przepiórskiej, czy też ubiegłorocznych laureatów, Przemysława Bluszcza „Samospalenie” i Mateusza Nowaka „Od przodu i od tyłu”. Przepiórska podjęła delikatną materię psychologiczno-politycznych konsekwencji katastrofy smoleńskiej, filtrując tę tragedię przez doznania kobiety, cierpiącej po stracie męża. Bluszcz sięgnął po tekst nawiązujący do dramatycznego aktu samospalenia w proteście przeciw reżimowi i sytuacji uwikłania w relacje z systemem, a więc do kart niedawnej historii. Jeszcze dawniej cofnął się Mateusz Nowak w monodramie „Od przodu i od tyłu”, bo aż do czasów Sejmu Wielkiego i Konstytucji 3 Maja, ale nieoczekiwanie okazało się, że tekst opisujący sprawy z przełomu XVIII i XIX wieku, oparty na błyskotliwej książce Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz od przodu i od tyłu”, brzmi niezwykle współcześnie i rymuje się z dylematami współczesnych Polaków.

Otóż takich tekstów i tak zakrojonych monodramów zabrakło w tegorocznym przeglądzie, toteż jego współczesność przejawiała się bardziej w poszukiwaniu nowych rozwiązań formalnych niż problematyki, która uchodzić by mogła za współczesną. Pojawiły się oczywiście monodramy „wiecznie współczesne”, to jest traktujące o uwikłaniu człowieka w niespełnione uczucia (od Strindberga do Becketta) czy o tak traumatycznym doświadczeniu człowieka jak walka z chorobą alkoholową – w tym przypadku jednak podstawa literacka okazała się wątła, choć aktorka (Krystyna Maksymowicz) dokładała starań, aby nadać tekstowi większą rangę niż na to zasługiwał.

Właśnie: „Człowiek” – takim dodatkowo hasłem opatrzono ten przegląd. Nie brzmi to najlepiej, choć, jak wiadomo, „brzmi dumnie”. Nazwa zużyta i nieco dęta, a na pewno workowata, bo wszystko można do tak wymyślonego hasła wpasować. Tylko czy to wtedy ma sens? Radziłbym wystrzegać się takich haseł rozpoznawczych, które niewiele znaczą, a wprowadzają pułap jakichś niewiarygodnych oczekiwań. Podobnie jak jeszcze jedno hasło czy „podtytuł” przeglądu: „Najciekawsze monodramy w Polsce”. To chyba nadmiernie wysoko ustawiona poprzeczka, a nawet zobowiązanie selekcyjne. Jeśli jednak w programie przeglądu – oczywiście gościnnie, na prawach wielkiego wydarzenia – zabrakło monodramu Janusza Gajosa „Msza za miasto Arras” z Teatru Narodowego, to takie określenie brzmi nad stan. Lepiej więc zamierzać skromniej i za dużo nie obiecywać, bo zawsze może się zdarzyć taki maruda jak ja, który będzie się pytał, czy to jednak nie przesada.

Niestety, okoliczności sprawiły, że nie mogłem widzieć spektaklu Łukasza Pawłowskiego „Toniejestpostawaartystyczna!”, a ten właśnie spektakl został nagrodzony przez jury Grand Prix. Widziałem jednak większość spektakli i stąd moje utyskiwania, także na werdykt jury. Jury najwyraźniej prześlepiło „najciekawsze”, że użyję tej formuły, (poza owym Grand Prix, o którym się nie wypowiadam) monodramy przeglądu, oba zresztą z Warszawy, „Porozmawiajmy po niemiecku” z Teatru Polonia młodziutkiej Zofii Wichłacz (na zdjęciu) i „Pieśń nad pieśniami” Jerzego Walczaka z Teatru Żydowskiego. Jest w tym coś bez mała symbolicznego, że w jednym przeglądzie mogą się spotkać debiutanci i artyści dojrzali (tu wielki plus dla WARSawy), o tak rozmaitych doświadczeniach i pracujący nad tak odmiennymi pod względem literackim i formy spektaklami. Można powiedzieć, że te monodramy wszystko dzieli. Zofia Wichłacz, osiemnastolatka, która dała się niedawno poznać w filmie Jana Komasy „Miasto 44”, operuje rozległą, rozwiniętą formą, w której ważna rola przypada zdjęciom dokumentalnym i rozbudowanej scenografii. Opowiada o intymnych pragnieniach dojrzewającej młodej kobiety w latach okupacji. Jerzy Walczak, w staromodnym ubranku ze zniszczoną teczką skórzaną i zaczytaną Księgą Pieśni nad Pieśniami, z jednym krzesełkiem na scenie nawiązuje do tradycji monodramu, który całą magię skupia na aktorze, demonstracyjnie wręcz lekceważąc wszelkie wspomaganie, a w każdym razie ograniczając to wspomaganie do minimum. Rzecz ciekawa, że obie te wersje, bogata inscenizacyjnie i nad wyraz skromna, dowiodły swojej żywotności, i bodaj te właśnie spektakle uratowały „współczesność” przeglądu.

Tomasz Miłkowski

Tekst publikowany w „Dzienniku Trybuna”, 18 września

Leave a Reply